Od morza do morza/XXX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Od morza do morza |
Redaktor | Franciszek Juliusz Granowski |
Wydawca | Franciszek Juliusz Granowski |
Data wyd. | 1901 |
Druk | A. T. Jezierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Gąsiorowska |
Tytuł orygin. | From Sea to Sea |
Podtytuł oryginalny | Letters of Travel |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Jest w Yellowstone park, przestrzeń około sześćdziesięciu akrów licząca, zwana „Piekielnem polem“. Płaszczyzna powzdymana, popękana, obrzydliwa, pozostająca pod władzą parskających i tryskających potęg, szatanów, rzucających na siebie mułem i parą i błotem, z wyciem, hukiem i rykiem. Czuć tam odory zgnilizny, mieszające się z czystym, zdrowym zapachem jodeł, którym oddychaliśmy cały dzień. Wiedzcie o tem, że Yellowstone — jak metoda Ollendorfa — przedstawia coraz trudniejsze zadania. „Piekielne pole“ jest wstępem do kilkunastomilowej przestrzeni, zapełnionej gejzerami. Przejeżdżaliśmy tam przez gorące strumienie, gotujące się w lasach, widzieliśmy obłoki pary unoszące się z nich i inne powstające w oddali z omglonych zielonych gór; stąpaliśmy po pokładach siarki i wąchali odory gorsze od wszelkich siarek, i dojechaliśmy wreszcie do miejscowości podobnej do parku, a Tom zaproponował nam, żeby tam wysiąść i zabawić się widokiem gejzerów.
Wyobraźcie sobie rozległe zielone pola, poplamione błotnistemi kałużami i wszystkie możliwe kwiaty, kwitnące na samej krawędzi kałuż. Takie jest pierwsze wrażenie tego zlewnika gejzerów. Kabryolet nasz podjechał tuż do chropowatej, poobłupywanej, popękanej masy około dwunastu stóp wysokiej. Był tam jakiś niepokój, jęki, bełkotanie, krztuszenie się i zgrzytanie. Nagle trysnął w górę strumień wrzącej wody... Odskoczyłem z pośpiechem. Stara jejmość z Chicago narobiła wrzasku.
— Co za bezecne marnotrawstwo! — westchnął jej małżonek.
Strumień wody rozpłynął się i rozpadł, jak lufa strzelby od nazbyt silnego naboju. Ryczał przez chwilę, jak szalony, a potem się uciszył. Wsunąłem się ostrożnie na dymiące błoto, płonące łoże szatana, i zajrzałem bojaźliwie w otwór. Zobaczyłem przerażającą oślizgłą czeluść, a w jej wnętrzu wodę, podnoszącą się do samej krawędzi z szumem i piekielnem bulgotaniem, i wzburzona fala wylała się na ziemię, zmuszając mnie do ucieczki.
Pojechaliśmy, zapuszczając się dalej w tę zdumiewającą dolinę. Naokoło wznosiły się góry od tysiąca do tysiąca pięciuset stóp wysokie, zarosłe lasem od stóp do samego czuba. Jak tylko można było sięgnąć okiem, widać było wszędzie wytryski pary, nieforemne bryły błota, spokojne jeziorka turkusowej barwy, smugi bławatków, rzekę z niezliczonemi zakrętami, kamienie dziwnych kolorów i szczyty olśniewającej, martwej białości.
Dama z Chicago szturchała parasolką w jeziorka, jak gdyby to były żyjące istoty. Zaledwie odwróciła się na chwilę od jednej niewinnie wyglądającej kałuży, gdy za jej plecami wytrysnęła dwadzieścia stóp wysoka kolumna wody i pary. Dama krzyknęła i zaczęła upewniać, że „nigdy nie przypuszczała, ażeby się mogło coś podobnego zdarzyć!“ a staruszek żuł cierpliwie tytoń i ubolewał wciąż nad zmarnowaniem pary. Ze wszystkich stron rozlegał się ryk... Stąpnąłem w wyschłe jeziorko napełnione osadem, podobnym do zaschłej krwi, a otoczone bławatkami; krew, gdym w nią wstąpił, zamieniła się w czarny płyn, a tę krew i atrament spłókała z kolei fala gorącej, siarczanej wody, którą nagle wypluły wargi jeziorka.
