>>> Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Odkrycie policyjne
Podtytuł Z tragedyi życia
Wydawca Tygodnik „Wolne Słowo”
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Odkrycie policyjne.

Z TRAGEDYI ŻYCIA.

A żona to u pana — krasawica! — mówił prystaw, cmokając językiem i biorąc w tłuste palce jedną po drugiej fotografię z pośród gęsto ustawionych szeregiem na biurku.
Ze wszystkich fotografii, oprawnych w ramki ozdobne, patrzyła jedna i ta sama twarz — prawdziwie ładna — ówdzie en face roześmiana, z ustami jakby ułożonemi do pocałunku, ówdzie en trois quart z wyrazem figlarności niewysłowionej, ówdzie z oczyma rozmarzonemi, z włosami rozwianemi na wietrze, uchwycona gdzieś na tle krajobrazu morskiego, ówdzie przystrojona kapeluszem eleganckim o piórach wspaniałych; tam napoły ukryta pod wachlarzem, umieszczona na zgrabnej szyjce, pół osłoniętej przez sortie du bal, gdzieindziej w chabrach i makach polnych, zdjęta wraz z całą postacią w kostjumie bretonki gdzieś na łące — coraz to inny wyraz, inna poza, inny układ i strój — wszędzie ta sama piękność, szczęśliwy utwór natury, pełnia wdzięku, coś niesłychanie ciepłego, pociągającego duszę i zmysły...
Blondinka ili brunetka? — zapytywał prystaw...
Było to pytanie cokolwiek niedyskretne, nie licujące zupełnie z chwilą, z zajęciem osoby, dokonywującej właśnie rewizyi i winnej tego chaosu, który panował na biurku, zarzuconem gęsto mnóstwem papierów, powyrzucanych z otwartych szufladek.
Literat namarszczył nieco brwi... Ale czuł się zobowiązanym względem prystawa, który zkądinąd okazał się przed chwilą bardzo delikatnym, odsuwając na stronę, jako rzecz bez wagi politycznej, wiązkę listów, przy dotknięciu której zauważył na twarzy literata mocny niepokój i w oczach wyraz błagalny. Skorzystał z tego że towarzysze dodani do rewizyi „porządkowali“ w sąsiednim pokoju, i dał się unieść popędowi wspaniałomyślności z uszczerbkiem dla sumienności służbowej. Gromadził na stole do wzięcia dla „ochrany“ listy, które mu podsunął rewirowy, unikając kompromitujących...
— Blondynka... z czarnemi oczyma — odrzekł zainterpelowany, nie zdając sobie sprawy, że uprzejmie rozszerzona odpowiedź była już wynikiem nie prostej wdzięczności, ale połechtanej przyjemnie próżności mężowskiej, biorącej górę nad „oburzeniem“ z powodu niedyskrecyi osoby urzędowej.
A gdzie wasza żena, jeżeli możno sprosit’? — indagował łamanym językiem rozmowny prystaw.
— Wyjechała... do wód...
— To dobrze... Bo my tu robimy panu bezporiadek... a damy tego kriepko nie lubią...
— O, żona moja ten nieporządek jeszcze zobaczy... bo wraca dziś nad ranem o szóstej...
— To bardzo nie przyjemnie — tłomaczył się prystaw — ale co robić? Służba! Sam trzecią noc nie śpię. U pana dziś — moja druga rewizja, a mam jeszcze pięć do rana...
I biorąc do ręki jedną z fotografii znowu mimowoli cmoknął — i dodał:
A wsio taki u was razkoszna żena!
Literat znowu namarszczył brwi... i mimowoli uśmiechnął się z zadowoleniem.
Wasze Wysokobłahorodie! Wasze Wysokobłahorodie — doleciał okrzyk z sąsiedniego pokoju — my tut czto to naszli!
Prystaw rozwiódł ręce, jakby dając znać rewidowanemu, że coś czynić musi wbrew własnej woli i ociężale podniósł się z fotelu...
Literat szedł za nim spokojny. Miał pewność, że alarm był fałszywy. Sąsiedni pokój był buduarem żony — nie mogło tam być żadnej „polityki“.
