Od kolébki do mogiły/Tom I/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Od kolébki do mogiły
Podtytuł Z Życia Zapomnianego Człowieka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1885
Druk Bracia Jeżyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozpoczęły się nowe studya w akademii, nowe życie poświęcone nauce, ale już wyemancypowanéj, wcale innéj, z majestatem swym ukazującéj się w całym blasku.
W ostatnim roku rozstali się z panem Emilem Twardzińskim, lecz — co przewidziéć było łatwo — w taki sposób, że Bernardek zyskał w nim sobie nieprzyjaciela i oszczercę.
Coraz jawniejsze i częstsze wybryki nieposkromionego Emila zmusiły do surowości, do słów prawdy, których zuchwalec znieść nie umiał. Nieuszanowanie okazane profesorowéj dopełniło miary: Bojarski kazał mu się wynosić z domu.
Twardziński wyszedł, poprzysięgając zemstę dobroczyńcy.
Był on już teraz znacznie wyrobiony i przeistoczony na nowego człowieka; ale skorupa się tylko zmieniła; w gruncie pozostał czém był we wnętrzu — cyganem.
Tyle zyskał, iż przekonawszy się że nauka jest potrzebną i może być użyteczném w życiu narzędziem, pilnie się uczył i z czasu umiał korzystać. Zdolności rozwinęły się w nim nadzwyczaj szczęśliwie, szybko, z tym samym charakterem, który prowadził go do chwytania powierzchownie wiadomości i zręcznego ich zużytkowania.
Nie było w nim miłości nauki — on ją tylko uważał za niezbędną. Ogromne życia pragnienie tłumiło w nim wszystko. Powiedział sobie, że powinien zdobywać w jakikolwiek sposób i wykształcenie cenił, jako narzędzie do walki.
Wyrzucony przez Bernardka, teraz już mógł sobie dać radę. Wyglądał dość przyzwoicie ze swą fizyognomią cygańską, czarnemi oczyma zuchwałemi, ustami uśmiéchającemi się szydersko, ślicznemi zębami. Wzrost, postać, ruchy czyniły go pięknym mężczyzną, choć życie piérwsze na bruku nadawało mu coś rubasznego, śmiałego, nie bez pewnego wdzięku.
Świadectwa z nauk dobre dozwoliły mu znaleźć miejsce korepetytora... Bernardek stracił go z oczu. Sposobić się miał na jurystę.
Koleżeństwo uniwersyteckie wprowadziło Bernardka, którego już mianowano poetą, w sfery nowe.
Młodzieży z wyższych towarzystwa warstw było dosyć. Ci nawet, co zpoczątku sposobili się w domach, przy nauczycielach prywatnych — przechodzili do uniwersytetu i zasiadali na ławach obok dzieci ubogiéj szlachty i urzędników.
Powierzchowność, skromność, dobre imię, jakie miał Bernardek, zbliżyły go wkrótce do paniczów. Nie miał on zbyt demokratycznych uprzedzeń, choć ojciec jego nigdy się do panów nie cisnął i o stosunki z nimi nie starał.
Bernardek téż ani unikał, ani się napraszał, ale znajdując w dobrze wychowanéj młodzieży przyjemność — nie dziczył się. Więcéj on do niéj przypadał, niż wielu popsutych chłopaków rodzin zamożnych. Jest bowiem pewna arystokracya natury, czyniąca czasem najprostszych wieśniaków wybrańcami, gdy potomkowie krwi znakomitéj gburami być mogą. Bernardek miał to poczucie przyzwoitości, delikatności, a w obejściu się ogładę, które w salonie, mimo nieoswojenia się z nim, nie wydawały obcego mu przybysza.
Powoli poznawał świat, rzucał w jego głębie ukradkowe wejrzenia i nabywał wyobrażenia o tym kalejdoskopie, którego obrazy są nieskończonéj rozmaitości.
