Od kolébki do mogiły/Tom I/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Od kolébki do mogiły
Podtytuł Z Życia Zapomnianego Człowieka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1885
Druk Bracia Jeżyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Krwawo i łzawo, burzą i gromami przerwane zostało to życie, dotąd płynące spokojnie. Bojarski z innymi znalazł się na placu walki takim, jakim był na ławie uniwersytetu — nie cisnąc się do piérwszych rzędów, unikając wrzawy, przekładając posłuszeństwo nad rozkazywanie.
Ranny pod Grochowem, musiał długi czas przeleżeć, pielęgnowany przez matkę i Wrońca, który dla głuchoty służyć nie mogąc, miał sobie tylko powierzony jakiś nadzór nad magazynami w mieście.
Skazany do łóżka, gdy tylko cokolwiek sił odzyskał, otoczył się książkami, wojskową swą służbę uważając za epizod tylko, który nie powinien był odwrócić go z drogi powołania.
Po burzy znalazł się zwichniętym nieco. Nauki potrzeba było szukać gdzieindziéj, a na to nie starczyły środki; musiał więc samouctwem dopełniać tego, czego mu brakło. Zamiast posady profesora w szkołach, zaledwie udało mu się dostać kwalifikacyą na domowego prywatnego nauczyciela.
I o tę nie było łatwo, ale czasu nie tracił. Kto się uczyć chce, zawsze znajdzie, czego jeszcze nie umié. Ogromną pracą zdobył tak sobie zasób wiedzy niepospolity.
Trochę polyhistor i encyklopedysta, bo każdy umysł wyższy, nieumiejący w ciasnych zamknąć się obrębach, nim być musi — miał Bojarski przedmioty wybrane i główne, do których wszystko co umiał odnosiło się i skupiało przy nich.
Gdy rozproszone nieco dawne towarzystwo stolicy znowu do niéj niedobitkami ściągać zaczęło, powrócili i hrabiostwo Zygmuntostwo do miasta.
Leon, wypadkami wyrzucony za granicę, objął dobra galicyjskie.
Bojarski nie wiedział o ich powrocie, gdy ze starym hrabią spotkał się na ulicy.
— A! cóż tu robisz? — zapytał go, uprzejmie witając, hrabia, który w krótkim czasu przeciągu postarzał bardzo.
— Dotąd nie robię nic — odparł Bernard — ale cośbym rad począć i zająć się czém. Uczyłem się i uczę; lecz na nieszczęście publiczny zawód nauczycielski jest dla mnie zamknięty, muszę się ograniczyć prywatnym. Dotąd nic mi się nie trafiło...
Hrabia zadumał się chwilkę.
— Odwiedź-no nas — odezwał się. — Moja żona, która kilka razy pytała o ciebie, rada będzie swemu lektorowi. Żyjemy bardzo osamotnieni i cicho.
Wpomniał potém Wrońca, którego nie widział oddawna, i tak się rozstali.
Z odwiedzinami u hrabiostwa niebardzo pośpieszył Bojarski. Zajęty swém położeniem, losem matki, troskami powszedniemi, nie miał ochoty szukać rozrywki.
Wczasie tych wypadków, w których tyle nowych postaci zjawiło się na bruku, że w ich tłumie dawne utonęły, piękna Klarcia zupełnie zniknęła z oczu Bernardowi, który nie przestał wzdychać do niéj, bo piérwsza miłość, jakąkolwiekby ona była, zostawia po sobie nigdy zatrzeć się niedającą bliznę.
Wiadomości, jakie o niéj mógł zasięgnąć, brzmialy najsprzeczniéj. Matka jéj nie widywała, wyemancypowała się zupełnie.
Natychmiast po wypadkach, które i teatr dotknęły, gdy przyszło do nowéj jego organizacyi, balet stanął na piérwszym planie.
Bojarski (który nigdy teraz nie bywał w teatrze) dowiedział się, że panna Astrea, jako jedna z piérwszych tancerek, świetnie i z nadzwyczajném powodzeniem występowała na scenie.
Ale razem z tém podszeptywano, że jakiś stosunek bardzo poufały i blizki łączy ją z pewnym konsulem - dyplomatą, który w jéj domu (bo miała osobne gospodarstwo) był jakby panem, a raczéj ona u niego tylko rodzajem gospodyni. Nie ulegało wątpliwości, że na ślizkiéj dróżynie, którą sobie obrała, Klarcia nie utrzymała się w równowadze... upadła.
Nie mówiono o niéj nigdy zbyt głośno i jasno, ale gdy Bernardowi na myśl przyszła, goryczą zapływało mu serce.
Przechodząc raz tym Saskim ogrodem, który dla niego był tak pełen pamiątek, Bojarski spostrzegł naprzeciw siebie powoli idącą kobiétę, wystrojoną z niezmierną elegancyą, piękną, nadzwyczaj zręczną, posuwającą się z wdziękiem takim, jakby w powietrzu płynęła.
Nie poznał jéj zpoczątku. Szła sama jedna. Przypatrywano się jéj zdaleka, ale do téj zachwycającéj bogini nikt się zbliżyć nie ośmielił. Była to ona, Klarcia — Astrea.
Bojarski, gdy ją nareszcie poznał, chciał, dla uniknięcia spotkania, rzucić się w boczną uliczkę; ale nie było żadnéj w pobliżu i mimowoli zmuszony został zetknąć się z nią oko w oko. Nie miał jednak zamiaru witać się, usiłując pominąć gdy usłyszał głos dźwięczny.
— Cóż to, pan mnie nie poznajesz?... A! to pięknie!
Bojarski stanął; przywitał się zmieszany dosyć chłodno, ale serce mu biło gwałtownie.
Z jakiego powodu Klarcia teraz życzyła sobie zbliżyć się znowu do Bernarda — czy dlatego, że on jéj się zdawał unikać, na przekorę, czy przez prostą ciekawość? ona sama może tego dobrze nie wiedziała. Mogła to być fantazya tylko, lub rachuba w chwili, gdy dla oczyszczenia się pragnęła zdobyć sobie męża powolnego, coby jéj dał imię swe, a nie przeszkadzał w niczém.
Bernard, zakochany, łagodny, zdawał się (bo go nie znała dobrze) stworzonym do takiéj roli.
— Gdybym pani nie poznał — odpowiedział, zawahawszy się nieco, Bojarski — byłożby w tém co dziwnego? Tyle lat nie widywaliśmy się, pani wypiękniałaś cudownie, stałaś się inną, a ja...
— No, a pan? cóż pan? Wszak matka żyje, zdrowa?
Bernard ujęty został wspomnieniem swéj ukochanéj matusi.
— A! dzięki Bogu — rzekł żywo — matka ma się dosyć dobrze, choć trochę postarzała... jak ja — dodał z uśmiechem. — Pani tylko masz przywiléj wiecznéj młodości.
— A! kompliment! z ust pana! to coś nad-zwyczaj osobliwego — śmiejąc się, poczęła Klara. — Cóż się z panem działo pod te czasy?
— Byłem ranny, przeleżałem długo nieużyteczny ludziom, ciężarem matce i wszystkim — odparł Bernard.
— A teraz? co pan myślisz? — nalegała, zwolna prowadząc go za sobą i nie puszczając, piękna Astrea. — Cóż teraz?
— Dotąd szukam czegoś, nie mogąc nie znaléźć — rzekł Bojarski. — Zapewne znajdę gdzieś na prowincyi miejsce prywatnego nauczyciela.
— A cóż w takim razie będzie z matką? — ze szczególną troskliwością zapytała Saska, która zwolna, jakby umyślnie, za ogród już z sobą wyprowadziła Bernarda.
