Ocalenie (Conrad)/Część III/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Ocalenie
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. The Rescue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II

D’Alcacer był człowiekiem blisko czterdziestoletnim, szczupłym i bladym, o zapadniętych oczach i zwisającym, brunatnym wąsie. Spojrzenie miał przenikliwe i szczere, uśmiech częsty i przelotny. Obserwował Lingarda z wielkiem zajęciem. Pociągało go coś nieuchwytnego — jakaś linja czy zmarszczka — kształt oka lub sposób spuszczania powieki, a może zagłębiebienie w policzku — ten nieznaczny rys, który nie powtarza się nigdy na dwóch ludzkich twarzach, który na każdej jest źródłem odrębnego wyrazu — jak gdyby pozostałe rysy były wynikiem dziedziczności, przypadku, lub jakichś tajemniczych przyczyn, a tylko ten jeden jedyny został świadomie przez duszę ukształtowany.
D'Alcacer pochylał się niekiedy nad czerwonym wachlarzem, powiewającym zwolna w zagłębieniu leżaka i mówił kilka słów do pani Travers, która odpowiadała, nie podnosząc oczu, bezbarwnym głosem i z twarzą nieruchomą, jakby mówiła przez zasłonę niezmiernej obojętności, zapuszczoną między nią a pozostałymi ludźmi, między jej sercem a istotą wypadków, między jej oczami a płytkiem morzem, które — jak jej spojrzenie — wydawało się głębokiem, uciszonem nazawsze i rzekłbyś, gubiło się w niebie, za dalekim, bladym horyzontem, poza orbitą wzroku, gdzie ramię ni głos nie sięga.
Pan Travers odszedł na bok i zasypał Cartera wymówkami.
— Nie zrozumiał pan moich instrukcyj — szeptał szybko. — Po co pan sprowadził tutaj tego człowieka? Jestem zdziwiony —
— Napewno mniej niż ja zeszłej nocy — mruknął młody marynarz bez krzty uszanowania dla zwierzchnika, tonem bardzo wyzywającym.
— Widzę teraz, że pan był zupełnie nieodpowiedni do misji, którą panu powierzyłem — ciągnął właściciel jachtu.
— Byłem w mocy tego człowieka — rzekł Carter. — Pan słyszał go przecież także.
— To wszystko nie ma sensu — szepnął gniewnie pan Travers. — Czy pan się domyśla, jakie są właściwie jego zamiary?
— Jestem prawie pewien — odrzekł Carter — że miał stanowczy zamiar zastrzelić mię zeszłej nocy w swojej kajucie, gdybym był —
— Nie o to mi chodzi — przerwał pan Travers. — Czy pan zdaje sobie sprawę, w jakim celu tu przyjechał?
Carter podniósł zmęczone, krwią nabiegłe oczy, a szkarłatna i łuszcząca się jego twarz wyglądała jak polizana przez płomień.
— Nie więcej wiem od pana. Tamtej nocy, gdy trzymał mnie w swojej kabinie, powiedział, że zastrzeli mię raczej, niż pozwoli mi szukać jakiejś innej pomocy. Wygląda to, jakby postanowił bezwzględnie dostać grube pieniądze za akcję ratunkową od właścicieli jachtu osiadłego na mieliźnie.
Pan Travers odwrócił się i przez chwilę wyglądał jak zatopiony w głębokiej zadumie. To utknięcie naprzeciw pustego wybrzeża było przykre ze względu na stratę czasu. Pan Travers usiłował zbagatelizować sytuację, porządkując notatki zebrane w czasie całorocznej podróży po wschodzie. Wysłał ludzi na poszukiwanie pomocy; kapitan, bardzo upadły na duchu, ośmielił się powiedzieć, że jacht popłynie najprawdopodobniej z wiosennym przypływem. D’Alcacer, człowiek pochodzący napewno z dobrej rodziny, choć rządzący się niższemi zasadami, lepszym był kompanem od żadnego, przynajmniej pod tym względem, że umiał grać w pikietę.
Pan Travers postanowił więc czekać. I nagle ów nieokrzesany człowiek — jakby wyjęty żywcem z drzeworytu, z książki o korsarzach — zamącił jego rezygnację tajemniczemi aluzjami do niebezpieczeństw — które brzmiały bezsensownie lecz niepokojąco — i zawiłemi przestrogami, wyglądającemi na zamaskowane groźby.
Pan Travers miał ciężkie i dość długie szczęki, które stale golił. Jego oczy były niebieskie — naiwnie niebieskie i chłodne. Stał naprzeciw Lingarda, nietknięty trudami podróży, bez śladu zmęczenia czy pobytu na świeżem powietrzu; zdawało się, że od urodzenia nic mu się nigdy nie stało i stać nie może. Miał nalaną, bladą twarz i cerę zupełnie bezbarwną lecz dziwnie świeżą, jakby był wyhodowany w cieniu.
Pan Travers pomyślał:
— Muszę położyć kres tym niesłychanym zaczepkom. Nie dam się zastraszyć i nie myślę płacić za usługi, których nie potrzebuję.
Przejęty był odrazą do tego bezczelnego zamachu; i nagle poczuł dziwne, niepojęte uniesienie na myśl, że pokrzyżuje tajne zamysły tego człowieka — jak gdyby to była dla niego sprawa życiowej wagi, ni to walka z rywalem lub przyjacielem.
Lingard, nieświadom wszystkiego i wszystkich, zapatrzył się w morze. Wyrósł na niem, zżył się z niem; ono go znęciło aby opuścił dom; na niem rozwinęły się jego myśli a ręce znalazły pracę. To morze natchnęło go pragnieniem czynu, uczyniło go właścicielem i dowódcą najpiękniejszego z brygów; wszczepiło mu wiarę w siebie samego, w swą siłę, w swoje szczęście — i nagle, sprzysiągłszy się z fatalnym wypadkiem, postawiło go oko w oko z trudnością, która wyglądała jak początek klęski.
Powiedział właścicielowi jachtu wszystko, co tylko mógł powiedzieć — i przekonał się, że mu nie wierzą. To go od lat nie spotkało. To nie spotkało go nigdy. Poczuł się oszołomionym, jakby odkrył nagle, że przestał być sobą. Przyszedł do tych ludzi i powiedział: „Chcę wam dopomóc. Jestem Tom Lingard“ — — a oni mu nie uwierzyli! Był bezradny wobec tego sceptycyzmu, ponieważ nie wyobrażał sobie nigdy, aby to się stać mogło. Powiedział im: „Przeszkadzacie mi w wykonaniu mego dzieła. Przeszkadzacie mi w tem, czego za nic porzucić nie mogę; ale wyprowadzę was wszystkich z niebezpieczeństwa, jeśli mi tylko zaufacie — mnie, Tomowi Lingardowi“. A oni nie chcieli mu wierzyć! To było nie do zniesienia. Wyobraził sobie, że usuwa tych niedowiarków ze swej drogi. I dlaczegóżby nie? Nie znał ich, nie obchodzili go wcale, nie potrzebował nawet podnieść na nich ręki! Należało tylko zamknąć oczy na dzień lub dwa, a potem mógł zapomnieć, że ich kiedykolwiek oglądał. Toby mu przyszło z łatwością. Niech zniknie ich niewiara, niech przepadnie ich głupota, niech zginą ich ciała... Miał do wyboru to — albo zgubę!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.