Od kolébki do mogiły/Tom I/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Od kolébki do mogiły
Podtytuł Z Życia Zapomnianego Człowieka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1885
Druk Bracia Jeżyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Odetchnęła biédna profesorowa i powinszowawszy z serca Saskiéj, a podziękowawszy Bogu, że ją tak cudownie uwolnił od wielkiéj treski, pośpieszyła z nowiną do domu.
Bernardek dnia tego późniéj niż zwykle powrócił. Pozwolił sobie być w teatrze... grano dramat jakiś nowy.
Rozmarzony wstąpił ledwie na próg domu, gdy matka go powitała z rzadką wesołością i czułością podwójną, jakby ocalonego.
Nie śpieszyła jednakże z wiadomością, ażeby się nie zdradzić.
— Byłam dziś u Saskiéj — odezwała się wkońcu.
Bernard aż podbiegł ku niéj.
— Zdrowi? — spytał.
— I szczęśliwi — dodała stara. — Wystaw sobie, Klarcia robi partyą co się zowie: wychodzi za mąż za niemłodego, ale majętnego wdowca.
Zdradził się Bojarski załamaniem rąk i bladością.
— To okropne! — zawołał.
Spojrzała mu matka w oczy.
— Cóż w tém tak okropnego?
Zamilkł Bernard.
— Prawda że piękna — dodała matka — ale téż to wszystko. Zalotna, płocha i w głowie niewiele. Ani gospodyni z niéj, ani matki, ani żony nie będzie nigdy.
— Matusiu, taka surowość! — przerwał Bernard.
— Mówię co myślę — ciągnęła matka. — Czas dowiedzie, że miałam słuszność — zobaczysz.
Nie śmiał ani bronić, ani się sprzeczać Bernard; odszedł smutny.
W sercu czuł ból. Zdawało mu się, marzył, pochlebiał sobie, że wejrzenia jéj coś mówiły, obiecywały, że serce biło dla niego. Raz dała mu kwiatek zmięty w rączkach... Przypominał sobie słowa, którym nadawał znaczenie, jakiego nie miały. Wszystko-ż to było złudzeniem?
On jéj mówił często o miłości, ale w ogólnych bardzo wyrazach, nie mógł jéj więc obwiniać o przeniewiérstwo — lecz bolał i zdawało mu się, że miał prawo do jéj serca.
Ból, kilka dni w piersiach noszony, wylał się potém w wiérszu bardzo pięknym i smutnym.
Ale ona — ona nigdy wiérszy nie czytywała...
Postanowił nie widziéć jéj więcéj, a obraz nosił w sercu. Nie chodził już do Saskiego ogrodu.
Tak dwa tygodnie upłynęły. Przypadkiem Bojarski był zmuszonym przejść tylko ogrodem, który teraz tak dla niego był smutnym.
Naprzeciw niemu szła strojna, wesoła, uśmiéchnięta Klarcia. Zawahał się, czy ma się zbliżyć do niéj, czy uciekać, gdy ona sama, śmiejąc się, powiedziała mu dzień dobry.
— Dawno, bardzo dawno nie spotykałem tu już pani i nie spodziéwałem się — rzekł Bernard.
— Bo ja téż długo nie miałam czasu, nie chodziłam — odparła dźwięcznym głosikiem dziewczyna. — Ale pan pewnie słyszałeś? — dodała figlarnie — miałam iść za mąż.
Bojarskiemu serce uderzyło.
— No, i chwała Bogu — zaczęła wesoło — jakoś się to rozeszło. Nie idę.
— Bo téżby to podobno nie było dobrane małżeństwo — podszepnął Bernard.
— Dlaczego? — naiwnie szczebiotała Klarcia. — Mężczyzna wcale niestary, niebrzydki, wdowiec, majętny. Byłabym poszła, choć go nie kochałam; ale wuj dowiedział się tam czegoś, nie wiem... i wszystko się rozerwało.
— Ja pani winszuję tego — rzekł Bernard. — Znajdziesz łatwo.