— Albo mnie wezmą z matką, która jednego pokoiku potrzebuje tylko — mówił Bojarski — albo... nie wiem, coś się innego znajdzie może w saméj Warszawie.
Chciał ją w téj chwili, przeprowadziwszy, pożegnać, gdy Astrea go zatrzymała.
— Jesteśmy o trzy kroki od mojego mieszkania — odezwała się. — Proszę, pan koniecznie musisz zajść do mnie.
Bernardowi wydało się to zpoczątku dziwném bardzo.
— Ale jakże? — dorzuciła z nadrobioną żywością Klarcia, nie dając mu odpowiedziéć. — Jesteśmy bardzo, bardzo starzy znajomi, więc zapominać tak o sobie się nie godzi. Pamiętasz pan — dorzuciła, śmiejąc się — jak mała Klarcia, z zaplecionemi we włosy sinemi wstążkami, siadała w oknie dworku, a ktoś... z rogu akademii podkradał się jéj przypatrywać? O! były to te dobre czasy, kiedy surowa marchewka słodką się i smaczną zdawała, jak teraz Loursa cukierki...
Gdy to mówiła, szli ciągle i wchodzili już, po dywanem wysłanych schodach, na piérwsze piętro gmachu, który był pozostałością po pałacu saskim. Astrea tu mieszkała, bo Klarci dawnéj już ani śladu nie było.
Pokoje, do których go wprowadziła, uderzające były przepychem wymuszonym, jaskrawym, chwalącym się sobą, świadczącym że kosztować musiał niezmiernie wiele, choć smaku w nim niebyło.
Jak jéj strój, tak i mieszkanie wywoływały pytanie, czy najpiękniejszy taniec w balecie mógł starczyć na przepych taki?
Bojarski, który w życiu nie widział takiego nagromadzenia fraszek, cacek, bronzów, kryształów, draperyj, złoceń, nieznanych kwiatów, porcelany, obrazków, świécidełek — wśród najdziwaczniejszych siedzeń, kanapek, huśtawek, taburetów, stołeczków — znalazł się tak zbłąkany, onieśmielony, że kroku nie umiał stąpić i nie wiedział, gdzie się obrócić.
W dosyć dużym saloniku wistocie ciasno prawie było.
Nadbiegająca ładniuchna służebna, tak prawie wystrojona jak pani, zdjęła z niéj chustkę, a Astrea rzuciła się na kanapkę, krzesło obok siebie wskazując Bojarskiemu.
— Chciałam się pochwalić przed panem — zaczęła — jak tu u mnie ładnie i elegancko. A! ja-bo tak lubię co piękne, co drogie! przepadam za tem... to pasya moja! Piéniędzy zbiérać nie potrafię nigdy; ale je rozsypywać — o! umiem doskonale!
Podparła się na rączce białéj, wypieszczonéj i patrząc w oczy staremu znajomemu, ciągnęła daléj:
— Nie miała-żem ja słuszności, gdym się upiérała tańcować? Byłabym dotąd wujaszkowi musiała fajkę nakładać szkaradnym tytuniem, który mnie dusił, i chodzić do kuchni wąchać pomyje. A tu u mnie tak ładnie pachnie! Nie mogę się skarżyć, życie mi płynie, jakby sen jakiś rozkoszny. Prawda, że za kulisami meczą mnie zazdrośnice i zatrują czasem chwil parę; ale ja o te stare, chude baletnice z długiemi językami nie dbam. Jeżeli dotąd nie jestem najpiérwszą, to obok niéj tuż stoję. Pan mnie nigdy nie widziałeś w balecie? nie bywasz w teatrze?
— Nie mogę, nie mam na to ani czasu... ani — odezwał się Bojarski.
— No, rozumiem — przerwała żywo Astrea, odsuwając szufladkę i niecierpliwie wołając służącéj Karusi. — Ale ja panu dam bilet, ja ich mam ile zechcę dla moich przyjaciół. Musisz pan pójść choć raz — mówiła, rozogniając się coraz. — Bo widziéć mnie tu w domu, a na scenie, to wielka różnica. Pan mnie nie znasz jeszcze... Ja na deskach jestem zupełnie inną. Mówiłeś zawsze, pamiętam, o ideałach... Otóż ja tańcując, wszyscy mi to przyznają, jestem idealną... Słyszałam sto razy to wyrażenie i ono mi nawet pana przypomniało.
Napastliwe to odnowienie znajomości, które zpoczątku Bojarski zimno przyjmował — naostatek na niego oddziaływać zaczęło. Zapomniał się, nie bronił; urok piękności upajał go powoli. Szukał w sobie jakiegoś sofizmatu, aby ją oczyścić, uczynić w swych oczach mniéj winną — choćby naiwną nieświadomością własnéj winy.
Gwałtem prawie wcisnęła mu bilet, którego odrzucić nie miał siły, choć mu ręce palił.
— Przyjdź-że pan raz, zobacz — powtarzała — przecież to grzechem nie jest. Mówią, że nawet księża po cywilnemu na paradyz się wciskają..
Bojarski półgębkiem przyrzec musiał, ale jéj na tém nie było dosyć.
Klarcia, zostająca Astreą, bądźcobądź nieco się rozwinęła; umiała więc tak się znaléźć, aby nie raziła Bernarda.
— W teatrze pan musisz być — poczęła, pochylając się ku niemu — ale na tém niedosyć. Mam daleko większą pretensyą: chcę ażebyś pan bywał u mnie w domu. Tak, tak! — powtarzała, główką przekręcając zalotnie. — Powiédz pan sobie, że masz misyą nawracania grzésznicy! Ja będę kazań słuchała cierpliwie. Nuż pan mnie skruszysz, nawrócisz i ja, głowę posypawszy popiołem, pocznę pokutę?
Śmiała się serdecznie. Bernard sposępniał. Obrócenie w żart tego, co on za bardzo wielką i poważną rzecz poczytywał, raziło go. Ona szczebiotała ciągle:
— Nie możesz się pan mnie obawiać; zbyt jesteś, jak byłeś, panem siebie, a niepodobna aby mu przyjemności nie robiło popatrzéć czasem na to stworzenie, w którém się niegdyś kochałeś. Bo, że się kochałeś — o! na tobym przysięgła! Tego się zaprzéć nie możesz.
Bernard mocno się zarumienił.
— Nie zapiéram się tego — rzekł. — Była to miłość chłopięca, dziecinna, odtrącona, z któréj panna Klara tylko się śmiała.
Astrea błysnęła okiem ku niemu, minkę ułożyła dwuznaczną, spuściła potém wejrzenie na białe swe rączki, całe okryte ślicznemi pierścieniami, które żywo zsuwała z paluszków napół i nanowo je wkładała.
Rozmowa, dla Bernarda bardzo przykra, byłaby się przeciągnęła dłużéj, gdyby w téj chwili mężczyzna łysy, rysów arystokratycznych, niemłody, ale bardzo wykwintnie i młodo ubrany — nie wszedł do salonu.
Zimném głowy poruszeniem, zmieniona nagle, Klarcia pożegnała Bojarskiego, który wysunął się i wyszedł. Za sobą słyszał w salonie natychmiast rozpoczętą francuską rozmowę. W przedpokoju stał kamerdyner w liberyi, a przed gankiem piękny powóz, zaprzężony parą koni tak ustrojonych elegancko, jak ich właściciel.
Wyszedłszy w ulicę, Bernard odetchnął, jakby mu wielkie brzemię spadło z piersi. Nimby powrócił do matki, potrzebował zabrać myśli, zrobić rachunek zaniepokojonego sumienia.
Nierad był z siebie; okazał się zanadto słabym i pobłażającym, nie powiedział Klarci co był powinien, uległ urokowi jéj wdzięku... Miał to sobie do wyrzucenia. Krew obléwała mu twarz, wstydził się tego pokonania wejrzeniem i szczebiotliwością, tego przemilczenia prawdy.
