<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Od morza do morza
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1901
Druk A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Gąsiorowska
Tytuł orygin. From Sea to Sea
Podtytuł oryginalny Letters of Travel
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXV.
W jaki sposób znalazłem spokój i wytchnienie w miasteczku Musquash nad rzeką Monongahela.

Marna to rzecz i niesumienna podróżować po obcym kraju skokami pięćsetmilowemi. Ale po tem bydle i śmiechach w Chicago czułem, że zupełna zmiana powietrza zrobi mi dobrze.
I dlatego nie zatrzymałem się nigdzie, aż po przybyciu do nieskończenie cichego miasteczka Musquash nad Monongahelą. Hałas i wrzawliwy ruch Chicago pozostały na innym świecie. Wyobraźcie sobie pagórkowaty, lesisty krajobraz, pod najczystszem błękitnem niebem, poprzetykany w trzymilowych odstępach dobrze utuczonemi, spokojnemi wioseczkami, lub fabrycznemi miasteczkami, ukrytemi, na szczęście, w załamach pagórków i w ziemi rozłożystych drzew. Złota wierzba połyskiwała na tle zieloności, a bydło wracało do domu krętemi drożynami pośród krzaków morwowych. Pełnią lata rozkwitały sady owocowe, a jabłka, wymarzonej piękności jabłka, były już dojrzałe i nęcące. Dobrze było leżeć w hamaku, z przymkniętemi oczyma i w najgłębszej ciszy przysłuchiwać się, jak jabłka spadały z drzewa i jak dźwięczały dzwonki bydła, kroczącego z powagą główną ulicą miasteczka. Każdy w tem spokojnem miejscu miał tyle, ile mu było potrzeba: dom ze wszystkiemi wygodami, obszerną lub małą werandę, na której mógł przepędzać całe dnie, schludnie wykoszony ogród z wielką obfitością kwiatów, kilka krów i bogaty sad owocowy. Każdy znał zblizka wszystkich, a czegoby kto nie wiedział, tego się mógł dowiedzieć z dziennika miejscowego. Dziennik w mieścinie tysiąc dwieście mieszkańców liczącej! Był tam i sąd, w którym wymierzano sprawiedliwość, i więzienie, w którem przebywali godni zazdrości więźniowie, i cztery, czy pięć kościołów czterech, czy pięciu sekt. Niepodobna też było jawnie kupić choćby butelki trunku. Ale, i to jest bardzo wielkie „ale,“ można było za pomocą świadectwa lekarskiego nabyć wszelkie trunki u aptekarza. To jest czarna strona takich zakazów. Człowieka, potrzebującego się napić, zamieniają one w krętacza i oszukańca, co nie jest korzystnem dla duszy ludzkiej, szczególnie, jeżeli ta dusza jest młoda, i co wpaja w nią przekonanie, że wszystko daje się obejść, a koniec takiej duszy często bywa nieładny. Tylko gwałtowny upadek może przekonać swawolące źrebię, że rów nie na to jest, żeby przez niego skakać, kiedy tymczasem zwrócone na równą drogę, nauczy się obchodzić go porządnie. Za wiele słyszy się o tych zakładach trunkowych w Musquash, i nawet panny za wiele wiedzą o ich wpływie na młodzieńców, którzy, gdyby im pozwolono raz upić się dokładnie, skutecznie, ciepłą wódką z wodą sodową, przekonaliby się, co warta ta przyjemność.
Wielkim błędem miasteczka jest też dozwolenie napawania się piwem, chociaż, experto crede, można dostać od niego wodnej puchliny, zanim się kto zdoła upić. Ale któż zna siebie samego? Zresztą, to już czysto osobista sprawa miasteczka.
Nieliczne to społeczeństwo wydało mi się tak zamknięte w sobie, jak osada indyjska. Mógł się zapaść w morze cały kraj, a mimo to miasto Musquash posyłałoby dalej do szkół swoich synów, ażeby ich wychować na dobrych obywateli, co jest nieustannem pragnieniem prawdziwego amerykańskiego ojca, rządzącego budową swych dróg, podatkami, parcelacyą gruntów pod budowę miast i całym wewnętrznym zarządem za pomocą głosowania i wyborów, dopóki wszyscy, przyjaciele i przeciwnicy, nie zajmą swoich miejsc na cmentarzach własnej sekty. Mieszkają tu sami Amerykanie, ludzie przyzwyczajeni rządzić się sami, dla siebie, dla swoich żon i dzieci, rządzić się w spokoju, zgodzie i przyzwoitości...
