<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignát Herrmann
Tytuł Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara
Rozdział Przyszło zaproszenie
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1902
Druk Drukarnia A. T. Jezierskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Otec Kondelík a ženich Vejvara
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
Przyszło zaproszenie.

Było to w niedzielę po święcie Trzech Króli, o godzinie mniej więcej pierwszej po południu, kiedy na schodach dały się słyszeć ciężkie kroki i wnet potem na słomiance przede drzwiami kuchni zaszurgały czyjeś buty.
Na dworze padał śnieg.
— Aha, tatko! — zawołała pani Kondelikowa, kręcąca się w kuchni nad blachą i cała zaróżowiona od żaru ognia, pośpiechu i kłopotu o obiad niedzielny.
Był to mistrz Kondelik.
Otworzył drzwi i nim jeszcze wszedł, strząsał na progu śnieg, którym było palto jego poprószone.
— Nareszcie, zdaje się — zawołał, otwierając drzwi na dobre — że będzie jakaś zima. Śnieg pada, a przytem jest tęgi mrozik.
— Niech tam marznie — odpowiedziała, zamiast powitania, pani Kondelikowa. — Z pewnością piwowarzy i wędliniarze już rozpaczali. Dziwne to są zimy, dziwne zimy! Jako żywo nie bywało tego dawniej.
— A to jest dopiero trzecia taka — mówił mistrz Kondelik — a ma ich być siedem. Utrapienie z temi puhaczami i tymi prorokami pogody! A w rezultacie nikt nic nie wie.
Teraz dopiero, niby od niechcenia, spojrzała pani Kondelikowa na zegar kuchenny i wymówiła z wyrzutem, ale z łagodnym, dobrotliwym, jakby żartobliwym wyrzutem:
— Staruszku, staruszku! Pięć minut po pierwszej, a mówiłeś, że będziesz w południe w domu.
— E, ja chciałem — odpowiedział mistrz, jakby się sam na siebie gniewał — ale kiedym już zapłacił, przyszedł dopiero pan radca Holárek i nolens volens musiałem sobie jeszcze kazać podać...
— No, no — mówiła uspokajająco pani Kondelikowa — wcześniej nie czekałam też na ciebie. Ciągle mi się zdaje, że to jeszcze święta. Przypuszczałam, że się przy winie trochę zabawicie.
Kiedyindziej byłaby pani Kondelikowa swego małżonka trochę ostrzej napomniała, że pozwala, aby obiad stygł, choć wogóle nie była do żadnej rodzinnej Ksantypy podobna. Ale dziś, dziś za nic na świecie nie chciała zamącić różowego humoru, w jakim „tatuś” regularnie powracał z niedzielnego śniadanka w winiarni.
Teraz szybko wytarła o szeroki fartuch kuchenny okrąglutkie ręce i usłużnie pomagała małżonkowi zdjąć palto.
W jadalnym pokoju ucichło w tej chwili stukanie przyborami i brzęczenie talerzy, i do kuchni wbiegła panna Pipcia, rozkoszne dziecię małżeńskiego stowarzyszenia Kondelików.
Potulnie pochwyciła rękę ojca, pocałowała ją i wymówiła łagodnym i jakby obiecującym głosikiem:
— Ale w samą porę, tatusiu, ażeby nic się nie popsuło.
Tymczasem ojciec Kondelik, uwolniwszy się głębokiem westchnieniem z mroźnego, zatykającego oddech powietrza, którem był nasiąknął na dworze, ssał nozdrzami wonne wyziewy kuchenne, a oczy jego łakomie zajrzały do kuchni.
— Hm — hm — mruknął powoli, nabierając znowu pełnemi płucami łagodnej woni — cóżeście to tego...
I poszedł do kuchni, jakby chciał zobaczyć, co jest w garnkach i rondlach.
— Nie, nie pod pokrywki! — broniła mu żartobliwie pani Kondelikowa, obróciwszy małżonka i pchając go obiema rękami do pokoju. — Nie można! Usiądź, a zobaczysz!
