Od kolébki do mogiły/Tom I/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Od kolébki do mogiły
Podtytuł Z Życia Zapomnianego Człowieka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1885
Druk Bracia Jeżyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Cezar, jakby przeczuwał naukę Emmersona, miał za zasadę iść do celu własnego, niezbyt się dla drugich poświęcając. Celem tym wprawdzie nie były zdobycze materyalne, nie szło mu ani o zbogacenie się, ani o dogadzanie próżności, ale o wykształcenie siebie, o podźwignięcie swych sił umysłowych; to zaś, co mu na zawadzie stawało, gotów był bez namysłu uprzątnąć z drogi. Syn urzędnika, który nie zostawił po sobie nic nad wychowanie jakiemu dał, Cezar wyrostkiem, na łasce dalekich krewnych, musiał sam dobijać się reszty. Ale czuł w sobie siły i wiodło mu się szczęśliwie. Są ludzie, co mają przeczucie przyszłości swéj, i stąpają nieraz zuchwale, dobijając się jéj osiągnięcia. Zwano go zarozumiałym niekiedy, choć nie był nim wistocie, lecz miał instynktową wiarę w siły własne. Najlepiéj rozumiał czego mu brakło, ale nigdy nie rozpaczał o nabyciu niedosięgniętego. Pracowity, niezmordowany, zawsze pogodnego umysłu, miły w obcowaniu, umiejący się zastosować do ludzi, Muliniec należał do téj młodzieży, którą wymieniano jako świetne rokującą nadzieje. Kilka jego poemacików, kilka rozprawek, parę krytyk teatralnych zwróciły nań uwagę najsurowszych sędziów ówczesnych.
Bojarski był bojaźliwym w wyborze zajęć, wahał się często w posłuchaniu natchnienia, badając siebie, czy ono wistocie odpowiadało jego charakterowi i zdolnościom. Każde zadanie w piérwszéj chwili uważał za przechodzące jego siły.
Cezar, przeciwnie, mając ogromną łatwość, nigdy nie wątpił o sobie, porywał się na wszystko i gotów był szczęścia próbować w najrozmaitszych rodzajach. Rzucał się na poemata, pisał dramata, marzył o historyi, czuł w sobie powołanie krytyka.
Niezawsze bywał szczęśliwym w tych pokuszeniach, lecz to go nie zrażało. Potrzebował być czynnym, poruszać się, pracować. Czytał ogromnie wiele; erudycyą, choć może niezbyt głęboką, ale świetną, zdumiéwał Bojarskiego. Poznawszy się z sobą, poprzyjażnili się łatwo, znajdując się sobie wzajem potrzebnymi.
W długich rozmowach, na przechadzkach, poddawali sobie myśli, roztrząsali je, sprzeczali się, a koniec końcem tęsknili za sobą, choć się najmocniéj różnili w zdaniach. Dla Bojarskiego miał Cezar ten przymiot wielki, że sam straciwszy matkę, do któréj był przywiązanym, szanował i kochał profesorową, bo mu ją przypominała.
Rzadko dzień upłynął, żeby się nie spotykali. Muliniec nie miał jeszcze stałego zajęcia; ale dwie siostry zamężne za urzędnikami dosyć wpływowymi, obie przywiązane do brata, starały się o coś dla niego. Tymczasem był on spółpracownikiem bezimiennym pisemek niewielu, które podówczas wychodzić zaczynały.
Nie przynosiło to nic, lub bardzo mało, lecz nie dawało zardzewiéć i rozpróżnować się.
Tymczasem Muliniec roił plany olbrzymie prac przyszłych. Równie jak Bojarski, uczył się z chciwością wiedzy niezmierną.
Pomiędzy Mulińcem a Bernardem nie było tajemnic; spowiadali się sobie, nie obawiając się zdrady.
Drugiego dnia, gdy hrabina wymogła na Bojarskim, że do czasu pozostanie przy jéj synu, Bernard, idąc do matki, spotkał na drodze Mulińca. Cezar z powierzchowności téż różnił się wielce od skromnego i niepokaźnego Bojarskiego. Był to bardzo przystojny mężczyzna, słusznego wzrostu, zręczny, twarzy pełnéj wyrazu, umiejącéj się przymilić, rozmowy łatwéj i mający pewną dystynkcyą, którą mu nawyknienie do towarzystwa w większém mieście nadawało.