Klarcia mu się wydawała uroczą, ale obudzała politowanie... powinien jéj był to powiedziéć otwarcie.
W sumieniu przed sobą samym czuł się winowajcą. Krok fałszywy jeden sprowadzał go z drogi najuroczystszych postanowień.
Godziłoż się, nie zaprzeczając jéj, dozwolić tak lekceważąco mówić o życiu, o skrusze, o nawracaniu i obracać w żarty, co dla niego powinno było być świętem? Godziłoż się bilet przyjmować, a nawet dać się wprowadzić do domu, którego progu noga jego przestąpić nie była powinna?
Wszystko to razem teraz dopiéro stanęło mu przed oczyma.
Milczeniem przyrzekł prawie ją odwiédzać. Było to uznaniem jéj położenia za... prawidłowe, jéj życia za zupełnie wytłumaczone.
Gdzież były te zasady niezłomne, to postanowienie mówienia zawsze i wszędzie prawdy, choćby ona kosztować miała życie?
Poruszony do najwyższego stopnia, rozgorączkowany, upokorzony, czując się winowajcą nietyle może przez to co popełnił, jak przez następstwa, które słabość ta pociągnąć mogła za sobą — Bernard w rozpaczy przebiegał plac Saski, gniewając się na siebie, obawiając powrócić do matki, aby na jego twarzy nie wyczytała grzechu.
Wzruszenie wewnętrzne było tak silne, tak opanowało go, iż wyrzuciwszy precz dany sobie bilet, poprzysiągł naprzód sobie, iż noga jego nie postanie więcéj u Klary.
Ale na tém niedość mu było.
Czuł że zawinił przeciwko zmarłemu ojcu, który zszedł spokojnie do grobu, pewien, iż syn od uznanych i wpojonych zasad nie odstąpi i im się nie sprzeciwi.
Cześć, jaką miał dla pamięci ojca, chwilową tę egzaltacyą spotęgowała jeszcze. Nie myśląc już o tém, że matka, czekając na niego, mogła być niespokojną, chwycił piérwszą wolną dorożkę i kazał się wieźć na Powązki, do grobu ojca.
Tu na mogile chciał cień jego przebłagać za słabość i uroczyście ponowić przysięgę nieschodzenia nigdy z téj drogi, którą sobie wytknął na całe życie.
Ktoby był naówczas widział Bojarskiego pogrążonego w sobie, zrozpaczonego, pośpieszającego ku cmentarzowi, nigdyby się był nie mógł domyśléć, że tak napozór błahy powód roznamiętnił i pognębił do tego stopnia biédnego Bernarda. Pozostawiwszy dorożkę u wrót, pośpiesznym krokiem, znajomą ścieżyną, pobiegł do grobu profesora.
Dzień był jasny, pogodny, cmentarz pusty, pełen ptactwa... grobowce stały światłem oblane, opowiadając poswojemu historyą ludzi, spoczywających pod niemi. Najwspanialsze z nich jadła już rdza i pokrywały mchy zapomnienia, wiele skromniejszych odżywiały kwiaty i wieńce.
Profesora grób w skromnym, dalekim kąteczku, utrzymywany był przez syna i wdowę z tém staraniem, które miłości gorącéj dowodziły. Nie mogli mu postawić pomnika, ale się nie chcieli prostym krzyżem ograniczyć. Profesorowa sprzedała jakiś po babuni odziedziczony szal stary, który miał wartość pewną, poświęciła ubogie swe klejnoty, zebrała co mogła i zakupiła kamień, który na podstawie oparty, zabezpieczony od słoty, miał pamięć zacnego człowieka podać potomnym.
Drewniane sztachetki opasywały ciasny skrawek zakupionéj ziemi, okrytéj kwiatami.
Jak winowajca, z głową spuszczoną, ukląkł Bernard przy mogile... W duszy swéj rozmawiał z cieniem, który ożywiał złożone tu zwłoki.
— Jestem winien, ojcze, i przychodzę skruszony wyznać to przed tobą — mówił w sobie, łzy ocierając z oczu. — Niegodnym się stałem ciebie i imienia syna twojego. Popełniłem błąd, którym się brzydzę, i przychodzę tu, u stóp twoich, ponowić przysięgę, że słabości nie ulegnę więcéj... Oczy mi się otworzyły. Vitam impendere vero! to była zasada twoja, która moją téż być powinna. Szczęściem w porę przyszło poczucie winy i następstw, które grzészna słabość sprowadzić może za sobą. Ojcze! przebacz mi i bądź pewien, że błąd mój był ostatnim.
Powtarzając te uroczyste zobowiązania, Bernard zatopił się w myślach, we wspomnieniach, uspokoił nieco, uczuł w duszy jakieś błogie przejednanie z sobą samym i z nowém męztwem powstał do walki życia.
Matka... matka oddawna już musiała, oczekując na niego, być wielce niespokojną, potrzeba było pośpieszać do niéj, a nadewszystko wytłumaczyć opóźnienie, nie trapiąc opowiadaniem niepotrzebném o odwiédzinach u Astrei, które trwogą ją napełnić mogło.
Wistocie, powróciwszy do domu, znalazł ją w progu już stojącą, z załamanemi rękami, przelękłą, bo nawykła do punktualności syna, najmniejsze opóźnienie jego przypisywała zaraz nadzwyczajnemu jakiemuś wypadkowi.
Bernard, ściskając ją z podwojoną czułością, przyznał się, że niewysłowiona tęsknica zaprowadziła go do grobu ojca. Popłakali się oboje i Bernard, niebadany, mógł zmilczéć o Astrei.
Tegoż dnia nad wieczorem profesorowa go namówiła, aby koniecznie odwiédził hrabiostwo. Bernard dał się do tego skłonić i poszedł.
Zastał ich samych, z jednym starym ze wsi sąsiadem. Hrabina Marya powitała go ze łzami na oczach, wywołanemi wspomnieniem wypadków, które ich rozdzieliły.
Z macierzyńską niemal troskliwością zaczęła go o przeszłość rozpytywać. Okazało się wkrótce z rozmowy, że oboje hrabiostwo, troskliwi o los jego, już mieli dlań miejsce upatrzone w spokrewnionym z sobą domu.
Hrabina szepnęła mu poufnie, iż jest tam do wychowania jedynak, przyszły dziedzic wielkich włości, wielkiego imienia, nadzieja rodziny, którego dotąd zupełnie na sposób cudzoziemski kształcono.
— Uprzedzam pana — dodała hrabina — iż z rodzicami, to jest właściwie z matką, bo ojciec ma tam wpływ mały, a może i z dzieckiem zadanie łatwém nie będzie. Ale pozyskasz wielką zasługę, jeżeli wychowanie chłopca skierujesz na drogę właściwą, bo przy najlepszych chęciach matki... może ono być zwichnięte.
Hrabia Zygmunt podszepnął, że warunki były nadzwyczaj świetne. Bojarskiemu wydały się one bajecznemi, gdy o nich posłyszał.
Umówioném zostało, że za dni parę sama hrabina miała Bernarda matce chłopczyka przedstawić, bo ta była panią domu i rozporządzała samowładnie wychowaniem jego.
— Nie zrażaj się pan — dorzuciła jeszcze — chociażby zpoczątku wrażenie było niezupełnie korzystne, chociażby cię coś raziło, choćbyś przewidywał trudności. Powtarzamy to panu, będziesz miał wielką zasługę i pociechę. Wychować krajowi człowieka, który imieniem, położeniem, majątkiem wielki wpływ wywrzéć nań może — to coś warto.