Żołnierz, Niemiec rodem, z twarzą jak księżyc, trzymający straż w parku, podszedł ku nam i oznajmił, że nie widzieliśmy jeszcze prawdziwych gejzerów i że ich pełno będzie rozsypanych wkoło hotelu, gdzie mamy nocować. Poszliśmy z nim razem, brnąc w wysokiej trawie po kolana, i okrążywszy wzgórze, dostaliśmy się na półmilową przestrzeń, pokrytą oślepiająco białym osadem, rzuconym płatami i poskręcanym w bryły, a posypaną brylantami i gwiazdami. W tej rozpaczliwie martwej pustyni biły największe gejzery, które wiedzą, kiedy wybucha daleki Krakaton, kiedy szaleje cyklon na wybrzeżach Atlantyku. Pierwszy na drodze, to dyablik trzepoczący się w wannie. Słychać było, jak się pluskał, jak się oblewał wodą, jak sapał, dmuchał, wycierał się ręcznikiem, a potem wypuścił wodę z wanny, jak czynią porządni ludzie, i woda znikła, dopóki drugi dyablik nie zapotrzebuje jej do swojej kąpieli. Nazywa się to źródło „Lwica ze lwiątkiem“. Niedaleko jest lew, ponury, syczący zwierz. Bywa czasami bardzo ożywiony, a wtedy inne stosują się do niego. Po wielkim wybuchu Krakatonu w 1883 r. wszystkie gejzery ogarnął istny szał; wybuchały, tryskały, rzucały się i wyły, a ludzie zlękli się, że rozszarpią one chyba całą powierzchnię parku. Istnieje pomiędzy niemi tajemna sympatya, i gdy „Olbrzymka“ mówi, wszystkie inne cichną i słuchają.
Przyglądałem się, gdy nagle, w pobliżu wykwitło coś z ziemi, coś nakształt pióra z przędzionego szkła, mieniącego się wszystkiemi kolorami tęczy.
— To „Prawowierny“ — objaśnił żołnierz. — Wybucha on co sześćdziesiąt pięć minut, co do minuty, i bije przez pięć minut, wyrzucając słup wody sto pięćdziesiąt stóp wysoki. Za chwilę wszystkie inne zagrają...
Zagrał więc ul, z paszczą zbudowaną według wzoru ula. „Turban“, niepodobny do turbanu i wiele, wiele innych. Pryskały jedne, syczały drugie, wybuchały gwałtownie inne, a jeszcze inne rozlewały się spokojną tonią barwy szafirów i opalów. Czy dacie wiarę, że groźne potęgi muszą być strzeżone przez żołnierzy, ażeby niesforni Amerykanie nie połupali skał w kawałki, lub, co gorzej, nie pozatruwali gejzerów! Bo, jeżeli weźmiesz beczułkę napełnioną mydłem i wrzucisz ją w paszczę gejzera, to on wyrzuci ją napowrót pod twoje nogi i przez kilka dni potem będzie rozdrażniony i chory na żołądek... Kiedym się o tem dowiedział, żałowałem i ja, że nie mam mydła, ażeby zrobić to doświadczenie na jakim małym gejzerku!...
Ale odważny musiałby być ten, ktoby się ośmielił poczęstować „Olbrzymkę“. Brzegi ma ona płaskie, żadnej paszczy, i wygląda jak jeziorko pięćdziesiąt stóp długie, trzydzieści szerokie. Przemawia ona w regularnych odstępach czasu, i wyrzuca słup wody przeszło dwieście stóp wysoki, a potem gniewa się półtora dnia, czasem całe dwa dni. Najczęściej szaleje w nocy, a wtedy hotel drży w posadach i grzmiące echa rozlegają się pomiędzy górami.
Widzieliśmy, jak się przygotowywała do wybuchu. Woda w jeziorku zaczęła się burzyć i co pięć minut obniżała się, rozlewała na brzegi, i wielkie bańki rozpryskiwały się na jej powierzchni. Przed samym wybuchem woda znikła zupełnie. Gdy zobaczysz w paszczy gejzera znikającą wodę, uciekaj jak możesz najprędzej!
Opuściliśmy „Olbrzymkę“, złorzeczącą, plującą i chłoszczącą brzegi, i poszliśmy do „Prawowiernego,“ który ma naokoło ławki, przygotowane dla widzów oczekujących jego metodycznych wybuchów. O oznaczonej minucie usłyszeliśmy wodę, jak podnosiła się, padała, i łkała w podziemiach. Potem trysnęły pierwsze krople, a potem rozległ się ryk i szum, i lśniący brylantowo słup wody wytrysnął i stał drżący przez całą minutę. Poczem rozpadł się, rozpryśnięty w niezliczone wiry wodne...