W buduarze panowała taka sama Sodoma i Gomora, jak we wszystkich już zrewidowanych pokojach. Napół przyodziana służąca trzymała w ręku lampę, świecąc i klnąc w duszy nocnych gości, którzy przyczynili jej roboty na kilka godzin. Jeden żołnierz stał przy piecu senny, kołysząc się wraz z bronią, którą obejmował garściami. Drugi spał oparty o drzwi, przyłożywszy policzek do bagneta. Przy stole „pracował“ policjant, zarzucając go sukniami, podawanemi przez jego kolegę z otwartej szafy; obaj pełnili swoją służbę z bezmyślnością automatów, przekonywujących się, że bomb i rewolwerów niema w mieszkaniu dopiero po gruntownym wyrzuceniu wszystkiego z szaf i skrytek. Stróż przypatrywał się ich robocie, jako świadek urzędowy — ze złośliwością ledwie ukrytą. Przy stole stała jeszcze jedna osoba urzędowa, ubrana jednak cywilnie — szpicel. Twarz tej osoby zarumieniona była teraz radośnie, oczy paliły się...
— Wasze Wysokobłagorodie — mówił szpicel — ot te pudełko wydobyli my z pod łachów. Tu musi być coś... schowane było mocno pod wszystkiem „bieljem“... I laki są — i szpagat... i napis jakiś polityczny!..
Prystaw zbliżył się z zaciekawieniem.
Na stole stało ogromne tekturowe pudło w rodzaju używanych do damskich konfekcyi — przewiązane kilkakroć szpagatem i zalakowane w kilku miejscach. Na białej pokrywie pudełka widniał napis czerwonym atramentem:
Na wypadek mojej nagiej śmierci błagam osobę, która znajdzie to pudełko, aby spaliła je natychmiast, nie rozwiązując“.
Czto eto? — zwrócił się prystaw do literata.
Oczy literata utkwiły w napisie na pudełku. Był blady śmiertelnie. Wargi jego drżały.
W jego własnym domu — w domu pełnym zawsze wesela — jakaś niepokojąca tajemnica zajrzała mu szyderczo w oczy.
Jej ręka — ręka rozkosznej trzpiotki — napisała wyrazy: „nagła śmierć“.
„Błagam spalić!“...
Dlaczego?..
Jakby ołowiem napełniła się atmosfera eleganckiego buduaru...
— Tego... tego... ruszać nie można... — bełkotał. To przyjaciółka mojej żony... powierzyła jej... Tajemnica prywatna... Tego my nie możemy otworzyć... Napis!.. napis!.. Tu z pewnością nic politycznego niema...
Tajny policjant patrzył na „prystawa“ świdrującemi oczyma...
Prystaw rozwiódł ręce:
Musimy... my musimy... Pan może nie patrzeć... Jeżeli nic niema, niech pan będzie spokojny... nie zabierzemy... Tajna przyjaciółki pańskiej żony będzie przez nas poszanowana...
Szpicel już trzymał kozik na pogotowiu. Szpagaty pękły... W pudełku było mnóstwo porządnie ułożonych listów w paczkach, przewiązanych kolorowemi wstążeczkami oraz trochę zwiędłych listków róż i kamelij... Aromat perfum wionął z pudełka...
Mąż przypatrywał się blady i milczący... Koperty zaadresowane były kilku charakterami pisma... posiadały marki zagraniczne... francuskie i niemieckie... Adresy były rozmaite... Nazwiska, których nie znał i nie słyszał nigdy z ust żony: Helena Recka, Czesława Kowalewska, Joanna Łącka... I wszędzie u dołu: poste restante...
Głowa jego wypełniała się ciężką mgłą... Czoło skuwała obręcz rozpalona... Nic nie rozumiał...
— Pozwoli pan — mówił delikatnie prystaw — ja tylko obaczę datę... jeżeli to przeszły rok... to my nie weźmiemy... My mamy przykaz brać tylko świeże listy...
I wyjmował z kopert wonne bileciki... i arkusze, zapisane drobnem pismem... nieraz całe foliały odrzucał:
— Nu! to rok 1903... a to 1899... a to 1905... Nu! wszystko stare... Można związać obratno... Przepraszamy pana...
Szpicel zachmurzył się, jak myśliwy, który spudłował...
Teraz „goście“ zabierali się do domu... (do innego domu)...