— Nie przeczę, warto się poświęcić — odparł Bojarski — ale tylko naówczas, gdy zgodnie z przekonaniami własnemi będzie się go mogło pokierować.
— Kochany panie — przerwała hrabina — właśnie o to idzie, że w piérwszéj chwili mogą nie podzielać waszych przekonań, ale cierpliwie, z taktem, można je wpoić i... nawrócić.
Zaraz nazajutrz Bojarski począł się zdala rozsłuchiwać, pytać i zbiérać wiadomości o tym domu, do którego miał być wprowadzonym. Rodzina hrabiów, których jedynego potomka miał Bernard wychowywać, należała do najmożniejszych, do najstarszych, najbardziéj usprawiedliwionych, by je w piérwszym rzędzie arystokracyi zapisano.
Na nieszczęście parę ożenień, kilka żon i matek cudzoziemek, wprowadzonych do niéj, z polskiéj uczyniło ją kosmopolityczną. Koligacye były świetne, lecz nadawały jéj charakter obcy. Stosunki, podróże, długi pobyt za granicą wpłynęły na obyczaje i na pojecie obowiązków. Szczególniéj sam hrabia był niemal gościem w domu i w kraju; bawił gdzieś zawsze u wód, na zimowisku południowém, robił wycieczki dla rozrywki i dla powietrza, a w miejscu nigdy długo wytrwać nie mógł. Przybywał do żony, którą szanował i słuchał jéj, jakby w odwiédziny, cieszył się synem, na czas krótki w kraju znajdował wszystko bardzo miłém i oryginalném, lecz stale tu zamieszkać niepodobna mu było.
Obiecywał to sobie... na starość. Hrabina, choć się krzywiła na wydatki, tolerowała ten absenteizm dlatego, że jéj dozwalał w silnéj dłoni trzymać interesa, zarząd majątków, edukacyą dziecka, z czego się wywiązywała bardzo szczęśliwie.
Hrabinie Annie odmówić nie było można wielkich przymiotów, zdolności rzadkiéj, pracowitości niezmordowanéj, logiki ścisłéj w postępowaniu, lecz, obok tego, miała słabostki. Przywiązywała wagę przesadzoną, zbyteczną do zwyczajów, obyczajów, konwencyonalnych form świata, szanowała do zbytku rzeczy bałamutne, bałwochwalczo przywiązaną była do pewnych drobnostek, znamionujących, według niéj, dobre wychowanie, cechujących towarzystwo wybrane.
W wychowaniu dziecka ta obawa naruszenia form stała na piérwszym planie — i przed nią ustępować musiały daleko ważniejsze względy.
Sama może niezupełnie sobie z tego zdając sprawę, więcéj niż człowieka, z syna chciała uczynić — pana. Ideał, jaki sobie stworzyła po kobiécemu, składał się z zewnętrznych znamion, z barw i foremek, a nie wchodziła w wykształcenie duszy i serca, z których się rodzić powinny wszystkie te przymioty, jako owoce.
W salonie postaci wspanialszéj, majestatyczniejszéj nad hrabinę Annę trudno sobie było wystawić. Dawna jéj, zimna i marmurowa piękność, zmieniła się z wiekiem w uroczystą jakąś powagę. Obudzała poszanowanie i trwogę.
Na ludzi patrzyła zgóry, nie poufaląc się prawie z nikim, nie zwierzając nigdy całkowicie, trzymając się na wodzy: ale dla wszystkich była nadzwyczaj grzeczną, uprzejmą zarazem i trzymającą ich w pewném oddaleniu, którego przestąpić nie dozwalała. Cała jéj baczność i staranie zdawały się skierowane ku temu, aby zawsze i wszędzie okazać się panią i królową. Nie cierpiała, aby jéj kto śmiał narzucać swą wolę w najmniejszéj rzeczy.
Dom hrabiostwa był pański, w całém słowa tego znaczeniu, miał wszystko co stanowiło atrybut stanu, chociażby wcale tego nie potrzebował. Rachunkowość była prowadzona ściśle, oszczędność surowa, ale nie żałowano na to, co dom na stopie wysokiéj mogło postawić.
Z żelaznych form raz nadanych tu życiu, nic nie mogło wyzwolić się; reguła była zachowywaną jak w klasztorze, musieli się do niéj stosować wszyscy.
Etykieta była niemal hiszpańska; służba miała na piśmie wydane instrukcye, okréślenie swych obowiązków, przepisane ruchy, stanowisko, ubranie i zajęcia.
Niewoli téj poddawała się ta i co ją stworzyła, ale téż dla innych była nieubłaganą. Począwszy od kamerdynera w białym krawacie, ubranego czarno, aż do umundurowanych lokajów, niepokazujących się nigdy bez rękawiczek, każdy do dworu należący miał miejsce oznaczone, w którém go można było znaléźć, godziny służbowe, których pilnować musiał, a przyniesienie listu na prostym talerzu, zamiast srébrnéj tacki, mogło służby pozbawić.
Porządek był wzorowy, wszystko szło cicho, spokojnie, jak w zégarku, a wielka ta karność domowa tak zalecała tych co się jéj poddawali, że najlepszą rekomendacyą służącego było świadectwo, iż lat kilka wytrwał pod surową kontrolą hrabiny.
Przyszły wychowaniec Bojarskiego dochodził lat dwunastu. Po bonach, trzymano do niego księdza Francuza i drugiego nauczyciela pomocniczego. Chłopiec źle bardzo mówił po polsku i rzadko mógł tego języka używać.
Dotąd, co poprzedzało, było tylko niejako przygotowaniem do wychowania, które się dopiéro naseryo rozpocząć miało. Dziécię, dosyć rozwinięte, nie było bez zdolności.
Bojarski miał objąć, pod nadzorem matki, główny kierunek naukami, nie potrzebując wykładać nad jeden przedmiot, który sam mógł wybrać sobie. Do innych przychodzić mieli specyalni profesorowie. Bernard zato stać musiał nieustannie na straży przy dziecku, nieodstępnym być przy lekcyach, nie oddalać się na krok.
Odpowiedzialność była wielka, ale i wpływ mógł być niemały.
Piérwsze przedstawienie się hrabinie Annie było tylko formalnością, zagajeniem. Prosiła go, oznaczając dzień i godzinę, aby przyszedł rozmówić się z nią obszérnie, wyczerpująco.
Sam widok tego domu sztywnego, pani majestatycznie zimnéj, krótka z nią rozmowa, w któréj o parę myśli wychowania tyczących się potrącono — wlały to przekonanie w Bojarskiego, że świetne stanowisko, jakie mu się tu obiecywało, po latach kilku zapewniające dożywotnią pensyą — z trudnością będzie mógł osiągnąć. Postanowił jednak być cierpliwym, nie zrażać się i.... poszedł na egzamin.
Dla obu stron rezultat jego był wątpliwym. Bojarski miał zasady, od których odstąpić nie mógł; hrabina, w wielu rzeczach różniąca się od niego zdaniem, aforyzmów jakie głosiła nie dozwalała poddawać pod roztrząsanie.
Jednakże Bernard miał w sobie coś tak sympatycznego, poważnego, obudzającego zaufanie, jednającego szacunek — że zaproponowano mu trzymiesięczną próbę, ze znakomitém téj straty czasu wynagrodzeniem, jeżeliby się próba nie powiodła.
Po upływie trzech miesięcy, hrabina miała zdecydować o przyszłości. Czas ten zdawał się dostatecznym do poznania człowieka, a zakrótkim, aby szkodliwy wpływ mógł wywrzéć na dziecko, w najgorszym razie.
Ponieważ hrabina znaczniejszą część roku miała spędzać w Warszawie, Bojarski wymówił sobie godziny dla widywania się z matką, a w duchu sama pani powiedziała sobie, że mogłaby jéj nawet dać skromne w pałacu mieszkanie.