— O, niełatwo — paplała daléj Saska. — Ja jestem wymagająca. Serce to tam jak sobie chce, ale musi być człowiek majętny, żebym nie miała troski o nic. Co mi po życiu ciężkiém?
Słuchał Bernard przerażony.
— Żartujesz pani.
— Nie, doprawdy — rzekło dziéwczę. — Patrzyłam na ciężkie życie matki, dzieliłam je z nią, mam tego dosyć.
— Ale uczucie osładza wszystko!
Klarcia wybuchnęła śmiechem.
— To ja chyba nie mam serca — rzekła obojętnie.
Choć urywek ten rozmowy, która się dłużéj przeciągnęła, powinien był ostatecznie ostudzić i rozczarować Bojarskiego, jednak tłumaczył go sobie dziwactwem i swywolą. Zdawało mu się nienaturalném to, co ona głosiła z najmocniejszém przekonaniem.
Powrócił do matki pocieszony.
Dla niego, dopóki ona była wolną, nic jeszcze straconém się nie zdawało. Marzył, że skończywszy uniwersytet, otrzyma z łatwością miejsce profesora szkół wojewódzkich. Z powołaniem literata, poety, godziło się doskonale nauczycielstwo i zapewniało byt nie świetny, ale wolny od wielkiéj troski.
Naówczas mógłby już starać się o Klarcię i pochlebiał sobie, że dziéwczę, udające obojętność taką, poda mu rączki chętnie... że będą szczęśliwi, bardzo szczęśliwi! Zawsze jeszcze widział w niéj z uporem zakochanego nie tę, jaką była, ale jaką z niéj sobie stworzył.
Łatwo wystawić sobie, jak profesorową poruszyła wiadomość o tém, że małżeństwo zerwane zostało. Powracały obawy. Były one teraz bardziéj jeszcze uzasadnione, bo Bernard mniéj się krył przed matką ze swą miłością dla Saskiéj a przynajmniéj sympatyi dla niéj nie taił.
Reszty domyślać się mogła łatwo.
Rok ten dla Bojarskiego ze wszech miar był ciężki. Nabrał na swe ramiona wiele, wymagał od siebie nadzwyczajnych rzeczy, pracował nieznużenie, walczył i cierpiał.
Serce nie pomagało w pracy... odrywało go od niéj. Zamiast nad dziejami i językami, siedział nad sonetami i elegiami, nad poematem, w którym niechcący odmalował sam siebie.
Głowa przepełnioną była marzeniami; nawet od zbawiennéj, wszystko leczącéj pracy ochota odpadła. Matka czytała w twarzy, odczuwała w nim niepokój i cierpienie, ale wiedząc że nie potrafi pocieszyć, dobadywać się nie śmiała przyczyny.
Zdawało się jéj, że na ferye koniecznie było potrzeba Bernarda, który ciągle miał w myśli bliższe poznanie ludu, wyprawić gdzieś na wieś.
Do spisku wciągnięty został Wroniec.
— Nic nad to łatwiejszego — rzekł. — Pani wié, że ja coroku zawsze sprawiam sobie wakacye u któregoś ze znajomych i starych towarzyszów. W tym roku zaproszono mnie na Podlasie, do hrabiostwa Zygmuntowstwa. Najzacniejsi w święcie ludzie, dom staropolski, gościnni, serdeczni, a dla nich Bernard będzie najpożądańszym gościem. Sama hrabina Marya lubi poezyą, jest kobietą znakomicie wykształconą, czyta wiele. On koniarz i myśliwy, z kośćmi poczciwy i niedumny. Okolica lesista... położenie piękne.
— Ale jakże tak można komuś narzucać się? — odparła Bojarska.
— Oni są radzi, część roku spędzając na tém wygnaniu, gdy kogo złapią do towarzystwa.
— Bernardek nieobyty jest z tym pańskim światem.
— A ja od czego? — odparł Wroniec. — To się obędzie i trzeba, aby się z nim obeznał.