Byli to, sami nie wiedząc o tem, metodyści, najczystszej wody metodyści, jacy kiedykolwiek chodzili po ziemi angielskiej i świętowali niedziele. Język ich był językiem dawnych metodystów i karność także. Bo karność to rzecz, której nie można lekceważyć, a jej wpływ na sektę zależy w zupełności od taktu, dobroci i sympatyi przewodnika, który nad nią pracuje. On to, znając upodobanie młodzieży, może zwrócić duszę ku dobremu, łagodnie, zamiast naginać przemocą na drogę cnoty, na której mogłaby się zachwiać i zboczyć. Ramię karności sięga daleko. Jedna z panien opowiadała mi, jako rzecz mogącą zająć cudzoziemca, o swoim przyjacielu, surowo zgromionym przez przewodników, ale nie w Musquash, lecz gdzieindziej, za ohydną zbrodnię: za taniec. Ona, ta panienka, która mi to opowiadała, nie lubi tańca. Nie tańczyłaby za nic w świecie... Czy można sobie wyobrazić cudowny wpływ takich słów, wygłaszanych przez młodzieńczą, surową istotę, niezwykłą czynić ustępstw dla wrodzonego pociągu do tańca, naturalnego młodym zwierzątkom ludzkiego rodzaju? Rozpalone żelazo, służące do piętnowania, może też wypalać rany, jak mogą zaświadczyć ci, którzy byli kiedykolwiek poddawani ich działaniu.
Niezmiernie jest to ciekawe: to swobodne, zdrowe, przyjemne życie, które ciągle zwraca swe myśli do spraw innego świata, a jednocześnie ceni bardzo partyę tennisa o wieczornym chłodzie i równie gorliwie dba o wdzięczne życiowe obowiązki (ciężkie obowiązki, jeśli do pomocy ma się tylko amerykańską „pomocnicę,“ t. j. służącą), jak i o zbawienie duszy. Miałem sposobność poznać w oryginale te „małe kobietki,“ które pani Alcostt dostarczyły wzorów do jej wdzięcznych powieści dla młodzieży; a były tu one w przeważnej liczbie, bo „chłopcy“ wyruszyli w świat szukać szczęścia. Jedni pracowali w hałaśliwych, ruchliwych miastach, inni wyruszyli na daleki zachód, a inni zniknęli w omdlałych, leśnych krajach południa. Dziewczęta oczekują ich powrotu, jak to jest w zwyczaju wszystkich dziewcząt na całym świecie. Potem nadejdzie słoneczny dzień powrotu chłopców, którzy przybędą, starannie ubrani, z mową oczyszczoną od brzydkich klątw i niegrzeczności. Oto ukazują się właśnie — niech Bóg im błogosławi! — a panienki w białych muślinowych sukniach przesuwają się nakształt niebiańskich widziadeł i przyjmują ich według zasług. Mama się w to nie wdaje, papa także nie, bo ma co innego do roboty, i tylko wzdłuż cienistej, ociężałej, zacisznej ulicy słychać otwieranie ogrodowych furtek i zamykanie ich cicho lub z łoskotem, stosownie do humoru wchodzącego, i wybuchy wesołego śmiechu tam, gdzie się zbierze kilkoro, a białe muśliny pośród męzkich postaci układają plany wycieczek lub spacerów. Potem przechodzili się parami i rozmawiali aż do tej chwili, gdy młodzieńcy zmuszeni byli śpieszyć na ostatni pociąg i wszyscy gromadą pobiegli na dworzec, a nikt się tem nie myślał gorszyć.
