Ocalenie (Conrad)/Część III/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ocalenie |
Pochodzenie | Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | The Rescue |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część III |
Indeks stron |
— Są ludzie — rzekł Lingard — którzy chodzą po świecie z zamkniętemi oczami. Pan ma rację. Morze jest otwarte dla wszystkich. Jedni pracują na niem, a drudzy zbijają bąki — i to nie moja rzecz. Tylko niech pan sobie zapamięta, że nie pozwolę aby czyjeś igraszki przeszkadzały mi w pracy. Pan mi daje do zrozumienia, że pan jest bardzo wybitnym człowiekiem — —
Pan Travers uśmiechnął się chłodno.
— O tak — ciągnął Lingard. — Rozumiem to dobrze. Ale niech pan nie zapomina, że pan jest bardzo daleko od swego kraju, a tymczasem ja jestem tutaj na swoim gruncie. Ja wrosłem w ten grunt. Jestem właśnie Tomem Lingardem, ni mniej, ni więcej, czy znajdę się tu czy tam i — może pan zapytać —
Szeroki ruch jego ręki wzdłuż zachodniego horyzontu powierzył z głęboką ufnością resztę zdania niememu świadectwu morza.
Lingard był na pokładzie jachtu już przeszło godzinę, ale nic z tego nie wynikło, poczuł tylko że rodzi się w nim instynktowna nienawiść. Wobec nieświadomych żądań, które wyczuwał w samym fakcie obecności tych ludzi, w ich nieznajomości warunków, w ich twarzach, w ich głosach, w ich oczach — nie był w stanie zdobyć się na nic innego prócz urazy, która kryła w sobie zaród gwałtu nie liczącego się z niczem. Nie mógł im nic powiedzieć, bo nie było na to sposobu. Pojawienie się jachtu w chwili, gdy przekroczył krąg zakreślony wokół każdego człowieka przez rasę, wspomnienia, wcześnie zawarte związki, przez wszystkie zasadnicze warunki środowiska — odebrało mu poniekąd mowę. Był zbity z tropu. Ta przygoda wyglądała jak spotkanie w pustyni z jakiemiś zachłannemi widmami.
Skrzyżowawszy ramiona, wpatrywał się w szerokie morze, żując wściekłość. Już sam wygląd wyodrębniał go zupełnie z pomiędzy wszystkich na tym statku. Popielata koszula, błękitna szarfa, podwinięty rękaw odsłaniający posągowe ramię, niedbała władczość głosu i postawy przejmowały niesmakiem pana Traversa, który już się był zdecydował czekać na jakąś oficjalną pomoc i odnosił się podejrzliwie do najścia tego niepojętego osobnika. Od chwili zjawienia się Lingarda na pokładzie wszyscy obecni nie spuszczali zeń oczu. Tylko Carter, stojący niedaleko z łokciem wspartym o burtę, wbił wzrok w pokład, jak opanowany przez senność lub zadumę.
Na rufie znajdowały się jeszcze trzy osoby, a między niemi pan Travers; trzymał ręce w kieszeniach kurtki i nie ukrywał wzrastającej odrazy.
Z drugiej strony pokładu spoczywała na leżaku kobieta, której bierne zachowanie wydało się wielce charakterystycznem stojącemu obok niej d’Alcacerowi; w ten sposób zwykła była przyjmować wszystko, czego się nie udało uniknąć. D’Alcacer mieszkał przed laty w Londynie jako attaché swego poselstwa i uważał zawsze panią Travers za interesującą panią domu. A teraz okazała się jeszcze bardziej zajmującą z chwilą przypadkowego ich spotkania, gdy Travers zapropononował d’Alcacerowi wspólną podróż do Batawji. D’Alcacer uzyskał przez to sposobność studjowania przeróżnych odcieni pogardy, która — jak się domyślał — była tajną przyczyną pogodzenia się pani Travers z płytkością wydarzeń i monotonją światowego życia.