Chłopaczek, którego miano powierzyć Bernardowi, hrabia od kolébki, miał pradziadowskie imię Gwalberta. Była to śliczna laleczka, miła, układna, słodziuchna i w całém znaczeniu wyrazu paniczyk.
Naśladował doskonale w obejściu się z ludźmi zimną grzeczność matki i miał już pewną powagę, świadczącą o poczuciu swojego wyjątkowego stanowiska na świecie.
Napozór Bernard miał niby niewiele do czynienia, wistocie jednak musiał całego siebie tu oddać.
Dzień każdy, z wyjątkiem niedzieli, bo w święta i niedziele udawano się na nabożeństwo do kościoła — rozpoczynał się cichą mszą w kapliczce, którą Francuz l’abbé odprawiał. Potém następowały godziny nauczycieli, małemi od siebie oddzielone odpoczynkami. Po obiedzie para lekcyj lżejszych, przechadzka, potém dozór przy nauce i zadaniach, modlitwa i spoczynek zapełniały dnia resztę. Bojarski wymówił to sobie, że gdy hrabia młody doskonale paplał już po francusku, on z nim będzie po polsku rozmawiał. Matka po namyśle zgodziła się na to.
Dla Gwalbertka przychodziło to zpoczątku z wielką trudnością; krzywił się i dławił; lecz zwolna począł się przyzwyczajać i postanowił przełamać mężnie wstręty i trochę lenistwa.
Przy stole naturalnie panowała francuzczyzna.
Zpoczątku, choć maleńkie następowały starcia i nieporozumienia — pobłażano sobie wzajemnie. Niekiedy jednak coś trzeba było naganić laleczce, która wtedy pocichu wymykała się na skargę do matki; matka delikatne czyniła wyrzuty, a Bojarski się tłumaczył.
Przychodziło do objawienia zasad, na które niezawsze się zgadzano w zupełności.
Hrabina, sama despotyczna, umiała poszanować niezłomne trzymanie się przy uznanéj prawdzie. Uległość byłaby jéj dogodniejszą, ale nie obudziłaby może zaufania i szacunku.
W rozmowach Bernard umyślnie naprowadzał treść ich na przedmioty, które mogły odkryć jego sposób myślenia i pojmowania.
Niewszystko się podobało. Ksiądz Francuz piérwszy zwrócił na to uwagę matki, iż jakaś woń liberalizmu zalatywała z pojęć chrześciańskich Bojarskiego. Niedosyć dla niego było ortodoksyi w nauczycielu. Hrabina tak samo domyślała się w nim zarodków demokratycznych.
Godzono się jednak na to, że mogły to być małe skazy, młodzieńcze porywy, z których łatwo dałby się poprawić.
Bojarski kilka razy wyrwał się z pojęciami postępu i coraz większego rozwoju ludzkości. L’abbé zbijał to, jak herezyą. Nie mówiono o tém późniéj, lecz Bernard został przy swojém, zadumany, co ma począć daléj.
Różnice takie w wielu zasadniczych pojęciach coraz się dotkliwiéj czuć dawały.
Zdawało się Bojarskiemu, iż po trzech miesiącach, dostatecznie go poznawszy i wiedząc już że on się nie da nawrócić — grzecznie pożegnają go; był do tego przygotowanym.
Tymczasem, choć l’abbé podnosił te „kamienie obrażenia,” te fałszywe doktryny wieku i groził następstwami wychowaniu, w któreby one wsiąkły — on i hrabina wahali się z rozstaniem i odprawą Bojarskiego.
Obejście się jego z chłopaczkiem, łagodność, charakter, którego strony szlachetne tak były wybitne, powaga, sumienność, spokój ducha — jednały mu zaufanie. Obawiano się go utracić. L’abbé nawet przyznawał mu niepospolite przymioty i gotów był zgodzić się na zachowanie go, czuwając tylko, aby nie zawrócił głowy Gwalbertowi mrzonkami i doktrynami ułudnemi.
Hrabina, która już szukała długo i na kilku się zawiodła, znużona nieco, była tego zdania, iż doskonałości niepodobna znaléźć na świecie, a tam, gdzie suma dobrego przewyższa ujemne strony — należało i tém się zadowolić.
Znając dobrze świat i ludzi, czuła już, że wstępnym bojem Bojarskiego ani nawrócić, ani zmienić nie było można; lecz pochlebiała, że nieznaczny, powolny wpływ atmosfery domowéj musi oddziałać na Bernarda i naprowadzi go na prawą drogę.
Trzymiesięczna próba dobiegała do końca. Wieczorem jednego dnia Bojarski, zmęczony i smutny, przyszedł do matki, dla któréj teraz godzina odwiédzin jego była jedyną jasną, oczekiwaną, upragnioną.
Z tego co jéj syn opowiadał o domu, w którym się podjął tak wielkich obowiązków, profesorowa więcéj powzięła trwogi, niż radości.
Oboje oni, syn i matka, nie spodziéwali się, ażeby Bojarski mógł się utrzymać na stanowisku trudném i niezawsze dającém się pogodzić z zasadami wyznawanemi przez Bernarda.
Matka nawet nie wiedziała, czy sobie i jemu życzyć tego miała, obawiając się, aby jéj nie zamęczono Bernarda. Opowiadanie o hrabinie przeraziło ją. Zdala starała się ją widziéć w kościele i majestatem wielkiéj pani była olśniona.
Bernard sam z sobą walczył, nie wiedząc czego pragnie. Przez te trzy miesiące chłopaczek się do niego przywiązał i on do wychowańca. Zdawało mu się, że mógłby w tę duszę jeszcze nierozpowitą zasiać zdrowe ziarno.
Tego dnia jednak, po rozmowie z księdzem, w któréj nieuchronne były maleńkie starcia, powziął to przekonanie, iż zostanie grzecznie odprawiony.
Małego Gwalbertka, w którego duszy odbywał się widocznie jakiś proces, zapowiadający przesilenie, niezmiernie żal mu było. Nie mylił się Bernard: dziecko, rozmowami z nim rozbudzone, myśleć zaczynało. Przybycie Bojarskiego, obcowanie z nim, podziałało na paniczyka w sposób niespodziéwany. Żelazne kluby, w które go od dzieciństwa zakuła wola matki, piérwszy raz mu zaciężyły. Rodziła się chętka oporu, zmiany jakiéjś, swobody i samoistności, chociaż Bernard nigdy najmniejszém słowem do nieposłuszeństwa go nie podbudzał.
Dzieciak przez ostrożne słowa nauczyciela zaczynał widziéć świat inny, nowy — nie taki, jakim go otaczała matka. Ciekawość razem i pragnienie życia przywiązywały go do mistrza.
Nie taił się z tém przed matką, że Bojarskiego bardzoby mu żal było, a i to wpłynąć miało na ostateczne rozstrzygnięcie o przyszłości.
Bernard milcząco powitał matkę, całując ją po rękach; ona patrzyła mu w oczy niespokojna, starając się zbadać, co przynosił. Lękała się zarazem i pragnęła, aby pozostał u hrabiów. Sama nie wiedziała, co lepszem było.
— Z czém-że ty przychodzisz? — zapytała go pocichu.
— Dotąd niéma nic jeszcze, nie mówiono ze mną — rzekł Bojarski — chociaż w tych dniach termin upływa.
— Jakże ci się zdaje? Co przeczuwasz? — dodała matka. — Co do mnie, modlę się: Bądź wola Twoja — bo doprawdy nie wiem, czego chciéć i życzyć.