Starał się co prawda mistrz Kondelik wyćwiczonym nosem rozeznać, co go oczekuje, ale odgadł tylko częściowo. Aa, zupa z kluskami z wątroby, jego ulubiony specyał. Niczem mu się tak „mateczka” nie umizgnęła, jak tym wytworem swej sztuki kucharskiej. Kluseczki z wątroby z korzenną wonią szczypiącego czosnku, byle ich tylko gęsto było w złocistej zupie, piórkiem szafranu perfumowanej, ach, to nie było proste jedzenie, to rozkosz, przytrafiająca się w rzadkich momentach życia. To nie była prosta zupa, to był koncert, poezya, to była idylla w ramie odpoczynku niedzielnego.
I mistrz Kondelik śpiesznie zrzucał marynarkę, odpiął mankiety, wytarł sobie dokładnie nos i już siedział w fotelu, formy poniekąd starodawnej, co prawda, ale niezmiernie wygodnej, wcisnął sobie pod brodę róg bielutkiej, lewandą pachnącej serwetki, przekładał, jak bawiące się dziecko, przybór z prawej strony na lewą i znów na prawą, i wołał do kuchni:
— No, kobiety, dalej, dalej! Mnie po tej szklaneczce mielnickiego zawsze dokładnie wytrawi.
— Po szklaneczce, po szklaneczce — powtórzyła pani Kondelikowa w kuchni przedrzeźniając. — Było ich pewnie kilka, ty mądralo! Już biegniemy!
Wtem przybiegła właśnie Kaśka, jak burza, z drucianym koszyczkiem, w którym były trzy szklanice pilzeńskiego, z czapeczkami piany, jak zbitej śmietany.
Pan Kondelik ujrzał ją przez otwarte drzwi i łakomie obliznął sobie językiem kątki ust. Szklanka pilzeńskiego, po kieliszku czerwonego samotoku, nic w świecie nie smakuje lepiej! Niech sobie mówi kto chce i jak chce: nie pij piwa po winie! Stara to i głupia zasada! Pochodzi ona chyba jeszcze z czasów, kiedy o pilzeńskiem nie miano pojęcia.
Zupa! Pan Kondelik jadł z taką gorliwością, że mu na czoło wystąpiły iskrzące się krople potu. Po polewce sztuka mięsa, taki „chlebowy,” jak mawiał pan Kondelik, kruchy „ogonek kwiatowy” z sosem chrzanowym, z kilku grzybkami i rydzami w occie, a po mięsie...
Aaah! Teraz się dopiero wyjaśnia! Rajska potrawa! Cielęce kotlety — z najlepszej części szynki, sztucznie zwinięte i naszpikowane, nadziane serdelowym farszem z bułką, ciemno-czerwone, jakby złote!
A kiedy po tej rajskiej potrawie przyniosła szczęśliwa gospodyni na przekąskę cienki kołacz twarogowy na maśle, w ustach się rozpływający, nie wytrzymał już mistrz Kondelik, i łakomie żując artystyczny wyrób małżonki, z którym nic mierzyć się nie mogło, pogroził małżonce wesoło palcem i mówił pełnemi usty:
— Matko, matko! Tyś dzisiaj ugotowała, jak w pierwszą niedzielę po weselu. Cóż cię tak usposobiło?
Mistrz Kondelik powiedział to bezmyślnie, ale zawierała się w tych słowach wielka zachęta. Nie na próżno gotowała dziś pani Kondelikowa tak starannie, nie na darmo wybrała ze swego repertuaru kuchennego łakocie najbardziej lubiane przez mistrza. Miała naprawdę coś na sumieniu. Okazało się to po skończonym obiedzie, kiedy Pepcia odniosła puste talerze i salaterki z resztkami, kiedy zmiotła wszystkie okruchy i kiedy pani Kondelikowa postawiła przed małżonkiem filiżankę mocnej, czarnej kawy dla strawności.
Równocześnie bowiem z tą filiżanką podsunęła „tatce” podługowatą kopertę z napisem:
„Wielmożne pani i panna Kondelikowe w Pradze, ulica Jeczna, numer...”
— Cóż to jest? — zapytał mistrz.
— Popatrz, staruszku — odpowiedziała pani Kondelikowa — wczoraj przyszło to pocztą, zapomniałam ci pokazać.