Bernard wyglądał na daleko mniéj wybitną osobistość, niż był wistocie; trzeba go było poznać, aby ocenić. Cezar więcéj obiecywał, niż mógł ziścić, ale zdobywał ludzi łatwiéj, zastosowywał się do kółek, w które wchodził, prędzéj daleko.
Podali sobie ręce.
— Cóżeś tak pochmurny dziś? — spytał Muliniec.
— Jakże chcesz? odprawiono mnie, czy ja się odprawiłem, bo doprawdy nie wiem tego sam — rzekł Bojarski. — Jestem człowiekiem szukającym kawałka chleba, a mam matkę.
Muliniec, który wysoko cenił przyjaciela, szczególniéj jako pedagoga, zdumiał się.
— A toż są... z pozwoleniem... (tu niegrzecznego mu się coś wyrwało), jeżeli mając cię, nie poznali się na tobie. Chyba nie hrabina, ale ty...
— Hrabina zaczęła mi czynić wymówki, posądzając o wpływ na syna w kierunku, który się jéj nie podobał. To było powodem, żem usunąć się musiał — rzekł Bernard.
— Seryo? — zapytał Cezar.
— Nie cofnę się — mówił Bojarski. — Prędzéj późniéj przyjść do tego musiało... przeczuwałem to. Ja z Gwalbertka chciałem zrobić człowieka... matka panicza — nie mogliśmy się pogodzić...
Muliniec słuchał z uwagą.
— Gdybyś troszeczkę, odrobinkę chciał był zażyć przebiegłości — rzekł cicho — byłbyś na swojém postawił.
— Udawać nawet dla najszlachetniejszego celu, maskować się nie potrafiłbym, nie mogę — odparł Bojarski. — Żal mi Gwalberta, lecz sumienie moje droższe mi jest nad niego.
— Więc rzecz postanowiona, nieodwołalna? — przerwał gorąco Muliniec — miejsce wakuje?
— Ja com raz powiedział i postanowił, tego nie odwołuję — potwierdził Bojarski. — Lecz cóż cię to tak obchodzi?
Muliniec na chwilę spuścił oczy, patrząc w ziemię.
— Ba — zawołał — więcéj daleko, niż sądzisz. Nigdy w świecie nie chciałbym tobie odebrać tak pięknego stanowiska, gdyby mi ono nawet było jedyną deską wybawienia; ale jeżeli ty porzucasz to miejsce, nie będę ci taił, że gotówem wszelkiemi siłami dobijać się o nie. Tak — dodał Muliniec — naprzód wychować przyszłego dziedzica takiego imienia jest-to już zdobyć sobie nieoszacowane stosunki, zapewnić przyszłość; powtóre same korzyści materyalne, pensya i t. p. czynią tę posadę wyjątkowo powabną. Na miłość Boga, nie zrzekaj się! — dokończył Muliniec.
— Ale rzecz jest dokonana — odparł Bojarski zimno. — Ja tam nie wrócę już, a ty.... staraj się, jeśli chcesz... Zapowiadam ci jednak, że będziesz miał do walczenia z hrabiną, wymagającą wiele, z księdzem podejrzliwym i z sumieniem....
Muliniec się uśmiéchnął.
— Bądź spokojny — rzekł. — Jest to wielka między nami różnica, mój Bernardzie, że cel możemy miéć jeden i pojmować go jednakowo, ale w wyborze środków i dróg do tego poczciwego celu różnimy się ogromnie. Ja się nie będę wahał zmilczéć, potakiwać, bylebym osiągnął, czego pragnę; ty idziesz przebojem. Wychować się będę starał Gwalbertka tak jak ty, na prawego i pożytecznego krajowi obywatela, to pewna; lecz nic mnie nie będzie kosztowało oszukać w tym względzie i labusia i mamę. Sumienie mnie moje rozgrzészy.