Praca szła tymczasem daléj i szczęśliwie. Obok poezyj, zasnuwały się plany rozpraw i tu dopiéro poznał Bojarski niezmierną ważność nauk historycznych, bez których na żadném polu kroku uczynić nie było można. Znajomość przeszłości okazała się niezbędną.
Trzeba się było zwrócić ku nowym studyom, bo to, co się ze szkół przyniosło, prawie na nic się nie zdało... Dzieje, z całym ogromem tego co je stanowi, z tysiącem pomocniczych drobnostek, które są ich źródłami — przerażały zrazu pracą, jakiéj wymagały.
Ale w nich i najlepsze nasiona poezyi tkwiły także: nauka miała urok wielki.
Po staréj szkole Naruszewiczowskiéj, nowa Lelewelowska odkrywała światy nieznane. Wszystko przerabiać było potrzeba i na nowych oprzéć podstawach.
Stara profesorowa wiodła, wpatrzona w swe ukochane dziécię, tak pięknie i szczęśliwie się rozwijające, obiecujące tyle — żywot wdowi, karmiony wspomnieniami, modlitwami i domowemi staraniami o Bernardka. Pozbywszy się Emila, który okrutnym dla niéj był ciężarem, czuła się teraz szczęśliwą. Katarzyna znała już Warszawę, targ, ceny, przekupki na placach. Zrana, po kawie, Bojarska szła do blizkiego kościoła na cichą mszyczkę, z kilku trojakami dla ubogich w woreczku... Powracała do domu, aby się rozpatrzéć w obiedzie, czasem sama pomagała w kuchni, lub zajmowała się bielizną, a potrosze czytywała.
Prawdą a Bogiem, choć synowi posłuszna, kładła książki przed sobą, bardzo często nad niemi nieprzezwyciężona drzémka ją napadała.
Broniła się jéj, popijając wodę, wracała do poczętéj karty — ale myśli nadchodziły różne.
Na obiad Bernardek wracał najczęściéj ożywiony, wesół i mający zawsze coś do opowiedzenia matusi. Słuchała go z zachwyceniem. Po obiedzie rozstawali się do wieczora... a Bojarska po długich pacierzach, wczasie których po saloniku chodziła z paciorkami, kładła się spać, rozmarzona swoim Bernardkiem.
Stary Wroniec ich nie opuszczał, przybywał często, służył wiernie, ale nieboraczysko w dwu latach ostatnich ogłuchł mocno, rozmowa z nim szła nadzwyczaj ciężko, co on sam wiedział. Zwykle opowiadał plotki miejskie, powtarzał stary koncept jaki, całował w rękę profesorową i odchodził, zawsze prawie na stoliku lub na komodzie zostawiwszy ślad po sobie. Miał to nawyknienie starych robienia małych przysłużek i podarunków, tak że rzadko przyszedł z próżnemi rękami. Były to pospolite i niekosztowne przysmaczki... a matka cieszyła się z nich dla Bernardka.
Bardzo mało znajomości nowych zrobiła Bojarska w Warszawie, ale i na tych jéj nie zbywało. Dwie profesorowe, stara panna, daleka kuzynka Wrońca, która mieszkała u kanoniczek, jedna żona urzędnika, stanowiły kółko szczupłe... Z tych pań, oprócz jednéj profesorowéj i żony referendarza, żadna nie miała córek i młode panienki, któreby spokój serca Bernardkowi odebrać mogły, nigdy prawie nie bywały w domu.
Bojarska się obawiała niezmiernie dla syna, aby zawcześnie nie obarczył się rodziną, a jako matka, wiele, bardzo wiele wymagała dla niego. Starała się dobadać, czy nie miał jakich miłostek za domem — lecz Bernardek był skromny i zdawał się dotąd o jednéj tylko myśléć matce.
Modliła się na tę intencyą poczciwa staruszka, aby syn jaknajdłużéj z tém usposobieniem pozostał...
Wtém jednego dnia spotkała Bojarską niespodzianka.