Wszystkie panny, było ich przeszło dwadzieścia w tej gromadzie podróżnej, zauważyły, że widok jest elegancki i rzuciły się skwapliwie wydrapywać swoje imiona na głazach nad brzegami zbiorników. Niestety! przyroda nie przebacza tej zniewagi i zachowuje jej ślady na długie lata...
Nazajutrz rankiem Tom zawiózł nas, obiecując nowe cuda. Po przebyciu zarośli ukazała się nam przestrzeń, zasiana zbiornikami różowego, czarnego i białego osadu, gęstego jak miód. Wyrzucały one, dławiąc się, co minutę prawie, bryły mułu. Widok był obrzydliwy. I czy można się dziwić, że Indyanie w dawnych czasach unikali Yellowstone? Można się w ostateczności zgodzić na gejzery, ale ten muł jest przerażający. Jejmość z Chicago wzięła kawałek, który w pół godziny później obumarł, zamienił się w garstkę miału wapiennego i rozkruszył w jej ręce. Stąpaliśmy po skrystalizowanej siarce; widzieliśmy wodospad wrzącej wody i drogę, z którą bobry walczą wytrwale. Każdej zimy budują tamę i zalewają niżej położone grunty. Każdego lata rząd każe burzyć tamę i przez pół mili trzeba brnąć po kostki w błocie.
Droga idzie łożyskiem potoku, a gdybyś z niej zboczył, byłoby po tobie i następnej zimy twój kabryolet bobry obudowałyby swoją tamą.
Wjechaliśmy na miękki, torfiasty grunt, który tłumił turkot kół, a dwóch żołnierzy, będących na służbie, ukazało się cichutko za nami. Dojechaliśmy do góry, zasypanej złomami mchowego agatu, a powietrze było istotnie cudowne. Dama z Chicago gdakała radośnie, zbierając kawałki agatu do woreczka. Wyprawiła mnie ze sto kroków w dół, po kawałek stłuczonej butelki, upierając się, że to agat mchowy...
— Mam taki sam w domu i tak samo błyszczy. Idź, młodzieńcze, po niego i przynieś mi...
Droga była coraz gorsza, a potem jeszcze zamieniła się w łożysko potoku, które się zrobiło bardzo kamieniste, i ujrzeliśmy małe, błotniste jezioro Maryi, wyniesione osiem do dziesięciu tysięcy stóp nad poziom morza. Ztamtąd, po trawą porosłych zboczach, bardzo stromych, zjechaliśmy pędem i wpadliśmy głową naprzód w bród rzeczny, a potem wdrapaliśmy się na skałę i znów w dół, i znów w górę, i zajechaliśmy z roztarganemi włosami do hotelu na śniadanie i wypoczynek. Właściciel, który, czy trzeba dodawać, że Irlandczyk? — ustawił namiot na pochyłości pustego wzgórza. Prowianty miał w najlichszym gatunku, ale zanim zdążyliśmy wysiąść, ujął nas w sidła złotoustej wymowy, i namiot z prostym stołem na krzyżownicach wydał się nam wspaniałym pałacem, a liche jedzenie wykwintnemi przysmaczkami. Później dopiero, po ostygnięciu wzroku, spostrzegłem się, że zapłaciłem osiem szylingów za wołowinę, grzanki i masło. Niech mu się, mimo to, szczęści, temu uprzejmemu Irlandczykowi!
— A teraz niech pan idzie wyprać swoją chustkę w gorącem źródle tam za skułą — powiedział Larry... — Tam jest gotowe mydło i balia, a nie zawsze można mieć gorącą wodę za darmo.
Wspaniałym gestem wyprosił nas z namiotu, w którym sam zajął się poprawianiem jakichś niedokładności. Nie czuło się znużenia, ani odległości w tem cudownem powietrzu. Góry i doliny wydawały się tak blizkie! Zdawało mi się, że gdy wyciągnę rękę, pochwycę śniegiem pokryty szczyt góry... Nie widziałem jeszcze nigdy podobnie działającego powietrza. Dlaczego zaś kazano nam prać chustki, jeden tylko Larry wiedział. Zdaje się, że to jakiś rodzaj religijnego obrządku. W małej dolinie, otoczonej kolorowemi skałami, płynął spokojny, brunatno-różowy strumień. Woda była gorąca, gorętsza, niż ręka mogła wytrzymać, i ona to zabarwiała różnemi kolorami kamienie.