— Ja tak samo — przerwał Bojarski. — Radbym pozostać i lękam się. Niezupełnie się zgadzamy z hrabiną w wielu ważnych kwestyach. Ona nie ma zwyczaju ustępować, a ja od tego, co za prawdę poczytuję, nie mogę.
Łzy kręciły się w oczach matki, która je nieznacznie, skręconą w wałeczek chusteczką ociérała.
Bernard stał przed nią zadumany.
— Niezbyt się niepokoję tém co wypadnie — rzekł, biorąc rękę matki. — Niech matusia téż będzie spokojną. Znajdę sobie inne zajęcie, mniéj zapewne korzystne i świetne, ale téż mniéj kłopotliwe.
— Wola Boża — szepnęła Bojarska, wzdychając.
— Tego matusia pewną być może — dodał — iż ja ustępstwem się nie splamię takiém, któreby mnie poniżało. Na chléb zarobię zawsze, a sumieniu kłamu nie zadam.
Staruszka pocałowała go w głowę.
— Jestem spokojną — rzekła. — Opatrzność Boża opiekowała się nami dotąd, ufam jéj i na przyszłość. Ja niewiele potrzebuję, a ty, biédaku, przywykłeś znosić cierpliwie, co Bóg zsyła.
— Dotąd nie mam zasługi żadnéj — dorzucił, uśmiechając się, Bernard — nie cierpiałem jeszcze... a sił mam dosyć.
Bojarski rozpoczął potém rozwijać przed matką plan swój dawania lekcyj na pensyach, przygotowywania uczniów do egzaminów. Dozwalało mu to pozostać w Warszawie razem z matką i skromny chléb powszedni zapewnić mogło.
Tegoż wieczora, gdy tak syn z matką rozprawiali o swéj przyszłości, hrabina z powiernikiem swym, Francuzem, roztrząsała wielką kwestyą, co począć z Bojarskim: odprawić go, czy zatrzymać?
Oboje niezupełnie byli zaspokojeni; oceniali przymioty, lecz obawiali się wielu przekonań, zbyt, zdaniem ich, radykalnych, z któremi Bernard się zdradził.
Hrabina, która już wielu kandydatów pozbyła się bez próby i znała trudność znalezienia nauczyciela idealnego, niemal już godziła się na zatrzymanie Bojarskiego, pod ścisłą kontrolą i dozorem.
Ksiądz się jéj nie sprzeciwiał i żywił nadzieję, że młodzieniec zwolna, karmiony dobremi książkami w atmosferze domu, przerobić się da na to, czém go miéć chciano.
W ostatku dla serca matki ważyło i to, że Gwalbertek mówił za Bojarskim, że się do niego przywiązał.
— Mój ojcze — wzdychając, mówiła hrabina — to darmo, zupełnie nam odpowiadającego człowieka wątpię, byśmy znaleźli. Ten przynajmniéj szlachetny jest, uczciwy, stateczny i otwarty. Ma przymiotów wiele i kocha Gwalbertka...
— Droga pani — odparł ksiądz a jeżeli późniéj wpływ, tego nauczyciela, codzień, nieustannie obcującego z uczniem, okaże się zgubnym, albo nawet wątpliwym, cóż pani poczniesz wtedy, związawszy się umową na pewien przeciąg lat? Pozbyć się go nie będzie można inaczéj, jak stosunkowo wielką ofiarą.
— Dla tego téż — przerwała hrabina — chcę jutro z nim mówić, stawiąc mu warunki nowe: umowę roczną na przykład, a wrazie rozstania się, jakąś indemnizacyą.
Ksiądz zgadzał się na to milcząco.
Tak tedy nazajutrz, po obiedzie, gdy wedle zwyczaju wszyscy się rozchodzić mieli, l’abbé pozostał z Gwalbertkiem, a hrabina skinęła na Bojarskiego, aby za nią przeszedł do gabinetu.
Nie chcąc dać poznać po sobie niepewności i walki, hrabina Anna przybrała niezwykły ton wesoły, uprzejmie wskazała krzesło Bernardowi i odezwała się z pewną poufałością:
— Trzy miesiące upłynęły nam bardzo szybko, i pomimo małych różnic w zapatrywaniach się naszych, sądzę że pan równie nas znośnymi znajdujesz, jak my go nam miłym i pożytecznym. Gwalbertek przywiązał się do swego mistrza.
Spojrzała mu w oczy bystro.
— Wiész pan co, mam nowy wniosek, na który może się zgodzisz — dodała. — Nie wiążmy się jeszcze żadnym dla obu stron ciężkim ślubem. Zróbmy umowę na rok, to poznamy się lepiéj. Wrazie, gdybyś pan nas nie chciał, a my nie mogli dłużéj korzystać z jego poświęcenia, chętnie ofiarujemy półroczną indemnizacyą, chociaż pewną jestem, że im dłużéj będziemy z sobą, tém ściśléj się zwiążemy i zrozumiémy lepiéj. Na wszelki jednak wypadek.... Jak pan to znajdujesz?
Bojarskiemu warunek był najdogodniejszym.
— Z największą wdzięcznością — rzekł — zgadzam się na żądanie pani hrabiny, z jednym tylko warunkiem, że do żadnéj indemnizacyi prawa miéć nie będę.
— O nie, nie! — przerwała hrabina, rada że się tak skończyło — ja stoję przy swojém, uznając to sprawiedliwém. Proszę tylko pana o jedno: w rozmowach z Gwalbertkiem, które na niego widoczny wpływ wywiérają i rozwijają władze jego umysłowe, chciéj pan pamiętać, że chłopiec ten ma od losu zawczasu sobie przeznaczone miejsce i rolę, jaką odegra w społeczeństwie. Do niéj go szczególniéj przygotowywać potrzeba.
Bernard zrozumiał. Nie chciał się w dłuższą o tém wdawać rozprawę i skłonił tylko głowę.
Hrabina wstała, podając mu rękę, którą pocałował z poszanowaniem, a poruszenie jéj z miejsca natychmiast przywołało niecierpliwego Gwalbertka, który wpadł, wołając nauczyciela na zwykłą przechadzkę. Bojarski radby był zaraz dać matce znać o rozwiązaniu sprawy i uspokoić ją, lecz obowiązek nie dozwalał. Panicz niecierpliwie powoływał go na tę rozmowę na cztéry oczy, która służyła mu do badania o tysiące rzeczy, ciekawych, zagadkowych, niezrozumiałych, a tylko przez Bojarskiego mu objaśnianych... On jeden, zastosowując się do pojęcia ucznia, umiał, nie zbywając go milczeniem, zaspokoić pragnienie wiedzy i młody umysł do samoistnego wprawie myślenia. Iść krok w krok za postępami, jakie czynił Gwalbert, za trudem Bernarda, czuwającego nad powierzonym mu sobie uczniem; śledzić zmiany, którym uległ młody hrabia — nie jest zadaniem naszém. Matka śledziła pilnie rozwijanie się syna, umiała je ocenić, ale się niém trwożyła. Chłopak, zdaniem jéj, nadto szybko dojrzéwał. Ksiądz Francuz znajdował to także i podzielał jéj obawy. Oprócz tego w ogólnych pojęciach o świecie, ludziach, obowiązkach, Bernard wpajał mu zasady, wprawdzie godzące się z nauką ewangeliczną, ale nadawał im, zdaniem matki i księdza, jakąś barwę niewłaściwą, zbyt demokratyczną.
Hrabina znajdowała, że syn jéj, pod wpływem Bernarda, zwolna coraz mniéj paniczem się stawał, tracił cechy dystyngowane, odrębne, które mu były w dzieciństwie nadane, stawał się do zbytku popularnym. Zarzucić nie można było nic nauczycielowi, pochwycić go na niczém, a mimo to działał na Gwalberta nie tak, jakby hrabina sobie życzyła.