W chwili gdy powróciła z kościoła, Katarzyna, czekająca na nią w sieni, szepnęła jéj na ucho, uśmiéchając się, że jakaś pani czeka na nią w saloniku.
— Kto?
— Zobaczy pani! — tajemniczo zamruczała Katarzyna.
Profesorowa weszła. Na krzesełku siedziała, tyłem do okna zwrócona, ubogo ubrana kobiéta, któréj poznać nie mogła, a obok niéj — co uwagę Bojarskiéj zwróciło — nadzwyczajnéj piękności dziewczę... Daleko wytworniéj i aż do zbytku jaskrawo ustrojona panienka była uderzającego blasku i uroku istotą. Niebieskie oczy łzawe, włosy złociste, płeć białości śnieżnéj, postać, wszystko w niéj składało się na taką doskonałość, że oczu od niéj oderwać nie było podobna. Wykrzyknik z ust się dobywał: Jaka piękna!
Biédnéj profesorowéj, która jeszcze nie wiedziała wcale z kim ma do czynienia, piérwszą myślą było: — O mój Boże, Bernardek gotów się w niéj zakochać!
Wtém przystąpiła do niéj z powitaniem starsza, a zdumiona Bojarska poznała w niéj owe wdowę Saską, więc w dziéwczęciu Klarcię.
Jakim sposobem się one do Warszawy dostały?... Saska dopiéro zasiadłszy, całą tę historyą opowiadać zaczęła. Wyszła ona za mąż z miłości dla nieboszczyka, czemu brat się sprzeciwiał i zerwał był z nią stosunki. Uboga, długo utrzymywała się ze studentów, wychowując Klarusię. Tymczasem brat, szlachcic niegdyś zamożny, majątku nadtracił, owdowiał i przeniósł się do Warszawy, i choć sam był w bardzo ciężkich interesach, zażądał od siostry, aby się do niego sprowadziła, dla zajęcia dziećmi jego i domem.
Saska z największą radością podjęła się tego, licho sprzedała domek i była już od dwóch miesięcy z córką w Warszawie.
Bojarskiéj biło serce... Cieszyła się, że biednéj Saskiéj los się polepszył, ale drżała, patrząc na Klarcię... A! taka strasznie była piękna!
Zaczęła się przerywana rozmowa o miasteczku i jego mieszkańcach. Dowiedziała się z niéj profesorowa, że jedna ze Szprengerówien wyszła za Paczurkę, że chora Boberkowska skończyła doczesne życie, a opłakujący ją poczciwy mąż ciągle na cmentarz odbywa pielgrzymki; że Tragczyński dostał emeryturę, że rektor także na nią czeka i w miasteczku wiele a wiele się zmieniło.
Nie było ono już tém, co niegdyś. Nowi ludzie, życie niebardzo zgodne, waśnie i plotki miały teraz w cichém gnieździe panować. Ale Bojarska o niém słuchała, łzy mając na oczach, bo dla niéj było ono tém co dawniéj, ukochaném, spokojném.
Z obawą wielką patrząc na zégar, liczyła minuty przedłużających się odwiédzin profesorowa. Szło jéj o to, aby Bernardek nie nadszedł i nie zobaczył Klarci. Nie wiedziała że kiedyś w kontemplacyach jéj dziecinnych wdzięków się zatapiał, ale miała macierzyńskie przeczucie niebezpieczeństwa.
Jak się to najczęściéj zdarza, to czego się człowiek obawia, przyjść musi. Wśród rozmowy usłyszano kroki, które matka poznała: Bernardek wszedł i stanął jak osłupiały.
Rumieniec, pomieszanie byłyby go zdradziły, gdyby matka w téj chwili nań spojrzała. Uderzyło ją tylko, że nadzwyczaj uprzejmie i gorąco powitał Saską, że Klarcia się trochę zmieszała, a Bernardek przystąpił do niéj z jakąś nieśmiałością niezwyczajną.