I dlaczego mieliby się gorszyć? Od piętnastego roku życia amerykańskie dziewczątko obraca się w pośród „chłopców,“ jak siostra pomiędzy braćmi. Oddają jej oni przysługi, wożą ją na spacery, obdarzają kwiatami i cukierkami. Te dwie ostatnie pozycye są dość kosztowne, i to właśnie dobrze dla młodzieńca, który się uczy cenić przyjaźń, wymagającą hucznych ofiar i oszczędności na cygarach. Dziewczęta uczą się same nad sobą czuwać, wiedząc, że los ich od nich zależy, i że są one ściśle skrępowane tą właśnie swobodą, jaką im udzielono. Tym sposobem przepędzają one „przyjemne chwile“ z dwustu lub trzystu chłopcami, mającymi także siostry i niezachwianą pewność, że gdyby który z nich okazał się niegodnym zaufania, syndykat młodzieży wyprawiłby go rychło na inny świat, gdzie ludzie nie oświadczają się i nie żenią. I tak upływa czas do chwili, gdy dziewczęta zaczynają rozumieć odwrotną stronę medalu, gdy się przekonywają, że mężczyzna nie jest żadnym półbożkiem, ani zamaskowanym potworem, ale poprostu istotą samolubną, próżną, łakomą, a mimo to wszystko osobliwością przyjemną w towarzystwie, potrzebującą pociechy w smutnych chwilach, pożywienia w głodnych i kierowania w trudnych, którą to świadomość europejskie ich siostry zdobywają znacznie później, dopiero po paru latach małżeńskiego pożycia.
Amerykańska panna robi wybór. Złote światło miłości rozjaśnia oczy, które rozumieją wszystko, a pomimo to światło nie traci nic na swej złocistości, bo amerykańskie dziewczątko, tak samo jak angielskie, często płocho i nierozsądnie wybiera. Tę tylko ma korzyść, że wie więcej, niż tamte, że ma pewne doświadczenie, znajomość rozrywek, zrozumienie interesów, obowiązków i dziwactw mężczyzny, doświadczenie zdobyte w niezliczonych pogawędkach z chłopcami i z innemi dziewczętami, które na swoich poufnych zebraniach znajdują czas na roztrząsanie tego, co robią Tom, Ted, Stuke lub Jack. Ztąd wynika, że jest ona towarzyszką — w najobszerniejszem tego słowa znaczeniu — człowieka, którego zaślubia; wspólniczką, troszczącą się o interesy firmy, osobą, u której się szuka rady w ważnych chwilach, od której się żąda pomocy i współczucia w chwilach niebezpieczeństwa. Miło jest wiedzieć, że jedno serce dla nas bije, ale jeszcze przyjemniej, gdy oprócz serca i głowa myśli razem z nami, jeżeli z ust słodkich do całowania można usłyszeć słowo mądrej rady.
Kiedy amerykańska panna wychodzi zamąż, wszystko się kończy. Miłe chwile minęły bezpowrotnie. Mogły one trwać pięć, siedem, dziesięć lat, stosownie do okoliczności. Królowa abdykuje ze zdumiewającą szybkością i nikt jej już nie widuje inaczej, jak tylko z mężem. Królowa umarła — lub pilnuje domu. I ta domowa praca jest dowodem, że Amerykanka starzeje się prędko. Ma ona niegodziwe „pomocnice“ w osobie irlandzkiego brudasa, lub równie brudnej murzynki. Ciężko to dla pani domu, która musi wykonywać trzy czwarte roboty sama, a w tem suchem, denerwującem powietrzu, zajęcie to jest wielkim ciężarem. Dziękujcie Niebu! o, wy! mieszkanki Indyj, za wszystkie wasze ayah... Choć nieudolne, są one dziesięć razy zręczniejsze od Amelii-Araminty-Robelli-Tencyi Jackson (czarnoskórej), pod jarzmem której jęczy młoda pani domu w Ameryce, dręczona jej nieumiejętnością i zuchwalstwem.