I troskliwa matka Pepci starała się głosowi swemu nadać jaknajwięcej miękkości i dobrotliwości, oraz obojętności, jakby jej na tem zupełnie nie zależało. Jeżeli wszakże powiedziała, że wczoraj zapomniała, to dopuszczała się nieprawdy, ale dopuszczała jej się z najlepszą myślą. Zostawiła rzecz na dziś umyślnie, na niedzielę. W dzień powszedni nie zawsze można było u mistrza wyjednać coś gładko. W niedzielę wszakże nie mógł jej uciec; tu nie miał wymówki, że musi iść dojrzeć jakich robót, nie starał się o nowy deseń szablonów, nie musiał kupować farb, nie miał gdzie pilnować robotników. Dlatego też zostawiła to na dziś, ażeby sobie „staruszka” dobrym obiadem przygotować. Był to jej czysto kobiecy kawałek dyplomacyi. Z takiego małego, niewinnego grzeszku sama się rozgrzeszała. Wszak to wszystko czyniła dla córki!
Mistrz Kondelik wziął w rękę kopertę, opatrzoną dwukrajcarową marką i wyjął z niej podługowaty, gruby papier, złocony po brzegach, na którym ozdobnemi literami i farbą ciemno czerwoną było wydrukowane:

„Stara gwardya zawiązanego kółka młodzieży „Karafiatów” zaprasza Szanowną Panią jaknajuprzejmiej na repetycyjną (przedłużoną) godzinę taneczną w salonie Kaśka dnia 15 stycznia.
Ubiór domowy.
Początek o godz. 8 ej.”

Mistrz Kondelik przeczytał, obrócił, przesylabizował na stronie odwrotnej dwa podpisy organizatorów, położył zaproszenie i zapytał równie lakonicznie i sucho, jak przedtem:
— No i co z tego?
— No i co z tego? — rzekła pani Kondelikowa. — Widzisz, że zapraszają Pepcię do Kaska. Będzie to coś w rodzaju wieczorku w fartuszkach.
— No rozumie się — przypomniał sobie nagle mistrz Kondelik — jest mięsopust i dyabeł im nie da dobrze czynić! A cóż Pepa! Wszak już chodziła na lekcye tańca?
— No, tak, chodziła, staruszku! — potwierdziła pani uprzejmie. — W zeszłym roku chodziła, owszem, a w łońskim była raz. Od tej pory nic, nie chodzi o to, aby znów chodziła na jaki kurs, to jest osobna godzina repetycyjna.
— A cóż to, czy zapomniała, żeby musiała sobie powtarzać? — wymówił szybko mistrz Kondelik.
— E, staruszku, to się rozumie, że tego zupełnie nie zapomniała, bądź pewny, że pilnowałam, ażeby jej ojciec Kaska dobrze umiejętność zaszczepił, ale ćwiczenie, staruszku, ćwiczenie jest rzeczą niezbędną. Dwa lata minęło od lekcyj tańców, w ubiegłym roku ledwie trochę powąchała — w domu na pamięć uczyć się nie może, jak tabliczki mnożenia, i gdyby się w tem trochę nie poćwiczyła, to nie wiem, jakbym z nią mogła iść na duży bal.
Mistrz Kondelik przestał mieszać kawę, spojrzał na małżonkę i rzekł z największem zadziwieniem:
— Ty chcesz iść na duży bal, Betty?
Na twarzy pani Kondelikowej mignęła chmurka.
— Nie, tatku, ja nie chcę iść na żaden bal, wiesz, że ja w życiu wytańczyłam się dość. Ale nie zapomnij, że mamy córkę, że ma ona osiemnaście lat, że jej za szkłem trzymać nie możemy, że nie będzie wiecznie w domu siedziała i że musi bywać trochę w towarzystwie, aby się otrzaskała. I nie zapomnij, staruszku, że sam obiecałeś Pepci, iż w tym roku pójdzie na zabawę kostyumową do Mieszczańskiej besedy. A teraz wyobraź sobie dziewczynę, która straciła wprawę. Ty, jak żyjesz, nie byłeś dziewczęciem, staruszku, ty sobie przedstawić nie możesz, jaka to trema! W Besedzie bywają wszyscy: doktór, profesor, inżynier, przemysłowiec, urzędnik magistratu — taka dziewczyna jest między nimi jak sprzedana. I właśnie dlatego myślę sobie, że ta godzina repetycyjna jest jak od Boga zesłana, aby się Pepcia trochę przygotowała...
Pan Kondelik znowu mieszał kawę, pociągnął trochę i rzekł teraz powoli:
— Pamiętaj, Betty, że Pan Bóg zsyła mór, głód i wojnę, ale żadnych godzin tanecznych. To jest wymysł ludzkiej przewrotności.