Panna stawiła się dumnie, śmiało, ale wkrótce potém zaczęła śmiać się, poruszać i tak zalotnie spoglądać, krygować, przekręcać główkę, iż Bojarskiéj aż się serce ścisnęło.
Bernardek niezmiernie był wesół. Począł rozpytywać, siadł i dotrwał aż do pożegnania pani Saskiéj, którą do drzwi sieni przeprowadził.
Zaledwie wrócił do matki, gdy nienawykły do tajenia się przed nią z myślami, wykrzyknął jakby mimowolnie:
— Matusiu! jakaż ona piękna! jaka piękna!
Pobladła Bojarska.
— Jużci niczego — odpowiedziała zimno — niczego; ale żeby znowu coś było nadzwyczajnego — nie widzę.
Bernardek zamilkł.
W sieni dwa słowa zamienili z sobą. Dziewczyna wcale nie była ani czułą, ani poruszoną; zgóry i jak wyrostka traktowała starego wielbiciela.
Popsuły te odwiédziny humor biédnéj profesorowéj. Wykrzyknik syna brzmiał jéj w uszach.
Tak, wistocie była nadzwyczaj piękna, ale miała téż w sobie coś dla Bojarskiéj odstręczającego... Postanowiła na intencyą, aby Bóg od syna odwrócił pokusę, zmówić koronkę do Przemienienia Pańskiego, a z odwiédzinami Saskiéj wcale się nie śpieszyć... aby nowych nie wywołać.
Na Bernardzie widok Klarci, któréj wspomnienie nosił w sobie, uczynił nadzwyczajne wrażenie.
Zarodek stary puścił nanowo; marzenie dziecinne przeistoczyło się w tę miłość piorunową, którą obudzą jedno wejrzenie.
Króciuchna chwila, spojrzenie, drgnienie jedno serca — nowe szczęście rozlało po niém. Błogo mu było i straszno; męczarnia, niepokój i niewypowiedziana rozkosz całą jego zmieniły istotę. Coś, na czém życiu jego zbywało, uzupełniło je. Stał się tego dnia innym człowiekiem, a raczéj teraz dopiéro wyszedł z dzieciństwa.
Sparty nad książką, przez cały wieczór rozpamiętywał uroczą piękność tego zjawiska, promienisty blask téj istoty, która musiała w kształtach greckiéj bogini kryć téż boską duszę i serce.
Obraz Klarci nie dał mu zasnąć długo; w marzeniu nawet jego zaszła zmiana: latał po obłokach. Prawie nie wiedząc jak, rano stworzył wiérsz „Do....” który pałał całym ogniem piérwszego, gorącego uczucia.
O wszystkiém tém Bojarska wcale wiedziéć nie mogła; ale coś jéj mówiło dni następnych, że w synu zaszła zmiana niepojęta, niezrozumiana. Oczy pałały jakimś ogniem, twarz miała wyraz smętny razem i upojony, w rozmowie były porywy, tęsknice, pragnienia, o jakich dawniéj nigdy z ust jego nie słyszała.
Nie mogła tego przypisać widzeniu Klarci, bo nie pojmowała, aby jedno krótkie spotkanie, kilku słów zamiana, mogły tak wielki wywrzéć skutek.
Baczniéj poczęła go śledzić.
Los tymczasem, ten nieubłagany pan, który rzuca na drodze życia przepaście i zwodnicze ułudy, zaraz w parę dni potém, powracającemu przez Saski ogród do domu Bernardkowi nastręczył Klarcię.
Szła ona z małą siostrzyczką, a raczéj kuzynką, trochę zwiejska ustrojona, bez wielkiego smaku, narzucająco się, jaskrawo... i wydawałaby się może śmiészną wśród wykwintnych tualet Warszawianek, gdyby tak zachwycająco piękną nie była.