Ale odbiegłem daleko od cichego, spokojnego Musquash i jego nieograniczonej gościnności — prostodusznej, serdecznej gościnności. Bądźcie dobrzy dla Amerykanina, gdziekolwiek go spotkacie! Zaprowadźcie go do klubu, choć będzie was tam trzymał, mówiąc bezustannie, do trzeciej rano; dajcie mu najlepszy namiot, najtłuściejszą baraninę! Zaciągnąłem u tego narodu dług, którego nigdy nie zdołam spłacić... Jakże mam zakończyć moje opowiadanie? Czy chcecie posłuchać o wycieczkach w upalne dnie do cichych tamtejszych lasów nad brzegami Monongaheli, w których niedorzeczne amerykańskie karyolki nie mogą zawracać i zaczepiają się w zaroślach? Czy o pływaniu łódkami pod palącem słońcem po tej rzece, której fale wyrzucały niedawno, u stóp przerażonej wioski, trupy mieszkańców Johnstonu, poległych w katastrofie? Widziałem jednego, jedynego, który ocalał z tego rozbicia. Był on tam duchownym. Dom, kościół, parafian, żonę i dzieci, wszystko zmiotła i wydarła mu jedna noc okropności. Nie miał on żadnego zajęcia, nie byłby zdolny zająć się czemkolwiek; ale Bóg okazał się miłosiernym względem niego. Siedział on na słońcu i uśmiechał się blado. Pozostało w jego biednej głowie mętne wspomnienie czegoś, co się stało, nie przypominał sobie tylko, co to było właściwie, ale wiedział, że coś było. Należy prosić Boga, ażeby mu nigdy nie powrócił tej świadomości...
Różne obrazy przesuwają się przed mojemi oczyma. Wielkiego fabrycznego miasta z trzykroćstotysięczną ludnością, oświetlanego i opalanego naturalnym gazem, tak, że wielka dolina przepełniona płonącemi piecami, nie zaciemnia czystego nieba kłębami dymu. Obraz Musquashu oświetlonego tym samym tajemniczym gazem, którego płomienie osiem stóp wysokie huczą i syczą dniem i nocą, na rogach ulic zarosłych trawą, a nikt nie zakręca kranów, bo nie warto zadawać sobie tego trudu. Flotylle statków ładownych węglem, przepływające po rzece do miasta St. Louis, fabryki gnieżdżące się w lasach, w których wyrabiają się oprawy do siekier i łopat dla całego chyba świata, a w końcu obraz zapomnianej sekty niemieckiej „bractwa wiekuistego rozłączenia“, które się tu zawiązało w czasach, gdy stan był bardzo młody i ziemia tania. „Bractwo“ wymiera, bo jego członkowie nie żenią się i nie wychodzą zamąż, a nowych przybyszów jest bardzo mało. Podniesienie się wartości ziemi obdarzyło tych starych biedaków dostatkami, których nigdy nie pożądali. Mieszkają oni w małej wioseczce, w domach zbudowanych w stylu holenderskim, z drzwiami wchodowemi od tyłu i z dróżkami wysypanemi żwirem. Klasztorna cisza miasteczka Musquash jest wielkomiejską wrzawą w porównaniu z panującą tu ciszą. Ale i tu, wśród kwiatów, tuli się miłosna historya. Trwała ona lat siedemdziesiąt, bo brat i siostra kochali się czule, ale więcej jeszcze nad swoją miłość kochali wykonane przysięgi. Więc żyli przez ten czas, i żyją dotąd, widując się codziennie, ale w rozłące. Jakiekolwiek mogły być ich walki i cierpienia, nie zostawiły one śladu na ich obliczach spokojnych, jak twarze małych dzieciątek. Dla niewtajemniczonych ci wytrwali ludzie wydają się tylko parą staruszków, ubranych w suknie dziwacznego kroju. Ale kochają się oni wzajemnie, a ich miłość przywodzi mi wspomnienie dziewcząt i chłopców z Musquash. Chłopcy są ładni i dzielni, pokończyli studya w Yales, naturalnie, ale mimo to biegli w prowadzeniu interesów, w handlu i przemyśle, w świdrowaniu pokładów naftowych, w sprzedawaniu wszystkiego, co grzeszny człowiek może sprzedać bliźniemu. Zręczni w grach i zabawie, z barczystemi ramionami, z bystrem spojrzeniem i silnemi szczękami, nie gardzący rozrywką i niewinną hulanką. Będą z nich dobrzy obywatele kraju, zawładną światem i prawdopodobnie pożenią się z białemi, muślinowemi sukienkami. Dużo jest na świecie rzeczy gorszych od losu chłopców z miasteczka Musquash nad Monongahelą...


KONIEC




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Maria Gąsiorowska.