Uparł się tedy kapitan, a że Zygmuntowstwo byli jeszcze w Warszawie, póty naglił, prosił, zmuszał, aż Bojarskiego do nich zaprowadził, wprzód o nim uprzedziwszy.
Nie bez pewnéj obawy poszedł Bernard wieczorem na herbatę.
Dom był pański, lecz nie tak rażąco wytworny i wspaniały, aby sama jego powierzchowność onieśmielała. Choć na wielkiéj stopie, pomimo to wszystko było skromne: wiele rzeczy pięknych, a najwięcéj starego i poważnego sprzętu...
Obejście się téż hrabiny i hrabiego, pełne prostoty, uprzejme, dodawało odwagi obcemu, nie dozwalając czuć, co go dzieliło od tego arystokratycznego domu.
Sama pani, w średnim wieku, bez najmniejszéj pretensyi do elegancyi, ubrana czarno, miała w sobie cały wdzięk, jaki nadaje dobre wychowanie, długie życie w najlepszém towarzystwie i charakter łagodny, a umysł wykształcony i uspokojony. Wychowanie odebrała na tle francuskiém osnute — czemu nie była winną; ale życiem się wyrobiła na zupełnie oryginalną istotę. Córkę już miała zamężną, syn rozpoczynał w uniwersytecie wydział prawny; był-to więc towarzysz Bernarda, ale mu prawie nieznajomy.
Nie mając troski o dzieci, hrabina Marya mogła się oddać cała ulubionemu czytaniu i myśleniu. Pociągały ją szczególniéj kwestye religijne, które zaczynały być na porządku dziennym. Lammenais, De Maistre, Bonald zajmowali umysły poważne. Obiecywało się religijne po ruinach XVIII wieku odrodzenie.
Żywo zaprzątało to panią domu, chociaż czytywała i lżejsze rzeczy, a poezya polska nie była jéj obojętną.
Sam hrabia, niemniéj wykształcony, był zajęty zarządem dóbr ogromnych, który sam prowadził, hodowlą pięknych koni które lubił, naostatek myśliwstwem, bo smak w niém po pradziadach i dziadach odziedziczył, a gończe miał sławne.
W domu, choć francuzczyzna, tak u nas rozpowszechniona wówczas, brzmiała często, nie stanowiła tu jednak języka powszedniego i znamię staropolskie w obyczaju, mowie, w całém życiu było widoczném, a wybitném.
Nadzwyczaj uprzejmie, a nadewszystko ośmielająco przyjęto tu Bernarda. W rozmowie z samą panią dał się jéj lepiéj poznać i podobał.
Syn hrabiostwa, ów uczeń uniwersytetu, młody hrabia Leon był także w domu, z nim więc zabrał znajomość Bernard. Znalazł w nim powagę nad wiek, ale i prozę jakąś a chłód, które go starszym czyniły, niż był. Podobny do ojca, obiecywał być jeszcze praktyczniejszym od niego i życie poświęcić zadaniu, które uważał za obowiązkowe — podniesieniu gospodarstwa, zarządowi dóbr, interesom.
Obok tego miał zamiłowanie w sztuce, wzięte po matce, i był miłośnikiem obrazów, których już zbiorek rozpoczął.
W tym przedmiocie Bernard był zupełnym nieukiem, co naiwnie wyznawał; z uwagą więc przysłuchiwał się i uczył.
Wieczór zszedł tak szybko, nie postrzeżenie, iż gdy się żegnać przyszło, a wyszedłszy Bojarski spojrzał na zégarek, nie mógł pojąć, gdzie się tyle czasu tak przyjemnie podziało.
Wychodzącemu stary hrabia Zygmunt, trzymając go za rękę, rzekł z rubaszną prostotą:
— Przyjedź do nas z Wrońcem, będziemy radzi. Leon zyska towarzysza, my także miłego gościa, a wierz mi, że nam najmniejszego nie przyczynisz kłopotu. Na wsi zresztą będziesz miał swobodę zupełną, rozporządzisz dniem, jak ci się podoba. Trzymamy się angielskiéj metody w życiu na wsi. Konia, bryczkę miéć możesz na zawołanie. Zechcesz ze mną polować, dam strzelbę; nie, to zostaniesz z książkami. Biblioteka stara i dostatnia na usługi, a na nowościach nie zbywa.