Była tam panna z New-Hampshire, jej papa, jej mama, i dama z Chicago, i reszta towarzystwa, a wszyscy pochyleni nad basenem, z mydłem w ręce. W ciągu pięciu minut nadaje on bieliźnie białość; pokładliśmy się potem na trawie i śmieli serdecznie, radując się życiem. Doznałem tego uczucia raz w Japonii, drugi raz w Kolumbii, gdy się łosoś złapał na wędkę, a „Kalifornia“ zawył z radości, i trzeci raz tu, w Yellowstone, w blasku oczu panny z New-Hampshire. Cztery małe zbiorniki miałem przy sobie; jeden miał czarną wodę (letnią), drugi czystą wodę (zimną), trzeci także czystą (gorącą), czwarty czerwoną wodę (wrzącą). Cieszyliśmy się tem jak dzieci.
— Dziś wieczorem zwiedzimy canon Yellowstone? — zapytała panienka z Hampshire.
— Czy razem? — zapytałem z kolei ja.
A ona powiedziała:
— Tak, razem.
Słońce już zachodziło, gdyśmy usłyszeli szum wody i dojechali do rzeki, której brzegiem szła nasza droga. A tam, ach! tam... Zdołałbym może opisać piekielne przestrzenie, ale nie tamto... Dowiedzcie się zatem, że rzeka Yellowstone przepływa przez wąwóz długi mil ośm. Żeby się dostać na dno wąwozu, robi ona dwa skoki: jeden z wysokości stu dwudziestu stóp, drugi trzystu stóp. Przyjrzałem się wyższemu, mniejszemu wodospadowi, który jest w pobliżu hotelu. Do tego miejsca rzeka niczem się nie odznacza, brzegi ma skaliste, trochę strome, hojnie zarosłe jodłami. Przy wodospadzie woda robi zakręt, głęboka, zielonkawa, pokryta pianą, nie szersza nad trzydzieści stóp. Płynie dalej, wciąż spokojna i zielona. Dopiero po paru minutach, siedząc na skale ponad miejscem spadku, zaczynasz spostrzegać, że coś się stało; że rzeka przeskoczyła wielką przestrzeń pomiędzy potężnemi ścianami skał, i że to, co ci się zdawało pianą na wodzie, bijącą o skaliste ściany wąwozu, jest tylko odpryskiem potężnych fal, płynących dalej śród rzeki, która wyje w niebogłosy, ale skały tłumią jej jęki. Zaczęło się to od ciekawości, a skończyło przerażeniem, bo zdawało mi się, że cały świat wysuwa się z pod moich nóg i leci w otchłań. Poszedłem razem z innymi nad brzeg canonu: umieliśmy się wspinać po skalistej, prawie prostopadłej ścianie. Olbrzymie jodły strzępią się po obu brzegach wąwozu, który jest wąwozem Yellowstonu.
To tylko mogę powiedzieć, że bez ostrzeżenia i bez przygotowania spojrzałem w tę otchłań tysiąc siedmset stóp głęboką, w której pod naszemi stopami krążyły orły i sokoły rybołowce. Pod nami, tak głęboko, że żaden szmer nie dolatywał już do nas, płynęła rzeka Yellowstone, wązka smuga czarno-zielonkawa. Słońce wdarło się do wnętrza otchłani i ożywiło barwy, któremi przyroda pomalowała jej ściany. Raz w Indyach widziałem jutrzenkę nad jeziorem w Radiportoma, i raz zachód słońca nad łańcuchem wzgórz... Teraz widziałem tu oba te zjawiska złączone w jedno, pod memi stopami, tam w głębi, w głębi, a barwy te nie były złudzeniem, były rzeczywistością! Canon gorzał jak miasto Troja, i będzie tak gorzał całe wieki, a pędzel, ani pióro nie zdołają, dzięki niech za to będą Niebu! sprofanować tych cudów. Każda akademia odrzuciłaby taki obraz, wziąwszy go za przejaskrawioną chromolitografię!