∗             ∗

Drzwi zatrzasnęły się...
On, zataczając się, jak pijany, szedł do stołu...
Nic nie rozumiał — ale zdawało mu się, że przewrócono mu nie mieszkanie, ale duszę, życie całe...
Tajemnica ciężką stopę postawiła na jego głowie i przygięła go do ziemi... Jednej chwili poczuł, że odeszła go młodość... Poczuł, że ma lat pięćdziesiąt... Zaciężyły mu one na barkach po raz pierwszy... zaciężyły ilością podwójną... Dotąd był młody jej młodością i miłością dla niej...
— Nie potrzeba sprzątać... jutro czas... Idź spać! — powiedział sucho do służącej. Ale... wstaw jeszcze do szafy... to pudełko.
Odeszła... siadł do biurka... począł coś pisać... Ale ręka mu drżała...
Wziął świecę i wszedł do buduaru...
Za chwilę niósł pudełko do gabinetu... rozwiązał je... kurczowo chwytał do rąk listy... czytał.
Jeden z listów rozpoczynał się:
„Odkąd odjechałaś, błądzę, jak szaleniec po wybrzeżu... Morze straciło swój urok... Bez ciebie nic tu nie jest pięknem... Niebo, fale, skały... wszystko mówi o tobie... Zostawiłaś żar piekła na moich ustach...“
Oczy jego padły na podkreślone wyrazy drugiego listu:
„Dlaczego on cię wzywa?.. Dlaczego on ma prawo do ciebie?.. Dlaczego nie chcesz być moją?.. Byłbym twoim niewolnikiem — rzeczą twoją... Ale tyś z rodu syren, które nęcą człowieka w toń uściskiem miłosnym — aby go pozostawić potem w letargii na dnie...“
Potem bilecik krótki:
„Zatem dziś... Nikogo nie będzie... Wejdź furtką od ogrodu... Zapukaj trzy razy... Chciałbym przyśpieszyć czas — bo drżę, że nie doczekam umówionej godziny...
A jeszcze list:
— Czarodziejko!. przeklinam ciebie i kocham... Wiem, że po jadowitych kwiatach twojej miłości idę z zamkniętemi oczyma w przepaść... ale to mi wszystko jedno!.
Potem jakieś wiersze odurzające, płomienne, krzyczące rozpaczą, rozpoczynające się od słów:
— Dlaczego kłamiesz oczyma anioła?..
A u spodu: „Strzeż się! Znajdę cię!..“ — I rysunek trupiej główki...
I jeszcze list pełny brutalnych wymówek:
„Nie myśl, że sobie palnę w łeb — to chciałem zrobić w zeszłym roku po twoim odjeździe... Ostatecznie jesteś ścierką!.. Dwa sezony miałem ciebie... prawie sam... To mi wystarcza... Mam zresztą nadzieję, że się jeszcze spotkamy... Całuję cię tak, jak zawsze, piękna Bezczelności!.. Romantyczny kwiatku... zepsucia!..“
I znowu wiersz, napisany krwią, pismem niemal dziecinnem:

Z wspomnieniem chwili tej uroczej
Szczęśliwy teraz pójdę w świat...
Bom patrzył w cudne twoje oczy,
Całował stopy twojej ślad...
Tyś prawdą życia! szczęściem ziemi,
Promieniem słońca! nieba tchem!..
Tyś...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Płynęły godziny... Noc uciekała...
A przy biurku siedział ciągle blady człowiek, z kroplami zimnego potu na czole, z trupim uśmiechem na posiniałych wargach, z oczyma wklęsłemi, gorejącemu blaskiem febrycznym, z kurczowo zaciśniętemu palcami, utopionemi we włosach, z łokciami opartemi na biurku, wśród mnóstwa bilecików, arkusików, wstążek i powiędłych listków kamelii i róż — i czytał...
Pił truciznę słodkich zaklęć, wspomnień płomiennych, aromatów miłosnych...
Upajał się nią...
Wybiła szósta...
Przez otwarte okno doleciał gwizd lokomotywy z niedalekiego dworca... Przybywał ekspres z zagranicy...


∗             ∗

Człowiek wstał... ospałym krokiem podążył do sąsiedniego pokoju... otwierał kolejno szuflady i szafy kredensu... Wreszcie w szufladce w stoliku do samowara znalazł to, czego szukał...
Uśmiechnął się — po raz pierwszy od kilku godzin...
Wyszedł do sypialni, zamknął drzwi — przez chwilę, jak obłąkany, oglądał sznurek, hak i młotek, które trzymał w ręku...
Potem powoli, pedantycznie, począł wbijać hak w ścianę...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.