Zaproszenie wistocie było tak serdeczne, hrabina je tak miłemi poparła słowy i Leon tak po koleżeńsku się obchodził z Bojarskim, iż powrócił do matki zachwycony.
Wcale sobie wyobrażał inaczéj świat ten arystokratyczny; o niczém podobném nie marzył. Pobyt w takim domu, czuł to sam, nadzwyczaj dla niego być mógł korzystnym. Winien go był Wrońcowi.
Profesorowéj szło głównie o to, aby syna z Warszawy i od Klarci odciągnąć.
Dziewczyna, wcale o Bojarskim nie myśląc, śmiejąc się z niego razem z Twardzińskim, z którym daleko więcéj sympatyzowała — ze zwykłym zalotnicom uporkiem, nie chciała go jednak zupełnie wyzwolić. Wiedziała bardzo dobrze, że się w niéj kocha szalenie, wydawał się jéj niekiedy śmiésznym, nie zachwycał jéj powierzchownością, nie obudzał nic w sercu — ale puścić go i pozwolić mu się odkochać, ostygnąć — nie chciała.
Trzymała tak wielu na paskach, dla saméj przyjemności zużywania na nich siły swojéj.... Chciała aby szaleli, rozpaczali, padali przed nią. Nie pominęła nikogo, ani starego, ani młodego, żeby choć nie popróbowała oczu na nim. Jeśli się zatliła iskierka, rozdmuchiwała ją starannie. Nie można jéj tego było nawet wziąć za wielką winę, bo szła za naturą swojego temperamentu... Był to instynkt zalotnicy.
I znowu jakiś czas spotykali się niekiedy w Saskim ogrodzie.
Stosunek wcale się nie zmienił. Bernard nie ośmielił się nigdy do żadnego wyznania, ona drażniła wprawdzie, pobudzała i wywoływała je niekiedy, lecz miała w tém przyjemność, by już na wargach drżące, zimném słowem odpędzić.
Miłość to była dziwna. Sam Bojarski przyznawał w głębi duszy, że więcéj miał przyjemności gdy na nią patrzył zdala, niż w rozmowie. Ta schodziła zwykle na taki poziom, do treści tak jemu obcéj, iż milczéć musiał roztargniony... podnieść zaś z sobą w obłoki Klarci nie było sposobu.
Chodziła po ziemi.
Przez jakiś czas potém znikła Klarcia... Bernard do Saskiéj nie chodził, matka ochoty nie miała; nie było więc sposobu dowiedzenia się. Obawiał się choroby, Katarzyna jednak zapewniała, że ją widuje przesuwającą się po ulicach, bardzo zawsze wystrojoną.
Dnia jednego, gdy Bernarda w domu nie było, wbiegła niespodzianie Saska do profesorowéj.
Poznać było można po niéj łatwo, że ją coś nadzwyczajnego boleśnie dotknęło. Twarz miała zapłakaną, oczy wywrócone i nie kryła się z tém wcale... tak była rozpaczliwie czémś przejętą.
Zaledwie wszedłszy, rzuciła się na szyję profesorowéj, łkając i płacząc. Długo nie można jéj było zrozumiéć.
— A! moja pani! droga moja! Ty chyba jedna ulitujesz się nademną, ty pojmiesz, co mnie dotknęło! Jestem najnieszczęśliwszą! O, gdybym była wiedziała... nigdy, nigdybym do téj nieszczęsnéj Warszawy nie pojechała. Klarcia, moja Klarcia!
Tu wybuchnęła takim jękiem i płaczem, a śmiechem serdecznym, że ją trzeba było trzeźwić, nim znowu, nieco uspokojona, mogła o swém nieszczęściu rozpowiedziéć.
