Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara |
Rozdział | Nasza rodzina |
Wydawca | Franciszek Juliusz Granowski |
Data wyd. | 1902 |
Druk | Drukarnia A. T. Jezierskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Tytuł orygin. | Otec Kondelík a ženich Vejvara |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mistrz Kondelik! Prawie cała Praga wie od dawna, że jest to malarz pokojowy. Ale nie jakiś tam zupełnie zwyczajny partacz, lecz malarz, któremu zależy na reputacyi, malarz, który się uważa za kawał artysty, malarz, który zna „style” — krótko mówiąc malarz, który umie coś wymalować!
Historya pana Kondelika podobną jest na włos do historyi wielu set małych i jeszcze mniejszych przemysłowców, zaludniających Pragę.
Urodził się gdzieś na prowincyi, wyuczył się tam i przed trzydziestu mniej więcej laty wszedł przez bramę Porzecką do Pragi, jako chudy, młody czeladnik, z zielonym tłomokiem na plecach, na piersi zaś miał portmonetkę skórzaną, w której troskliwie poskładał świadectwa. Wędrował — a w Pradze kończyła się jego wędrówka. Znalazł pracę, malował niezmordowanie, oszczędzał dziesiątki i złote reńskie, ładnie się ubierał, miał otwarte oczy, a także uszy, pochwycił coś od towarzyszów zawodu, którzy mieli za sobą naukę w akademii, i prawie dalej zaszedł, niż oni. Była w nim świeża, prowincyonalna, pojętna krew, dużo chęci i siły do życia i do pracy.
Po jakichś latach dziesięciu, czy dwunastu stał się samodzielnym i ożenił się. Rzemiosło szło mu doskonale, natrafił na chwilę żywego ruchu przedsiębierczego i owocem jego pracowitości jest ładny dom przy ulicy Czelakowskiego na Winohradach. Sam wszakże mieszka w Pradze przy ulicy Jecznej. Zapisał się do ksiąg ludności Pragi, później został mieszczaninem, i to jest jego chlubą.
„Na górze” — na Winohradach — osiądzie dopiero wtedy, gdy będzie miał dość pracy, gdy pójdzie na odpoczynek, gdy komuś innemu zakład odstąpi.
Już nie jest chudy. Jego postać się we wszystkich kierunkach ładnie zaokrągla, „ pas” zniknął zupełnie.
Jest więcej niż średniego wzrostu, okrągłego, zdrowo zabarwionego oblicza. Włosy jego są dotąd „w komplecie”, jak zwykł dumnie mawiać, niegdyś kasztanowate, dziś rozkosznie po tatusiowsku przekwitłe, (meliorowane, mawia mistrz Kondelik), i krótko ostrzyżone. Pod nosem grube, gęste, czarne wąsy, również „na siwo przemieszane”, mówiąc jego językiem, reszta twarzy zawsze jaknajstaranniej ogolona.
Jest zdrów, blizki pięćdziesiątki, ba! nawet kipi zbytecznem zdrowiem, i okoliczność ta jest przyczyną pewnej niemiłej myśli, obawy, która, choćby ją jaknajusilniej odpędzał, ciągle i ciągle się odzywa. Nie wyraża jej otwarcie, by nie wywoływać wilka z lasu, ale nie pozbywa jej się od lat kilku, t. j. od owej chwili, gdy mu w łaźni parowej po raz pierwszy oznajmiono, że waga jego cielesna dosięgła osiemdziesięciu dziewięciu kilogramów. Opiera się całą siłą konsekwentnym następstwom tej swojej wagi, a jednak obawia się, by go czasem „nie capnęła apopleksyjka...”
Rzekłem, że kipi zdrowiem. Niestety, muszę się poprawić. Cierpi peryodycznie „na gęsiora”, a nieprzyjemna ta rzecz odwiedza go ze dwa razy na rok i obezwładnia zawsze na dni kilka.
Mistrz Kondelik wie, przynajmniej domyśla się, powodów cierpienia. Tak, kiedy jeszcze sam „tańcował na tych zatraconych drabinkach” w mieszkaniach z pootwieranemi oknami i drzwiami, cały spocony, poddmuchnął go przeciąg i zmroził mu grzbiet.Mistrz Kondelik uroił sobie, że ma stos pacierzowy obłożony jakgdyby skrzepłym rosołem, i że tam siedzi coś jakgdyby porcya gęsiny, — to jest ten gęsior przeklęty!
Mimo to wszystko pogardza salicylem i pije pilzeńskie, tomaszowskie i flekowskie. Bóg oddzielił wody od ziemi suchej, a „Pan Bóg wie, dlaczego tak uczynił,” mawia mistrz Kondelik — i wody się nie dotknie.