Oczy wszystkich zwracały się na nią; panie i panowie stawali, aby się jéj przypatrywać; starzy, odmłodzeni kawalerowie ciągnęli powoli, nie mogąc się oderwać od jéj widoku. Bernardek musiał się przywitać. Znalazł Klarcię, która doskonale widziała hołdy, jakie jéj oddawano, w zuchwale wesołym humorze — śmiałą, gotową do rozmowy dla popisania się z dźwięcznym, ale trochę ostrym głosikiem. Mówiąc z Bojarskim, spoglądała na wszystkie strony, oglądała się, wabiła oczyma, sznurowała usteczka i była tak jakoś zalotną, że Bernardkowi przykro się zrobiło.
Zazdrość ukąsiła mu serce.
Klarcia w rozmowie, którą on starał się uczynić jaknajmniéj trywialną, zaprawną uczuciem, wspomnieniami, nie okazała ani dowcipu, ani starannego wykształcenia, ani taktu nawet. Kto inny, nie Bernardek, zakochany poraz piérwszy, byłby się zraził smutną prozą tego, co śliczne usteczka wygłaszały bezmyślnie prawie, bo w główce było pusto. Ale niéma sofisty nad miłość. Malując ją ślepą, starożytni mieli słuszność, a jest w dodatku głuchą, nadewszystko zaś wielkim mistrzem, gdy pospolitą istotę potrzebuje na ideał przerobić.
Człowiek kocha, szczególniéj w piérwszéj swéj miłości, nie kobiétę jaką ona jest, ale tę, którą z niéj sobie sam tworzy. Tłumaczy słowa, nadaje im doniosłość i znaczenie, przebiéra je, komentuje, tak że z najpospolitszych stają się poezyą złotą i brylantową.
Bernardek wciągu téj krótkiéj przechadzki skarby poodkrywał w Klarci; każde jéj postrzeżenie zdawało mu się głębokiém, pełném znaczenia... Piękność nie dawała dojrzéć zupełnéj nicości istoty, stworzonéj do bardzo pozioméj sfery życia, bo piękność jest niesłychaną potęgą.
Częstokroć dopiéro gdy ona zgaśnie, taż sama posągowa bogini zmienia się nagle w najpospolitszą, upośledzoną istotę.
W rozmowie obojga nie było nic zaprawdę, coby Bernarda mogło zachwycić; czczą była i pospolitą, a jednak rozgorzał od niéj, znalazł w niéj wszystko czego pragnął, był nią zachwycony. Przedłużał ją jak mógł i dopiéro wspomnienie matki, obawa opóźnienia i przyczynienia jéj niepokoju zmusiły go do pożegnania Klarci, która pozostała, bo ją niezmiernie bawiło i czyniło dumną, że wszystkich oczy tak chodziły za nią.
Zadumany, przejęty, szczęśliwy tém szczególniéj, że w Saskim ogrodzie czasem będzie ją mógł spotykać, Bojarski powrócił do domu.
Stół już był nakryty, obiad gotowy, matka niespokojna. Nie chciał przed nią zataić tego spotkania, które profesorową niezmiernie zasmuciło i strwożyło. Nie mogła tego nawet przemódz na sobie, aby nie wypowiedziała, jak się jéj zalotność, strój, obejście dziéwczęcia nie podobały. Bernard stanął w obronie. Ale wkrótce przerwała sama Bojarska przedmiot drażliwy.
Niebezpieczeństwo rosło.
Nie było ono jednak może tak wielkiém, jak się zdawało. Saska była ubogą, brat jéj jednak miał dawne stosunki, pochodził ze staréj szlacheckiéj rodziny, w domu jego bywało osób mnóstwo, młodzieży dużo, matka i córka rachowały na to, że prześliczna Klarcia musi wyjść za bogatego obywatela, lub wysokiego urzędnika.
Bojarski, niemający nic, młokos, wcale im się nie wydawał pożądanym, a w sercu dziewczyny płochéj nie było najmniejszego uczucia. Należała do tych istot, które zawsze żyją fantazyą, głową, a o sercu mówią tylko.