Póki się mistrz Kondelik trzymał kwestyi, umiała z nim pani Kondelikowa polemizować, chociażby całe godziny, a nawet zwykle z powodzeniem. Ale gdy jej zboczył na „weksel,” jak ona mawiała, i gdy zaczął tonem przedrzeźniającym, jak właśnie teraz, z niej pokpiwać, traciła spokój i równowagę, a czasem się nie opanowała, ażeby się także po dziecinnemu nie rozsierdzić.
Pani Kondelikowa poczuła prawie żal. Więc napróżno nagotowała klusek z wątroby do zupy! Daremnie trudziła się kotletami! Daremnie gniotła kołacz twarogowy! Wszystko to uczyniła, wierząc mocno, że małżonek w dobrym humorze powie: ale to się rozumie — niechaj Pepcia idzie na repetycyjną godzinę.
Pepcia! Pani Kondelikowa przypomniała sobie teraz, że córka słucha w kuchni za drzwiami, śledząc z zapartym oddechem słowa rodziców i że może już się jej łzy cisną do oczu, gdy słyszy, jak ojciec jest nieubłagany!
A pani Kondelikowa nigdy nie znosiła łez córki. Wszak jest to jej dziecię jedyne! Wszak kto wie, ile płaczu ją czeka w życiu dalszem, gdy matki przy niej nie będzie.
Pani podeszła ku stołowi, wzięła zaproszenie od „Karafiatów,” wsunęła je w kopertę i zmierzając z niem ku szafce, rzekła lakonicznie z naciskiem:
— No, więc dobrze, Kondeliku!
Dyplomacya pani Kondelikowej miała swój styl, swój język, swoje odcienie. Dopóki mówiła: staruszku, była zupełnie jasna pogoda i zawsze nadzieja na pokojowe, zadawalające załatwienie wszystkiego, o co mianowicie chodziło. Słowem „staruszku,” „tatusiu,” „tatku” mówiła dobrotliwa, potulna, łagodna żona; ale gdy przebrzmiało to pieszczotliwe imię na próżno, z ust niezadowolonej, lub nawet obrażonej małżonki i matki, wtedy padało chłodne imię: Kondeliku!
Więc i tym razem brzmiało to słowo zupełnie ostro. A gdy je wymówiła, otworzyła drzwiczki spiżarni, włożyła kopertę między filiżanki i szklanki, zamknęła i zaczęła zbierać ze stołu serwetki i składać je.
— Na cóż to? — wymówił Kondelik, który znał sposoby swej małżonki.
— Nie, Kondeliku, nic — odpowiedziała małżonka. — Kiedy ci się nie podoba, nie pójdziemy tam. Boże drogi, nie będziemy same. Ja za „Karafiatami” nie przepadam, a zresztą Pepcia to sobie także wyperswaduje...
— No widzisz, Betty — mówił Kondelik z powagą — to jest mądre zdanie. Sądzę, że jeżeli Pepa pójdzie na bal kostyumowy, to użyje karnawału aż za wiele.
Pani Kondelikowa, która właśnie dłonią gładziła ostatnią złożoną serwetkę, rzekła kategorycznie, nie patrząc bynajmniej na małżonka.
— Nie, Kondeliku! Jeżeli dziewczyna nie pójdzie na godzinę repetycyjną, nie pójdzie także na bal do Besedy.
Mistrz dopił resztę kawy, postawił filiżankę i spojrzał zadziwiony na małżonkę.
Nie spojrzała nawet na małżonka, ażeby poznać skutek swojego oznajmienia, lecz ciągnęła dalej:
— Tak, Kondeliku, tę sprawę zostaw mnie. Nie pójdę z nią na bal, ażeby mi tam siedziała przy murze, jak zarżnięta, jak anioł smutku na grobie, a po północy bym ją z płaczem odwiozła do domu. Ty tego nie wiesz, ale ja wiem, co się dzieje dziewczęciu, gdy tak wejdzie gdzieś po raz pierwszy i bez znajomości. Wiem, jak mnie było w podobnych okolicznościach. Siedziałam do północy, jak przylepiona smołą do krzesła, nikt o mnie nie zawadził, aż po północy jeden znajomy papy, oficyał, przerwał tę smołę. Rozumie się, że tak było tylko po raz pierwszy, potem miewałam tancerzy dosyć, tysiące...