Samo przywiązanie do Bojarskiego, wiara w niego, matkę czyniły zazdrosną. Zdawało się jéj, iż przez to straciła część przeważnego swego wpływu na syna.
Pół roku nie upłynęło, gdy już dawało się czuć ostygnięcie wzajemne i Gwalbertek tylko coraz się goręcéj przywiązywał do mistrza.
Mama, zapobiegając przechadzkom samotnym, które posądziła o najniebezpieczniejsze wpływy, potrafiła pod jakimś pozorem dodać do nich Francuza, który towarzyszył Bojarskiemu. Gwalbertek stał się odtąd milczącym.
Co do nauk, postęp w nich był widoczny, dozór ścisły i tu Bojarskiemu nic zarzucić nie było podobna. Hrabina, nie umiejąc się dobrze z tego wytłumaczyć, wogóle coraz mniéj chętną okazywała się dla nauczyciela, ale on to znosił cierpliwie.
Przed przyjaciółkami swemi chwaliła Bernarda, ale pocichu dodawała, iż jednakże pod względem dystynkcyi wychowania wiele zostawiał do życzenia.
Druga połowa roku próby cięższą była od piérwszéj do przebycia. Bojarski przeczuwał znowu nieuchronne rozstanie, hrabina zaś szukała, kimby go zastąpić mogła, ale znaléźć nie umiała. Gniéwało ją to najwięcéj, iż nic wyraźnego, dobitnego, oznaczonego zarzucić nie mogła nauczycielowi. Posuwał powolność dla niéj do ostatecznych granic, przez miłość dla Gwalbertka.
Chłopiec wistocie zasługiwał na nią; budziły się w nim instynktu szlachetne, a właśnie zbyt surowe trzymanie się form ze strony matki, niewola w jakiéj ona go trzymać chciała — pragnienie większéj swobody podbudzały.
Gwalbertek wydawał się przed matką z zachciankami zuchwałemi, które ona nie jemu, ale Bojarskiemu przypisywała.
Twarz jéj posępniała, stawała się milczącą; l’abbé coraz nieznośniejszym był natrętem i dozorcą. Parę razy przyszło do cierpkich wymówek, zpowodu drobnych rzeczy, które Bernard zniósł cierpliwie.
Tak rok ten dobiegał powoli do końca.
Jednego wieczora nagle, po dłuższéj rozmowie z synem, wezwała hrabina do swojego gabinetu Bojarskiego.
Mógł się łatwo domyśléć, iż mu to nic przyjemnego nie zwiastowało. Zastał hrabinę z podniesioną dumnie głową, chodzącą krokami niecierpliwemi po pokoju.
Była tak poruszoną, iż zpoczątku mówić nie mogła.
— Panie Bernardzie — odezwała się po namyśle — przypomnij pan sobie nasze rozmowę, w któréj to sobie wyraźnie zastrzegłam i wymówiłam, aby Gwalbertowi nie wpajać myśli i zasad, z jego stanem i położeniem niezgodnych. Tymczasem nie od dziś dnia postrzegam w nim zmianę, któréj nie mogę czemu innemu przypisać, jak wpływowi pańskiemu. Gwalbert nadto się z ludźmi spoufala, nie umié poszanować swéj godności. Śmiał mi niedawno dowodzić, że wszyscy ludzie są równi.
— Przed Bogiem i przed prawem — wtrącił Bojarski — nie można ich dzielić na klasy uprzywilejowane.
— Ale życie ma swe warunki — przerwała hrabina żywo — które się tym doktrynom sprzeciwiają. Pan pomimowoli wpajasz mu zasady demokratyczne.
— Nie czuję się winnym — odparł Bernard — bo z Gwalbertkiem nie mogłem nawet dotknąć tego przedmiotu. Jest zamłodym....
— A jednakże wpływ pański jest na nim widocznym — zaczęła hrabina, głos podnosząc. — Nietylko ja to postrzegam. Dziecko nabija sobie głowę marzeniami niepotrzebnemi.
— Powtarzam — rzekł cierpliwie Bojarski — iż się do winy nie poczuwam. Gwalbertek umysł ma żywy, ciekawość rozbudzoną; ja więcéj pracuję nad tém, aby go uspokoić i zwrócić ku innym zajęciom, niż wywoływać niepotrzebne i przedwczesne marzenia. Ale być może — dodał — że mimowoli postępuję nietrafnie. Jak skoro pani hrabina znajduje, iż życzeniom jéj odpowiedziéć nie umiem, usunę się chętnie...
To mówiąc, Bernard cofnął się parę kroków, jakgdyby sprawę uważał za skończoną.
Hrabinę to podrażniło. Nie życzyła sobie rozstać się tak nagle; sądziła że mała pogróżka doprowadzi do porozumienia.
— Ale ja — rzekła — pragnąc się z panem rozmówić, nie miałam na myśli wcale skłonić go do opuszczenia nas. Spodziewam się, że to nie nastąpi. Zadaj pan sobie tylko pracę baczniejszego czuwania...
— Jest to dla mnie niepodobieństwem — rzekł Bojarski spokojnie. — Nie mogę się ani przyznać do fałszywego kroku, do mylnego kierunku, ani dostrzedz, w czém uchybiłem. Jestem sobą i innym być nie potrafię.
Hrabina ramionami ruszyła.
— Pozwól sobie powiedziéć, że masz trochę uporu — rzekła.
— Trudnoby mi było z niego się poprawić — dodał Bernard. — Wistocie tam, gdzie przekonanie mną kieruje, nie ustępuję... Lecz ponieważ idzie o Gwalbertka, do którego się przywiązałem, którego przyszłość tak mnie obchodzi...
Tu Bojarski, o mało strasznéj herezyi jakiéjś nie wyrzekłszy, połknął ją, nie domawiając.
— Ponieważ idzie o Gwalbertka — poprawił się — czy mi wolno zapytać, w czém pani widzi zgubny mój wpływ na niego?
Hrabina brwi zmarszczyła.
— Sądzisz pan, że to się tak łatwo daje okréślić? — odparła. — Jest innym, spoufala się nadto, zapomina często co winien imieniowi swemu. Są małe, niedostrzeżone odcienia, które ja jednak widzę jasno i czuć mi się dają dotkliwie.
Bojarski stał milczący.
— Zdaje mi się — rzekł wkońcu — iż w tym wieku im się więcéj zbliży do ludzi, im lepiéj pozna życie, które nikogo nie oszczędza, tém na przyszłość więcéj skorzysta. Los dał mu wprawdzie położenie wyjątkowe, szczęśliwe, ale któż zapewnić może, iż się ono nie zmieni? Lepiéj być przygotowanym na wszystko.
— A szczególniéj — przerwała hrabina z oburzeniem — do tego, co najpewniejsze, co niezawodne. Spodziéwam się, iż Gwalbert będzie tém, czém go uczyniło urodzenie. Czego innego nie przypuszczam.
Bojarski, widząc panią domu do zbytku już oburzoną i lękając się dłuższéj z nią rozprawy, która rozdrażnienie powiększyć tylko mogła, cofnął się krok jeszcze i rzekł:
— Nie pozostaje mi więc nic, nad podziękowanie pani za dotychczasowe zaufanie i opuszczenie jéj domu.
Hrabina podbiegła ku niemu.
— Ale cóż znowu! — zawołała. — Tak się nie rzuca porywczo raz przyjętych obowiązków. Daj mi pan czas wyszukania kogoś, coby go zastąpił, i niech Gwalbert nie wié o tém, dlaczegośmy się rozstali. Proszę pana o to.
Nic już nie odpowiadając, Bojarski skłonił się nizko i wyszedł.
Był to dzień właśnie, w którym zwykle matkę odwiedzał; nie zachodząc więc do Gwalberta, który zabawiał się z l’abbé, wprost udał się do niéj.