Wieczorny zmierzch wpełzł na jodły, które nas ocieniały, ale pełnia światła jaśniała na zboczach canonu, gdyśmy podeszli ostrożnie do wystającej skały, czerwonej jak krew, z różowemi odcieniami, która zmieszała się nad najgłębszą głębią. Teraz wiem już, co to jest siedzieć pośród chmur i patrzeć na zachód słońca... Olśnienie odjęło mi czucie i zmysł dotyku; pozostało tylko wrażenie oślepiających barw. Po powrocie na ziemię gotów byłem przysiądz, że fruwałem po powietrzu... Panienka z New-Hampshire przez długi czas nie wymówiła ani słowa... Potem szepnęła jakiś urywek poezyi; to jedno tylko zdolne były wymówić jej usta w tej godzinie czarów...
— I pomyśleć tylko, że takie cudo istniało oddawna, a nikt z nas nie widział tego do tej pory — wyrzekła jejmość z Chicago z kwaskowatem spojrzeniem w stronę męża.
— A nikt, oprócz Indyan — odparł mąż obojętnie.
Panienka i ja śmialiśmy się długo. Natchnienie ulatuje, piękność jest czczem pojęciem, zdolność podziwu jest ograniczona. Pomimo, że z głębi otchłani wyjrzały do nas archanielskie barwy, nie powstrzymało to papy panienki, i drugiej, nikczemniejszej jeszcze istoty od rzucania kamieni po tych spadzistych, jaśniejących tęczą ścianach, tysiąc siedemset stóp pochyłej skały i tysiąc siedemset barw, po których musi potoczyć się kamień lub kawałek drzewa! Więc zbieraliśmy i rzucaliśmy różne różności, i patrzyli jak przeskakiwały od białej skały na czerwoną lub żółtą, ciągnąc za sobą jaskrawe smugi, dopóki nie ucichł łoskot ich upadku i dopóki nie runęły już prosto na samo dno otchłani.
— Byłem tam na samem dnie — opowiadał Tom tegoż wieczora. — Łatwo się spuścić, byle ostrożnie; trzeba tylko siąść i zsuwać się pomału; gorzej z powrotem, pod gorę, a na dole znalazłem dwa kamienie z wyrysowanym na nich canonem. Nie sprzedałbym ich nawet za piętnaście dolarów.
Papa i ja poszliśmy nad brzeg Yellowstonu, tuż powyżej pierwszego wodospadu, i zapuścili wędkę na szczęście. Okrągły księżyc wytoczył się na niebo i przemienił skały i jodły w czyste srebro i dwufuntowy pstrąg przypłynął z wodą, a my wydobyliśmy go na skalisty brzeg, przyczem o mało co nie wpadliśmy sami w burzliwe wody rzeki.
Ztamtąd już z powrotem do Livingstonu panienka z New-Harapshire znikła; papa i mama znikli z nią razem. Znikła i stara jejmość z Chicago i wszyscy inni, a ja rozmyślałem o tem wszystkiem, czego nie widziałem: o lasach skamieniałych drzew, z kryształami ametystów w czarnem łonie; o wielkiem jeziorze Yellowstone, gdzie możesz ułowić żywego pstrąga w jednym potoku i ugotować go natychmiast w drugim; a najwięcej o tajemniczej przestrzeni Hoodov, gdzie dyabliki nie mające zajęcia przy gejzerach przebywają i bawią się zabijaniem wędrownych niedźwiedzi i łosiów, których szkielety znajduje przerażony myśliwiec, spiętrzone w dolinie śmierci, szczątki istot, które nie z ręki człowieka śmierć poniosły. Hoodov pełnem jest hałaśliwych odgłosów, pełnem ptaków, i zwierza, i dyabelskich skał, z labiryntami i bezdennemi przepaściami, i z tem wszystkiem, czego nie widziałem. W powrotnej drodze wyszli na moje spotkanie, gdy pociąg przystanął, Yankee-Jim i Djoma, witając mnie serdecznie, a w Livingstone kogo zastałem? Toma, naszego woźnicę.
— Porzuciłem Yellowstone i jadę na Wschód — oznajmił mi. — Pańskie opowiadanie, jak to miło podróżować, wesoło i bez kłopotów, nasunęło mi to na myśl. To też jadę...
Boże! Przebacz nam, że tak mało pamiętamy o tem, iż jesteśmy odpowiedzialni za nasze słowa!
— A twój towarzysz? — zapytałem.
— Jedzie także — odpowiedział Tom, wskazując młodego gawrona z zawiniątkiem.
I tak obaj chłopcy zwrócili się na Wschód.