Niektórych rzeczy z początku nie był w stanie zrozumieć, naprzykład — dlaczego wyszła za Traversa. Prawdopodobnie przez ambicję. D’Alcacer nie mógł się oprzeć wrażeniu, że ten wygodny błąd tłumaczył najzupełniej jej pogardę — a także tolerancję. Spotkanie w Manilli spadło na d’Alcacera zupełnie nieoczekiwanie; opowiadając o niem swemu wujowi, generalnemu gubernatorowi kolonji, zwrócił jego uwagę na to, że Anglicy, przegrywając w miłości lub polityce, puszczają się często w daleką podróż, jakby przez ogarnięcie wielkiego obszaru ziemskiej powierzchni spodziewali się nabrać świeżych sił do ponownej walki. Co się zaś tyczyło samego d’Alcacera, sądził — lecz tego już wujowi nie powiedział — że osobista jego walka z losem była skończona, choć i on wiele podróżował. Po stolicach Europy opowiadano sobie o nim pewną historję; cały jej skandal polegał na rozgłosie wybujałego uczucia, a cały tragizm — na przedwczesnej śmierci kobiety, której czarująca doskonałość równie mało była znana wielkiemu światu jak dyskretne i namiętne ubóstwienie, niewinnie przez nią wzbudzone.
Zaproszenie do podróży na jachcie było kulminacyjnym punktem wielu wymienionych uprzejmości i zostało wywołane głównie przez to, że pan Travers pragnął mieć towarzysza do rozmowy. D’Alcacer zgodził się z niedbałą obojętnością człowieka, dla którego równie dobrym jest każdy rodzaj ucieczki przed bezlitosnym wrogiem. Nie spodziewał się wielkiej ulgi w smutku wobec perspektywy wysłuchiwania długich monologów o handlu, administracji i polityce, gdyż niczego więcej nie mógł oczekiwać od pana Traversa, którego życie i myśli, obce ludzkim namiętnościom, starały się wyciągnąć możliwie największą osobistą korzyść z ludzkich urządzeń. D’Alcacer przekonał się jednak, że znajduje pewne zapomnienie — rzecz wówczas dla niego najcenniejszą — w towarzystwie Edyty Travers. Obudziła jego ciekawość, gdy sądził że nikt i nic już na świecie dokonać tego nie zdoła.
Tych dwoje prowadziło rozmowy o rzeczach obojętnych i zajmujących, nie związanych wcale z życiem społecznem, a bardzo luźno z ludzkiemi namiętnościami; mimo to jednak d’Alcacer nie mógł nie spostrzec w pani Travers ukrytej zdolności do współczucia, rozwijającej się w ludziach rozczarowanych przez życie lub śmierć. Jak dalece ona sama była rozczarowana — nie wiedział i nie usiłował odgadnąć. Tę wstrzemięźliwość narzucił mu rycerski szacunek, który d’Alcacer miał dla kobiecych tajemnic, oraz przekonanie, iż głębokie uczucie bywa często mętne i nieprzeniknione nawet dla tych, którymi owładnęło aby ich natchnąć lub zgubić. Był przeświadczony że i ona sama nigdy się o tem nie dowie; ale poważna jego ciekawość znalazła zaspokojenie w obserwacji jej duchowego stanu — i d’Alcacer nie gniewał się bynajmniej, iż przez ugrzęźnięcie jachtu przedłużała się sposobność do jego spostrzeżeń.
Czas mijał na tej błotnistej ławicy tak jak i gdziekolwiekindziej, a d’Alcacer nie szukał ulgi w różnorodności wydarzeń, tylko w samym upływie czasu. Wśród monotonji życia na płytkiem morzu dni płynęły nieustannie, lecz i niepostrzeżenie; a ponieważ każdy człowiek zżywa się z tem co czuje — radością czy bólem — podobało się d’Alcacerowi, iż po niespokojnych wędrówkach mógł sobie wyobrazić, że cały wszechświat — czas nawet — zatrzymał się nagle, jakby nie chcąc odwodzić go dalej od jego smutku, który bladł rzeczywiście, lecz wcale się nie zmniejszał — jak bledną przedmioty nie przez odległość, ale przez mgłę.