— Moja Klarcia — mówiła — nie mam jéj! Zgubiona!... Weszła do baletu... została tanecznicą. Mój brat rozgniewany znać jéj nie chce... a ja... co ja pocznę? Padałam jéj do nóg, błagałam, nic nie pomogło.. Zaczęła się oddawna uczyć tańca, bo to było potrzebném. Przychodził nauczyciel baletnik i ten ją namówił. Świetna może przyszłość, ale co mi po niéj?... Zgubiona!...
Płakać znowu zaczęła Saska. Z rozmowy z nią Bojarska wyrozumiała, że jeszcze, oprócz wstąpienia do baletu, gdzie jéj piękność, zręczność, wesołość bardzo korzystne wyjednały warunki, o niczém gorszém i straszniejszém mowy nie było.
Uciekła wprawdzie z domu, ale się przeniosła do nauczyciela tańców, który miał żonę i rodzinę. Za pozór do tego porzucenia matki służyła potrzeba nieustannych lekcyj i wprawiania się w skoki.
Samo towarzystwo baletniczek już przeraziło Saską; sława ich przejmowała ją dreszczem. Było do przewidzenia, że pójdzie za prądem, za przykładem, za pokusą.
Matce i wujowi odpowiedziała hardo:
— No, to potrzeba było mnie wydać za mąż, za bogatego. Ja w nędzy żyć wiecznie i marchewkę skrobać nie jestem stworzona. Co mi tam! Potrzebuję żyć i używać — a reszta mi obojętna.
Dwie stare jéjmoście popłakały się i rozprawiały długo. Poszła nareszcie Saska, a profesorowéj znowu się zdawało, że jéj wielki ciężar spadł z serca. Nie mógł Bernard nie uczuć teraz, że Klarcia dla niego była straconą.
Późno powrócił do domu Bojarski, ale matka czekała na niego. Poznał z jéj twarzy, że płakała.
Opowiedziała mu zimno, smutnie historyą Saskiéj, powtórzyła co od niéj słyszała. Milczący, blady, Bernard nie przerywał jéj słowem, ale na twarzy jego taki był wyraz boleści, iż matka po kilkakroć przez litość przerywała opowiadanie. Gdy skończyła, stał długo skamieniały i wryty.
— Nie może być — rzekł wkońcu — ażeby łzy i prośby matki nie miały jéj serca poruszyć. Krok fałszywy, smutny, ale jeszcze nic niéma straconego, może się zwrócić.
— Matka jéj u nóg leżała! — zawołała Bojarska.
W duszy tłumaczył to sobie Bernard, więcéj winy składając na matkę, niż na nią. Wychowanie... niebaczność... zbytnia swoboda...
Nie miał jéj jeszcze za zgubioną.
Nazajutrz, po namyśle krótkim, nie mówiąc nic matce, Bojarski starał się dowiedziéć o mieszkaniu mistrza baletu i postanowił sam pójść do Klarci.
Nie pochlebiał sobie, ażeby mógł zmienić jéj postanowienie, ale sądził, że jedno wiecéj naleganie zaszkodzić nie może... że ona chwiała się, że służyć jéj za pośrednika, pomódz było obowiązkiem.
Z wielką trudnością przyszło mu dobić się do panny Klary, która, przez wzgląd na matkę i wuja, imię i nazwisko zmieniła, do baletu wstępując.
Zwano ją Astreą Cenci. Dlaczego i kto jéj poddał tę włoszczyznę, trudno było zbadać.
Panna przyjęła go w swoim pokoju z tą śmiałością, z zuchwalstwem graniczącą, do któréj była od dzieciństwa przywykła.
Zmarszczyła brwi, zobaczywszy go, jakby mu powiedziéć chciała:
— Pocoś tu przyszedł? co tu robisz? jakiém prawem?
— Co mi pan powiész? — zagadnęła, podchodząc.
— A! panno Klaro — zawołał Bernard, ręce składając jak do modlitwy. — Na miłość Boga, czyż pani się nie domyślasz, co mnie tu sprowadza? Wszyscy są w rozpaczy; matka jéj wypłakuje oczy... Czy się godziło...