— No widzisz, Betty — mówił Kondelik — każda miewa swój „pierwszy raz,” każda musi zacząć...
— Owszem, Kondeliku, i dlatego chciałam, ażeby Pepcia odchorowała swoją tremę u „Karafiatów.”
— Że też tak między tych chłopaków pędzisz, Betty!
— Nie, Kondeliku, to nie żadne chłopaki, to młodzieńcy już poważniejsi, chodzili przed laty na tańce. Wszak widzisz, że jest to „stara gwardya.” Są między nimi członkowie Besedy i ci nie opuściliby Pepci na balu. Nie myśl, Kondeliku, abym ją prowadziła między jakich chłopaczków. Osiemnastoletnie dziewczę, to nie żadna zabawka, zostaw to matce. Mogłeś dotąd zawsze ufać mi, a ja cię w niczem nie zawiodłam. Teraz byłoby również dobrze wypadło. Ale kiedy stanowczo nie chcesz — dobrze. Co mogłam, to uczyniłam. Na mnie dziewczyna narzekać nie może.
— A może na mnie, co?
— Nic ci nie wyrzucam, Kondeliku, uchowaj Boże. Tyś głową rodziny i ty sobie panuj, jak uważasz. Ale dziewczyna ma lat osiemnaście, o tem nie zapomnij!
— Nie, Betty, powtarzasz mi tak często, że o tem z pewnością nie zapomnę. Powtarzasz mi tę osiemnastkę, jakby Pepa miała iść na śmierć. Zresztą nie jest jej tak zupełnie osiemnaście lat. Powiedz mi na Boga, w czem się ona opóźnia?
W odpowiedzi na to pytanie Kondelika, przytłumiła pani głos; sama nie chciała, ażeby Pepcia słyszała:
— I spóźnionego nic nie ma, Kondeliku, masz świętą racyę. A to mi musisz przyznać, że jej do niczego nie napędzam. Nie jestem narwaną matką, abym dziewczynę wodziła z zabawy na zabawę. Co do tego możesz być ze mnie zupełnie zadowolony. I nie myśl sobie, że jej się chce trochę pobawić, Kondeliku. Jest to nasze dziecię jedyne. Niech będzie tak długo w domu, jak Bóg osądzi. Nikomu jej nie chcę rzucić na szyję. Ale jeżeli się dziewczę ma rozejrzeć trochę po świecie, to musi nareszcie zacząć, a w tym wieku jest nasza Pepcia.
Nie, Kondeliku, za nic w świecie nie chcę napędzać kawalerów na męża, ale także nie chcę, ażeby się przestarzała. Ma-li dziewczę użyć trochę zabawy, Kondeliku, to do lat dwudziestu, pamiętaj sobie. A choćby ją kto upodobał sobie, potrwa to rok i dwa lub trzy, zanim dojdzie do żeniaczki. To nic nie szkodzi, Kondeliku, szczęśliwe dziewczę, które użyje trochę swobody jako narzeczona! Wierz mi, że są na świecie kobiety, które przeżyły najpiękniejsze chwile w życiu tylko podczas tych tygodni lub miesięcy przed weselem i nigdy im się to już nie wróciło, małżeństwo było jedną łzą. Uchowaj Boże naszą Pepcię przed takim losem, a dlatego także chcę mieć dość czasu, aby się człek rozejrzał.
Mistrz Kondelik spoglądał na małżonkę zadziwiony, że się tak rozgadała, i zamrugawszy oczyma, jak czasami czynił, gdy miał jakiego figla spłatać, wtrącił z uśmiechem:
— Mówisz dziś, jak prorok, Betty, a ja jestem jak oślepiony!
— Nie, Kondeliku — ciągnęła pani tak samo stłumionym głosem i poważnie, jak Sybilla — nie dowcipkuj i nie przycinaj! Mówię, jak matka, i to jest moje prawo i obowiązek! Ukrywaj sobie tak dziecko w domu przez lat dwadzieścia, a przekonasz się, jaki będzie skutek. Ty nie wiesz, jak szybko się więdnie, jak świat się przykrzy. Jam tego nie poznała, pobraliśmy się dość wcześnie, ale widziałam u innych. A to mi wierz, Kondeliku: po dwudziestce następuje bieganina, każdy rok staje się ciężki, jak centnar, z córką trzeba się śpieszyć, i bardzo często nie widzi się tego i owego. I to jest najgorsze, Kondeliku, bo potem nikt już złego nie poprawi!