Na wchodzącym poznała odrazu profesorowa, że coś z sobą przynosił, co mu czoło zachmurzało i uciskało piersi. Nie dał jéj długo czekać na wyznanie.
— Matusiu — rzekł — z hrabiną przyszło do otwartego wytłumaczenia się. Oddawna postrzegałem, że nie była ze mnie kontenta. Dziś, po wymówkach jakie mi uczyniła, podziękowałem jéj...
Profesorowa załamała dłonie, które syn ucałował.
— Aleśmy to przecie przewidywali — rzekł. — Z tego, co się oszczędziło, możemy spokojnie żyć kilka miesięcy, dopóki ja sobie nie znajdę zajęcia. Gwalberta mi serdecznie żal, bo z niego uczynią paniczyka, gdy być mógł zacnym i pożytecznym człowiekiem. Ale, niestety, niéma na to rady.
Matce w téj chwili nie szło wcale o młode hrabiątko, ale o własnego syna. Znowu tedy pozostawali z tą nieszczęsną troską o jutro. Bojarski był tak pewnym, że sobie da radę, iż wcale nie myślał o przyszłości. Pensyjka matki, małe oszczędności wciągu roku uczynione, zapewniały conajmniéj na kilka miesięcy skromne ich utrzymanie. Uspokoiwszy matkę i do późna z nią zabawiwszy, Bojarski powrócił do pałacu i nie schodząc już do salonu, wprost poszedł do swojego mieszkania, gdzie wkrótce znalazł się i Gwalbert, który za nim zatęsknił. Humor matki, unikanie jéj w rozmowie wspomnienia o Bojarskim chłopcu dało do myślenia. Obawiał się o swego, kochanego nauczyciela.
Ponieważ stosunek nie był jeszcze zerwany, Bernard nie znajdował właściwém oznajmić uczniowi, iż go miał opuścić. Udawał wesołego.
Gdy się to działo na górze, hrabina z powiernikiem swym Francuzem siedziała na konferencyi, naradzając się, co począć. L’abbé niebardzo lubił Bojarskiego, nie był dla niego usposobionym przyjaźnie, ale bardzo dobrze rozumiał, jak trudno go będzie zastąpić. Niemiły, surowy, obstający przy tém, aby go słuchano, do czego, jako duchowny, miał prawo, Francuz nadto ludzi znał, ażeby nie ocenił Bojarskiego; ale z drugiéj strony tém więcéj się go obawiał. I on, jak hrabina, był wahającym się, niepewnym, które z dwojga złego miał wybrać. Z Bojarskim byli oboje pewni tego przynajmniéj, że ich nie oszuka. Miłość prawdy w nim była przymiotem uderzającym.
Sam Francuz naprzód zwrócił uwago matki na coraz wybitniejszy wpływ Bojarskiego, jak mu się zdawał niebezpieczny. Teraz niemal się gniewał na siebie za sąd może zbyt pośpieszny, który — wrazie usunięcia się tego nauczyciela — narażał na ciężkie poszukiwania, próby i zawody.
Nielepiéj-że było pozostać przy tém, co się już znało, niż trafić może na skryte a gorsze jeszcze niebezpieczeństwo?
Hrabina poczęła od opowiadania o swém spotkaniu z Bernardem.
— Koniec końcem — rzekła wprost, z krwią najzimniejszą — sam mi podziękował, ten jeden kładąc warunek, że o żadnéj indemnizacyi słyszéć nie chce.
— Tego ja byłem pewnym — dodał żywo l’abbé — ma uczciwą dumę ubogich. Szkoda człowieka, ale... im czystszym jest i zacniejszym, tém staćby się mógł z marzycielstwem swém groźniejszym dla Gwalbertka.
Hrabina zamyślona stała oparta o stolik.
— I mnie z nim rozstać się będzie trudno — rzekła — a co najgorsza, przewiduję że Gwalbert, który się przywiązał do niego, będzie go opłakiwał. I jak mu tu wytłumaczyć, że się on z nami, czy my z nim rozstajemy?
— Ale on z nami, on z nami! — podchwycił ksiądz. — Tak jest wistocie: on piérwszy podziękował pani hrabinie. Trudno siłą człowieka i gwałtem trzymać, gdy chce odejść.
Oboje zadumani czas jakiś milczeli.
— Nie mam sobie nic do wyrzucenia — rzekła hrabina — najmniejszego niebacznego słowa. Nie mogłam go obrazić, zwróciłam tylko uwagę nato, że mi demokratyzuje Gwalbertka.
Ksiądz ramionami poruszył.
— Tak — dodał — a że te demokratyczne przekonania popiéra niezawsze właściwemi cytatami z ewangelii, to mi się nie podoba. Daje to twierdzeniom powagę wielką. Wiémy jak słowa Bożego łatwo nadużyć można. Czy sądzi pani hrabina, że Bojarski nie dałby się jeszcze na czas pewien zatrzymać, przynajmniéj dopóki my sobie kogoś innego na jego miejsce nie znajdziemy?
— O, do czasu pozostanie pewnie — westchnęła hrabina — lecz, przyznaję się wam, iż ze smutkiem przyjdzie mi się wyrzec nadziei zachowania go przy Gwalbercie. Musimy przyznać, mimo zbałamucenia, że ten człowiek o wiele więcéj wart od innych.
L’abbé westchnął.
— Tymczasem więc — dodał — niech hrabina tylko zażąda od niego, aby nie opuszczał Gwalberta, póki się nie znajdzie zastępca.
— Postaram się o to — zimno odparła hrabina — ale sprawiedliwość nakazuje postawić oznaczony termin jakiś, bo on téż musi się starać o to, aby sobie znalazł zajęcie.
Rozstała się hrabina, niezupełnie kontenta z kapelana, który zanadto surowym się okazał względem Bernarda — i l’abbé z hrabiny, mówiąc sobie, iż go nie zrozumiała, zbyt się pośpieszywszy z wymówkami, gdy można było innych jeszcze próbować środków oddziaływania na Bernarda.
Nazajutrz dzień się rozpoczął jak zwykle, wedle formy niezmiennéj, a po śniadaniu hrabina na chwilkę rozmowy wezwała do gabinetu Bernarda.
— Pan naseryo obstajesz przy tém, by nas porzucić? — zapytała go.
— Zdaje mi się, że spełniam tylko życzenie pani hrabiny — rzekł spokojnie. — Nie mogę się odmienić, muszę się więc usunąć.
— Jest to dla nas niespodzianką — odparła pani domu. — Mówisz pan że kochasz swojego ucznia, Gwalbert téż mu płaci za to przywiązaniem; nie zechcesz go wiec tak rzucić z dnia na dzień, nie dając nam czasu, byśmy mu poszukali zastępcy.
— Pani hrabina pozwoli mi na to zwrócić uwagę, że l’abbé V... może bardzo dobrze zająć tymczasowo moje miejsce — rzekł Bojarski. — Ja będę zmuszonym także szukać sobie...
— Ale ja obstaję przy indemnizacyi, dlatego że ona właśnie ma na celu dać panu czas na to poszukiwanie — rzekła hrabina.
— Tak — odparł Bernard — ale mogłoby się obejść bez niéj i mnieby z tém lżéj było.
— Nie przesadzaj pan w delikatności — odezwała się hrabina. — Słusznie się to panu należy a nam daje czas, abyśmy się rozpatrzyli.
Bernard, skłoniwszy się, chciał odejść, gdy hrabina przystąpiła do niego.
— Gwalbertkowi proszę nic nie mówić o tém; bądź pan z nim jak dawniéj.
Bojarski odszedł i rzeczy pozostały w zawieszeniu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.