— A to mi się podoba, żeby pan mnie dawał nauki! — zakrzyczała. — Co to się ma znaczyć?
— Że pani dobrze życzę, że radbym ją wyrwać...
— Z czego? Cóż to złego tańcować? — wołała szybko i żywo dziewczyna. — Miałam siedziéć i zostać starą panną? Posagu nie mam, wuj mi za mąż iść nie pozwolił. Miałam-że się kwasić nad pończoszką? Ja to mamie mówiłam sto razy, że do takiego życia nie jestem stworzoną. Generałowie i hrabiowie żenią się z baletniczkami, więc prędzéj tu los zrobię, niż gdzieindziéj. Wyperswadujcie sobie, ażebym miała ze skruchą do domu powrócić. Z tego nic nie będzie. Wiem co robię.
— Panno Klaro...
— Ale co tam: panno Klaro, panno Klaro! To na mnie nie czyni najmniejszego wrażenia, bądź pan pewnym. Proszę mi dać pokój.
Bernard ręce załamał.
— Zlituj się pani!
— Wy się zlitujcie nademną i darmo mi nie dokuczajcie — zuchwale odparła Saska. — Stało się... no, weszłam jak powiadacie na drogę zatracenia, jestem zgubioną — więc mnie już nie szukajcie. — I odeszła ku oknom oburzona.
Bernard postał u drzwi, błagalnym wzrokiem rzucił na nią, gdy ona rozśmiała się szydersko — i wyszedł z rozpaczą w sercu. Lecz jeszcze jakąś żywił nadzieję, że Klarcia nie zginie.
„Tanecznica — mówił sobie — to jeszcze nic. Dziewczę nadto dumne, ażeby dało się wciągnąć na drogę życia, z któréj zejść na lepszą prawie niepodobna.”
Bernard wkrótce potém wyjechał z Wrońcem na Podlasie.
Jak przewidziéć było można, działo mu się bardzo dobrze. Sam powiadał, że gdyby tak jeszcze z matką, rajskie byłoby to życie.
Zabrał z sobą dość książek, a tu znalazł ich taki dostatek, że swoich nie potrzebował. Skorzystał z tego, aby się z nowemi prądami odżywioną poznać literaturą francuską. Była ona właśnie w téj dobie lenienia się z klasycyzmu, które w początkach do poczwarnych nieraz prowadziło wybryków.
Chciano nowości, popłacała jaskrawość, zmagano się więc na poczwarności; ale wśród tego wylewu rzeczy tylko dziwacznych, były i genialne połyski. W. Hugo, Lamartine, Janin, cała falanga romansopisarzy i dramaturgów.
Na spokojnym umyśle Bernarda ta gorączkowa literatura zrobiła wrażenie potężne, lecz niejasne. Czuł jéj piękności, nawet pobudki jéj ekscentryczności po długiém zastygnięciu — ale nie wiedział, czy wszystko w niéj było usprawiedliwioném, najmniéj zaś czy wybryki były samym celem, czy środkiem zdobycia swobody i szałem po długiém odrętwieniu.
Hrabina obawiała się tego wybuchu. Jeden Lamartine i niewiele rzeczy W. Hugo zachwycały ją.
Bernard przetłumaczył „Jezioro” Lamertine’a, na jéj żądanie, i bardzo mu się szczęśliwie tęskny wdzięk lutni egotycznéj powtórzyć udało. Wówczas jeszcze kwestya nawet, czy język polski zdolnym jest do wyrażania pewnych uczuć, dziecinnie była rozstrząsaną, a podniósł ją Kropiński mdło zaprawną poezyą, dowodzącą że języki dostać mogą bladaczki.
Dnie w Powarowie hrabiostwa upływały bardzo mile.
Rezydencyą składał pałac ogromny, w XVIII w. przerobiony z murów starego zamczyska, trochę zaniedbany, ale wygodny. Część jego tylko zajmowali hrabiostwo, syn i goście, bo pokojów pustych i salonów nieumeblowanych na górze pozostawało wiele zamkniętych.