Oto nasz mistrz i ojciec Kondelik.
Pani Kondelikowa, jego wierna towarzyszka, jest prawie o lat dziesiątek młodszą od niego. Życie jej mniej bogate było w wydarzenia wogóle, burzliwych nigdy nie było.
Była córką z „porządnej rodziny praskiej.” To jest papa był mieszczaninem i miał „swój zakład.” Przed laty malowano u nich i zadanie to powierzono młodemu wówczas mistrzowi Kondelikowi. Kondelik malował, panna Elżunia pokrywała sprzęty gorszemi prześcieradłami, staremi powłokami z sienników i tym podobnemi całunami. Od tej chwili nie spuszczał Kondelik Elżuni z oczu i — co jest jeszcze ważniejsze — nie wypuszczał jej także z głowy.
Jak nań spoglądała, kiedy szurgał w pokojach swojemi malarskiemi drabinami, w pochlapanem odzieniu z grubego płótna, o tem nie wiadomo nic pewnego. Ale kiedy pewnej niedzieli w świątecznem ubraniu przyszedł z rachunkiem za malowanie, było jej tak, jakby jej spadły łuski z oczu. Wszak to był elegant skończony! Jej ojcu podobał się Kondelik z przyczyny daleko praktyczniejszej. Pod wpływem uprzejmości panny Elżuni, wypadł rachunek Kondelika o pięć reńskich taniej, niż pierwotnie obliczono. Dziwne losy! Ojciec miał w kieszeni piątkę, a mistrz Kondelik po kilku dalszych wizytach, miał w kieszeni tatkę, a z nim i serce i rękę Elżuni. Elżunia miała ładną zapomogę i po ślubie malowało się mistrzowi Kondelikowi niezmiernie wesoło. Było na farby i na szablony, i mistrz, śpiewając, brał do malowania całe domy.
Temu wszystkiemu będzie dobrych lat dwadzieścia. Ale było to dwadzieścia lat porządnego, spokojnego życia rodzinnego, z wyjątkiem drobnych nieporozumień. Ale gdzieby ich nie było?
Pani Kondelikowa jest o głowę niższa od swego małżonka, bielutka, jak z ciasta, o jasno piwnych oczach, a w jej ciemnych włosach przebłyskuje tu i owdzie srebrna nitka. Ale na chwałę jej niechaj będzie zaznaczonem: ani jednego z tych srebrnych włosów nigdy sobie nie wyrwała. Ba, czasem się niemi prawie pyszniła. Sądziła, że jej dodają powagi, poszanowania. Wszak jest matką!
Dobra żona, dobra kucharka, zna słabości swego męża, kocha córkę Pepcię i kładąc się, czy wstając, miała od pierwszego odezwania się Pepci jedyne pragnienie: Boże, daj mojemu dziecięciu dobrego męża!
Córka Pepcia! Co chcecie słyszeć o stworzonku ośmnastoletniem? A Pepcia ma już blizko ośmnaście! Czytaliście już tyle opisów rozkosznych dziewcząt ośmnastoletnich. Rozkoszną też jest Pepcia! Oczy i włosy wzięła po matce, i wiele dobrych przymiotów! Nigdy nie miała tajemnego stosunku miłosnego, przynajmniej nie przypomina sobie tego. Wprawdzie, kiedy chodziła na lekcye tańca, odzywały się takie dziwne struny; ale żadna z nich nie rozebrzmiała pełnym dźwiękiem. Wszystko w niej drzemało. Wreszcie zdawało jej się, że ci uczniowie ojca Kaska są zbyt młodzi. A byli, byli. Z lekcyi tanecznych mało bywa wesel. Rozpierzchnie się to po kursie w świat, na wszystkie strony, może czasem na balach spotka się taka para. Miłosny romans Pepci (romans z najpiękniejszym epilogiem), nie powstał w szkole tanecznej, gdzie się uczyła pierwszych kroków kadryla i dworzanki; była to dopiero repetycyjna godzina tańców, gdzie Przypadek komponował pierwszy jego rozdział.
Pan Wejwara!
Z tym swoim bohaterem miałbym najwięcej pracy, ale proszę, przeczytajcie szczęśliwie ten wstęp i poczytajcie sobie kawałek dalej, a przedstawi się wam pan Wejwara sam.
Jestem co do niego w kłopocie, ten mój bohater niema w sobie właściwie nic a nic bohaterskiego.