Panu Kondelikowi przebiegło teraz coś przez głowę. Spojrzał ostro na żonę i wyrzucił:
— Słuchaj, Betty, nie masz ty już kogo dla niej na oku?
Spojrzenie pełne wyrzutu spoczęło na mistrzu.
Pani Kondelikowa podniosła prawicę z serwetki, którą podczas swej produkcyi adwokackiej ciągle przekładała, położyła ją na lewą pierś i rzekła z naciskiem:
— Nie, Kondeliku, nikogo! Powiedziałabym ci, bo takich rzeczy rozumna matka nie ukrywa. Nikogo, Kondeliku. A gdybym miała, sądzę, że byłby to człowiek, któregobym ukrywać nie potrzebowała. Ale powiadam ci poraz trzeci: nikogo. Czyż mogło się co dziać za twemi plecami? Nie siedzisz stale w domu? Nie chodzimyż tylko z tobą? Ale kiedyśmy dziś o tem zaczęli, powiedziałam, co o tem myślę. Z kimże o tem chcesz mówić? Tyś panem i głową rodziny, tyś jest mężem, który się stara o byt, szacunek ci się należy słusznie, a sprawiedliwość wyznać każe, że zadanie swoje dobrze i sumiennie wypełniałeś. Ale ja jestem matką i muszę myśleć o reszcie, tego mi za złe nie bierz. Wszak nie mam innego celu, jak tylko ten, ażeby Pepcia była szczęśliwą. Tak, Kondeliku.
Pan Kondelik przyznawał sobie sam zasługę starania się o rodzinę; „wymalowany” jego dom na Winohradach to poświadczał. Ale pochlebiało mu zawsze, gdy to potwierdziła małżonka; to było jego słabą stroną.
Powiedział więc:
— Tyś powinna była zostać kaznodzieją, Betty. Powiem ci: jak żyję nie słyszałem o tych Karafiatach, chciałbym wiedzieć, po czemu łokieć. No dobrze, teraz wiem. Pozwól Betty, że pójdę się położyć i godzinkę sobie zdrzemnę, chcę mieć spokój! A do tych zaprzepaszczonych Karafiatów idźcie sobie! Ale ja, Betty, ja z wami nie pójdę. Ja sobie posiedzę na górze w Mieszczańskiej, nie namawiajcie mnie na tę zabawę.
— Uchowaj Boże, staruszku — odpowiedziała pani Kondelikowa — tam wystarczę sama najzupełniej. My potem wstąpimy tylko po ciebie.
Karafiaci zwyciężyli, po twarzy pani Kondelikowej przebiegł nieznaczny uśmiech.
Pan Kondelik wdział szlafrok, pośpieszył do sypialni i położył się na starej, skórzanej kanapie.
Pani Kondelikowa zabrała filiżankę po kawie i wyszła do kuchni. Kasia, cała spocona, szorowała naczynia, miała dziś dzień wychodni. Pepcia stała w kącie przy szafce i wycierała miękką ścierką szklanki. Gdy skrzypnęły drzwi, odwróciła się do połowy, oczy jej były zaczerwienione. Słyszała pierwszą połowę rozmowy matki z ojcem i nie obroniła się łzom żalu.
Pani Kondelikowa postawiła kufelek, wzięła jakiś rondelek z resztkami obiadu i pokazując inny, rzekła do córki:
— Chodź Pepciu, weź to do spiżarni.
Pepcia wzięła rondelek i bez słowa wyszła za matką do sieni.
— Posłuchaj, dziecię — przemówiła pani Kondelikowa, gdy się drzwi kuchni zamknęły — zawsze ci mówię: nie naciągaj mi zaraz multanków. Wiesz, że nic tak tatki nie gniewa, jak płacz, jeszcze gorzej robisz tym sposobem.
— Kiedy mam taki żal, mateczko, że o wszystko tyle zaraz gadania.
— Żal, żal! Czy mnie tu niema? Czyż stała ci się kiedy krzywda? Wszystko w porządku, pójdziesz na repetycyjną godzinę! A teraz namocz sobie ręcznik i otrzyj oczy, ażebyś nie wyglądała, jak Marya Magdalena, gdy się tatko przebudzi. Na dworze pięknie, pójdziemy potem na spacer.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ignát Herrmann i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.