Bernard przy bibliotece umyślnie dostał ładny pokoik, wychodzący na ogród oknami. Dano mu klucz od książek, w których mógł się po całych dniach grzebać. Mnóstwo tu było rzeczy nowych i niewielkiéj wartości, ale znaczną część składały pergaminowe folianty, wydania XVI i XVII w., nawet inkunabuły. Z temi osobliwościami tu się poraz piérwszy poufaléj poznał Bojarski, pokochał w nich i, chcąc odwdzięczyć się za gościnę, postanowił trochę bibliotekę ułożyć, co z wdzięcznością przyjęto.
Po całych więc dniach porządkował i czytał.
Czasem przychodziła hrabina, na krótką rozmowę, niekiedy hrabia Leon, który objeżdżał folwarki i gospodarstwo.
Zapowiedziana swoboda na wsi była wistocie zupełną. Bernard robił wycieczki samotne i przypatrywał się ludowi, lecz zbliżenie się do niego było zbyt trudném. Czuł się nieprzygotowanym.
Na obiad schodzili się wszyscy; po nim każdy się udawał gdzie chciał, a wieczór spędzano znów razem. Bernard czytywał głośno, rozprawiano, hrabina grała na fortepianie, Leon rysował, bo miał talent do szkiców i karykatury.
Wroniec naówczas albo w zamku od ogrodu palił fajkę, lub szedł spać wcześniéj.
Niekiedy odwiédziny sąsiadów przerywały ten jednostajny, ale bardzo miły, uspokajający duszę tryb życia. Bernard w nim smakował szczególniéj. Nie miał trosk o nic, o matce tylko myślał, ale ta cotydzień regularnie pisywała do niego. Była zdrową i prosiła sama, ażeby syn o nią się nie kłopotał i nie przyśpieszał powrotu.
Jak Bojarski z niewymownie uprzejmych gospodarzy, tak oni byli z niego radzi. Umieli go ocenić, powzięli dla niego szacunek i przyjaźń.
Stary hrabia chętnieby był nawet zajął się losem i przyszłością młodzieńca, którego polubił powagę i statek — ale co było robić z literatem, który tego powołania nie chciał się wyrzec?
Starano się potrosze wybić mu z głowy całkowite przynajmniéj poświęcenie się literaturze na inny zawód praktyczniejszy — Bernard stał przy swojém. Nie straszyła go przyszłość cicha, skromna i uboga.
Obudziło to szacunek, a dziwiło, bo nigdy zupełne zrzeczenie się lepszego bytu, robienia majątku nie było pospolitém. Uważano go za fenomen.
Z koniem, ze strzelbą choć trochę się poznajomił Bojarski, ale do poufałości nie doszedł. Dawano mu najspokojniejszego wierzchowca zwykle, a na polowaniu czuwał nad nim stary leśniczy, który więcéj dykteryjkami go zabawiał, niż myśliwstwa uczył.
Wakacye przeszły, jak błyskawica. Hrabiostwo starzy pozostawali na wsi, Wroniec nawet miał tu czas jakiś bawić jeszcze, a hrabia Leon i Bernard wracali do uniwersytetu. Nie kłamał, żegnając się, Bojarski i zapewniając gospodarzy, że pobyt ten na wsi do najmilszych wspomnień jego życia będzie należał.
Wieś zawsze odżywczo działa na człowieka, a zbliżenie do natury krzepi zarówno ciało, jak umysł.
Wiózł z sobą Bojarski wspomnień mnóstwo, całą pakę bibuły z pozasuszanemi kwiatami, dużo notatek z biblioteki i to, czego sam on ocenić nie mógł: umysł rozmową, rozprawami, obcowaniem z poważnemi ludźmi zbogacony. Działało to obcowanie codzienne powolnie, ale było rodzajem gimnastyki, wyrabiającéj siły nowe. Widnokrąg myśli jego znacznie się rozszérzył, dostrzegał sfery, których dawniéj oko jego nie sięgało. Matka go znalazła opalonym okrutnie, ale takim czerstwym i silnym, iż się nim nacieszyć nie mogła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.