Po kilku tygodniach odwlekania, profesorowa naostatek musiała pani Saskiéj oddać odwiédziny. Nie uważała jednak za obowiązek ani o tém wspominać synowi, ani, uchowaj Boże, brać go z sobą.
Przyjęto ją grzecznie. Mogła okiem rzucić na dom i dostrzedz, że w nim ani wielkiego dostatku, ani ładu nie było. Brat Saskiéj był szlachcicem starego autoramentu, gadułą, samochwałem, całym w marzeniach i urojeniach, rachującym na cudowne pomoce Opatrzności, na powrót do dostatków, noszącym się dumnie i wysoko, choć węgierkę miał bardzo wyszarzaną.
Córeczki, których wychowania nadzór objęła Saska, sposobiły się do téj przyszłości, która się na urojonych nadziejach ojca opiérała. Uczono je tego, czego w życiu nie mogły zużytkować.
Klarcia, dla swéj piękności ulubienica wuja, w domu grała rolę osobliwą, bo zaciemniała matkę, rządziła się i dawała sobie tony dziwne. Bojarską utwierdziło to w przekonaniu, że dziéwczę niewiele było warte. Niemal ją to pocieszało, bo myślała, że rozumny Bernardek poznać się na tém musi. Zabawiwszy niedługo, powróciła do domu i wieczorem obszérnie bardzo zdała sprawę synowi z tego, co widziała. Była może poraz piérwszy w życiu trochę złośliwą i surową.
W milczeniu słuchał jéj Bernard, nie śmiąc się sprzeciwiać.
Posmutniał, ale pocieszał się tém, że matusia trochę uprzedzoną była, a nigdy Saskiéj nie lubiła, więc widziała zaczarno.
Schadzki w Saskim ogrodzie powtarzały się teraz, ale już o następnych milczał syn i tylko naówczas się do nich przyznawał, gdy matka spytała; bo kłamać i teraz nie umiał i nie chciał.
Od piérwszéj nic więcéj już odkryć w śliczném dziéwczęciu nie mógł Bojarski nad to, co widział zrazu. Wydała mu się tylko — przyznać to musiał — zaniedbaną, ale zdolności roił w niéj wielkie. Starał się więc namówić ją do czytania, do książek, do poezyi, aby ten posąg ożywić. Ofiarował się dostarczać pokarmu duchowego, do którego Klarcia najmniejszego nie czuła głodu. Przyznała się do tego naiwnie.
— Proszę pana, czy nielepiéj życia szukać w samém życiu, a nie w suchych książkach? Ja wolę świat, ruch ludzi, przechadzkę, rozmowę, niż ślęczenie nad papierem. Pan to co innego, to jest zawód pański, ale ja...
Czuła, że jéj zawodem było bałamucenie ludzi, zawracanie im głów, budzenie marzeń, które się nigdy ziścić nie miały.
Napróżno Bernard brał stronę poezyi i książek. Klarcia, gdy nie znajdowała argumentów, zbywała go takim ślicznym śmiechem, że przed nim uklęknąć był gotów i uznać się zwyciężonym.
Niezrozumiała, zagadkowa ta istota do niezmiernéj ilości sonetów, piosnek, urywków dostarczyła treści. Płynęły one teraz z niepohamowaną siłą, stały się potrzebą, pociechą i — dodajmy — były daleko piękniejsze od piérwszych prób Bernarda.
Pełno ich teraz było wszędzie i matka, która sama sprzątała w pokoju syna, mimowolnie wpadła na parę tych miłosnych elukubracyj.
Trudno wyrazić, jak okrutnie serce się jéj ścisnęło. Były one wyrazem tak gorącego, prawdziwego uczucia, iż odkryły tajemnicę. To czego się najwięcéj obawiała — stało się:
Bernard był zakochanym.
Klarcia, w któréj obronie stawał, przyszła jéj na myśl wprawdzie — ale — któż wié, co gorszego jeszcze być mogło? Z poezyj nic się dobadać nie było można, oprócz piękności uroczéj. Dawały do myślenia tylko oczy niebieskie i złociste kosy...