Nie, kochany pan Wejwara nie był żadnym rycerzem z bajki. Nie był obdarzony ową wytrwałością, jakiej potrzeba do zwalczania tysiącznych przeszkód, do zdobywania świata. Franciszek Wejwara sumiennie „przeorał” gimnazyum i był również sumiennym słuchaczem fakultetu prawniczego. Każde jego świadectwo dawało obraz wzorowego, doskonałego studenta. Ale tem oraniem była także cała jego energia wyczerpana. Kiedy ukończył prawo i z dobrym rezultatem złożył jaki taki egzamin rządowy, stanął bezradny.
Czy ma się poświęcić adwokaturze? W duchu przyznawał sobie, że do tego najsamodzielniejszego powołania nie ma dosyć... samodzielności. Lękał się odpowiedzialności, jaką by nań zwalili klienci procesami, w których ciągle chodzi o pieniądze, o tysiące, może o setki tysięcy. Nie umiał sobie wyobrazić, jak by poczynał będąc obrońcą w jakiej sprawie kryminalnej, gdzieby się nań zwracały oczy szerszej publiczności. Bywały chwile, kiedy Wejwara w swoim kawalerskim pokoiku, zupełnie pewny, że go nikt nie słyszy, próbował bronić fikcyjnego, niewidzialnego oskarżonego, i nagle zląkł się własnego głosu, zająknął się, zaczerwienił — i nie mógł dalej. Nie, adwokatem nie będzie!
Państwowym urzędnikiem? Sama myśl o ciasnych, złotych kołnierzykach, o ciasnych mundurach, wstrzymywała mu oddech w piersiach, a gdy pomyślał o ustawiczej gonitwie za karyerą, o wiecznem współzawodnictwie i wyścigach wzajemnych, uginały się pod nim kolana. Nie będzie urzędnikiem państwowym.
Cóż więc pozostawało do zużytkowania odpowiedniego studyów uniwersyteckich? Po dobrej rozwadze doszedł Wejwara do przekonania, że tylko magistrat jest spokojną przystanią, do której wpłynie na łódce swego żywota.
Nie czeka go, co prawda, w magistracie sława, głów nie wieńczy się tam wawrzynem: ale jest to bezpieczna egzystencya. Powoli stąpa się tam od kancelisty wyżej, szczebelek po szczebelku, nikt nikogo nie goni, pracuje się w cieple, a odpowiedzialność ma zawsze wyższy pan: pan sekretarz, pan dyrektor kancelaryi, pan radca, pan burmistrz, wysoka rada miejska. Podwładny pracuje zawsze podług rozkazu przełożonych; dostanie może czasem „nosa,” ale nigdy nic popsuć nie może. Każda rzecz da się załatwić dziesięciu różnemi sposobami, naprawa złego jest zawsze możliwą.
Pan Wejwara wstąpił przeto do magistratu, gdzie go już kilku jego kolegów wyprzedziło. Stał się praktykantem, będzie koncepistą, będzie sekretarzem, dociągnie może i do radcy. Mój Boże, radca magistratu! To także nie małe zwierzę!
Ale jeżeli brak było Wejwarze wytrwałości do szerokich zapasów w życiu wogóle, to w jednym kierunku miał jej dosyć: w miłości swej ku Pepci. Od pierwszej chwili jej ujrzenia, dojrzewało i dojrzało w nim pewne postanowienie: Pepcia będzie moją! Nie było mu danem, aby walczył ze smokami, ale też w rodzinie Kondelików nie było smoka. A jakkolwiek i ta historya jego cywilnej, prawidłowej i zupełnie moralnej miłości miała swoje przykre, chwilami śmieszne rozdziały, Wejwara nie uląkł się i nie odstraszył. Zapału jego dla Pepci nie mogło ostudzić żadne słowo kolące Kondelika, zamiar jego nie rozbił się o żadną z tych drobnych przeszkód.
Nie miał w sobie żadnej zarozumiałości, żadnej przekorności, lub chorobliwej uczuciowości.
W dali błyszczał przed nim jedyny jasny cel — ołtarz, przy którymby uklęknął, pobłogosławiony przez rodziców, jako narzeczony, obok swej drogiej, ubóstwianej Pepci, ubranej w białą szatę, z wianeczkiem mirtowym na głowie.
Co się przytrafiło po drodze do tego celu, zanim Wejwara doszedł szczęśliwie, pokusiłem się pochwycić w rozdziałach następnych. Nie jest to romans, nie jest to wogóle całość powieściowa. Są to tylko drobne wypadki z życia porządnej rodziny praskiej, do której Wejwara należał niemal od pierwszego ukazania się na scenie.