Bojarski zaciął usta, skrzywił się i nie odpowiedział nic.
Muliniec rękę wyciągnął do niego i w milczeniu dłonie sobie ścisnęli.
— Przedewszystkiém — zawołał Cezar — słowo honoru, że ty mi za złe tego nie weźmiesz.
— Ale owszem, wdzięczen ci będę, gdy Gwalberta weźmiesz pod swoję opiekę; dam ci nawet wskazówki do postępowania z nim. Staraj się, zdobądź to stanowisko i utrzymaj się na niém — rzekł Bojarski — to będę o Gwalberta spokojniejszy.
Raz jeszcze ręce sobie uścisnęli.
— Proszę cię o jedno — dodał, śmiejąc się, Muliniec — abyś ty mnie nie zalecał. Jeżeli się spytają o Mulińca...
— To powiem, co o nim myślę, ani mniéj, ani więcéj — surowo odparł Bojarski. — Zalecać do zbytku nie będę, lecz wiesz, że cieniem nawet kłamstwa się brzydzę.
Nie tracąc ani chwili czasu, Muliniec uściskał Bojarskiego i pobiegł natychmiast rozpocząć starania i zabiegi o wakującą nauczyciela posadę. Bernard tymczasem, nie śpiesząc się, układał sobie drogi, któremi miał zdobyć nowe zajęcie, zapewniające mu choćby skromne z matką utrzymanie.
Przewidywał teraz, iż Cezar, umiejący żwawo popierać wszystko cokolwiek przedsiębrał, prędzéj daleko albo dopnie tego co zamierzał, lub zostanie stanowczo odrzuconym. Piérwsze jednak zdawało się pewniejszém. Trzeba więc było myśléć o sobie, a raczéj o matce.
Wśród tego zaprzątnienia losem przyszłym i żalu, jaki w nim obudzało rozstanie się z Gwalbertkiem, odebrał kartkę od hrabiny Maryi, w kilku słowach żądającéj, aby się z nią widział niezwłocznie.
Domyślał się łatwo, iż nieporozumienie z hrabiną Anną wywołało to wezwanie. Protektorka chciała się zapewne z ust jego dowiedziéć, co mogło być powodem, iż miejsce tak korzystne utracił.
Wieczorem tegoż dnia wyprosił się Bernard do hr. Zygmuntostwa.
W saloniku wyszła naprzeciwko niego hr. Marya, smutna i zdziwiona. Oczekiwała na niego.
Hr. Zygmunt szedł tuż. Oboje, jak z twarzy ich widać było, mocno zajęci zdawali się tém, co zaszło pomiędzy hr. Anną a Bernardem.
— Ale mów że nam pan, wytłumacz — odezwała się pośpiesznie gospodyni domu, prowadząc Bojarskiego za sobą. — Co to za nieporozumienie? w czém zaszła taka różnica zdań, że się aż musicie rozstawać? Nie pojmuję, nie rozumiem!
— Ani ja téż — dodał hrabia. — Znamy się trochę i sądzę, że przekonania pańskie, z któremi się nie taisz, są mi wiadome, a nie przypuszczam, ażebyś je miał zmienić.
— Hrabina Anna — odezwał się Bernard — znajduje wpływ mój na syna swego wogóle szkodliwym. Dostrzegła w dziecku zmianę i mnie ją przypisuje. Zdaje się, że mię posądza o zbyt demokratyczne zasady.
Hr. Zygmunt się uśmiéchnął.
— Mój panie Bernardzie — odezwał się — jakże tam stoisz z temi zasadami? Miałżebyś nagle stać się demagogiem, tak jak Rousseau niegdyś w urojonym stanie natury szukał zbawienia? Miałżebyś szukać wszystkiego u ludu, który jest zaprawdę wielką skarbnicą in potentia, ale sam do czynu ani usposobionym, ani przygotowanym? Lud potrzeba kochać, umiéć go cenić, ale go nie przeceniać... Jest-to bogaty pokład rudy, który topić i oczyszczać należy, a hartować, aby stałą uczynić.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.