Niemało ich jednak na świecie.
Miłości profesorowa w prostocie ducha nie rozumiała inaczéj, jak kończącéj się świętym węzłem małżeńskim, a było to najokropniejsze.
Stracić serce syna, być zmuszoną podzielić je z kobiétą, która kochać Bernarda tak jak ona nie mogła... Zdobyłaby się na tę ofiarę dla jego szczęścia, ale widząc jego zapracowującego się, zawczasu związanego, ciągnącego pług ciężki.... nad tém łzy wyléwała.
W rozmowach wprawdzie niekiedy mówiło się o tém ogólnie, ale Bojarska ograniczała się tém, że ostrzegała od przedwczesnego małżeństwa.... Bernardek nie zdawał się go nawet pożądać.
Z miłością tą, jaką miał w sercu, było mu dobrze; nie pragnął więcéj. Gdyby nawet nie mógł z nią mówić, patrzéć na nią tylko zupełnieby mu starczyło.
Ilekroć go rozczarowała, powiadał sobie, że onby ją miłością, obcowaniem, rozmową przeistoczył, podniósł, rozwinął. Spały w téj duszy nasiona, potrzebujące tylko słońca i pogody — szczęścia.
Klarcia niepostrzeżenie się przerabiała na śliczną Warszawiankę. Zwolna znikała parafiańszczyzna, którą z sobą przywiozła z miasteczka: nabierała smaku, powierzchowność wiele zyskała w krótkim czasie, ale charakter się nie odmienił. Zalotność rosła. Roje młodzieży oblegały dom brata pani Saskiéj; ciągnęła je piękność, ostudzało ubóstwo zupełne dziéwczęcia. Kochać się gotowi byli wszyscy, żenić... jeszcze żaden.
Saska mówiła sobie, że to przyjść musi.
Jakim trafem, chodzący już na uniwersytet, znalazł się tu Twardziński, nie umiemy tego powiedziéć; to pewna, że się bardzo podobał dziewczynie. Umiał ją zabawić, zastosować się do jéj sposobu myślenia; smakowała w jego złośliwości.
Był-to teraz piękny młodzieniec, noszący się bardzo starannie, spędzający większą część dnia po kawiarniach i bilardach, mający jakieś źródła dochodów niezbadane i wziętość wśród najzuchwalszéj młodzieży wielką.
On i Bernard spotykali się na wspólnych wykładach historyi i języków, ale się nie znali. Emil się nie kłaniał temu, co go wyciągnął z błota, Bojarski zaś nie chciał znać człowieka, który matki jego nie poszanował. Twardziński w swoich kółkach starał się odmalować dawnego protektora jako zarozumialca, pedanta i człowieka głupiego.
Szkodzić mu nie mógł, ale kąsał. Przed Klarcią téż wystawił go w barwach śmiesznych, a ona wcale się za nim nie ujmowała. Dla niéj wszystko było dobrém, co pobudzało do śmiechu.
Nagle z wielką boleścią swą Bernard, stale uczęszczający do ogrodu Saskiego, przekonał się, że Saska chodzić tu przestała. Nie spotykał jéj więcéj. Niespokojny był o jéj zdrowie. Sam się o nie dowiadywać nie śmiał, matce zaś poddać téj myśli nie chciał, aby się niepotrzebnie nie zdradzić.
Sama Bojarska, po długiéj przerwie, poszła do staréj znajoméj. W domu nic nie było zmienionego, ale zajęcie wielkie i ruch jakiś panował. Klarcia chodziła dumniejsza i bardziéj rozkazująca, niż kiedy.
Saska, nachyliwszy się do ucha profesorowéj, wyznała jéj pocichu, ze łzami w oczach, że Klarcia, kochana jéj Klarcia, była tak jak narzeczoną... Starał się o nią majętny wdowiec i dziéwczę było tak rozumne, iż się za podżyłego wyjść nie wahało.
Oświadczył się już wujowi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.