Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignát Herrmann
Tytuł Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara
Rozdział Przedłużona godzina
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1902
Druk Drukarnia A. T. Jezierskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Otec Kondelík a ženich Vejvara
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
Przedłużona godzina.

Godziny i godzinki wszystkich systemów mają po sześćdziesiąt, dobrze wyliczonych minut. Kiedy tych sześćdziesiąt minut upłynie, utonie cała godzina w owem znanem morzu wieczności. Żadna siła ludzka nie może jej powołać do nowego życia, nie może jej przedłużyć. To rzecz znana każdemu zegarmistrzowi, każdemu astronomowi. Ale czegoby sobie nie pozwolili ci uczeni i mistrze, którzy nam życie odmierzają, to powiodło się mistrzom tanecznym. Dla rozkoszy i uciechy wychowanek swoich i wychowańców odważyli się na czyn śmiały, wbrew wszelkim prawidłom systemu słonecznego i stanowczym ustanowieniom kalendarzy, a czyn ich uwieńczył powodzenie zupełne.
Kiedy młodzieńcy i dziewczęta, pragnący należytej ogłady towarzyskiej, stali się żakami szkoły tanecznej, która dla niejednego znaczy przygotowanie do szkoły życia — i kiedy ci elewowie i elewki sztuki tanecznej po trzy, lub czterotygodniowem niezmordowanem ćwiczeniu swego mistrza pozbywają się niezgrabności młodych niedźwiedzi, kiedy mogą sobie zaufać, że bez namysłu zgadną, która noga jest prawa, a która lewa, i kiedy po licznych instrukcyach zaczynają pojmować jasno, że własnemi nogami nie powinni deptać i skakać po nogach obcych, po nogach swoich vis à vis i współtańczących, oznajmia pewnego dnia mistrz tańca z głębokiem odetchnięciem: „tak więc panowie i panienki, w sobotę pierwsza godzina przedłużona!”
Taka godzina przedłużona jest oazą w kursie tańca. Przedewszystkiem właśnie dla tej długości. Są „przedłużone”, które trwają od 8-mej do północy, do 2 ej i do 4 ej po północy, na wyspie Strzeleckiej może i do rana. A najsurowszy tatko nie może mieć nic przeciw temu, i ta przedłużona bowiem jest w „planie nauki”, jest podstawową i ważną częścią całego kursu.
Po drugie w takiej przedłużonej panuje regularnie większa swoboda. Tu nie brzmi tak surowo komenda, jak w godzinach zwykłych: „teraz weź pan tamtę panienkę, teraz pani będzie tańczyła z tamtym panem... ”, którym to rozkazom czyni się zadość czasem ze wstrętem wewnętrznym, nie bywa nam bowiem zawsze obojętnem, z kim tańczymy. W przedłużonej godzinie mogą sobie elewowie swobodnie wybierać — i to niezmiernie zwiększa powab i znaczenie lekcyi.
Krótko mówiąc, „przedłużona” jest jakby przegrywką, wstępem do balu. Na niej po raz pierwszy uczuwają wychowańcy trochę samodzielności. Na niej przy wyborze tancerek młodzież jest wolną, może się już rządzić „głosem serca”.
Ale są jeszcze inne „przedłużone”, niezależne od nauczyciela tańców. Są to lekcye, ciągnące się choćby od 8 ej wieczorem do białego rana, urządzane przez wychowańców, którzy w roku ubiegłym lub przed kilku laty kurs taneczny ukończyli. Wielu z tych byłych wychowańców zatęskni do takiej miłej zabawy domowej w salonie tanecznym, który bywał dla nich do niedawna jeszcze światem całym. Radziby zejść się z kolegami, jeszcze chętniej z ówczesnemi tancerkami. Co się stało z tych dziewczątek? Jak porosły, jak dojrzały na duchu i ciele? Co przed dwoma lub trzema laty było nieznaczną i niezgrabną żabką, chudą i rogatą, może dziś podobne jest do ludzi, może nas nawet olśni? Wiek, w którym się takie „postępujące”, „repetycyjne”, „przedłużone” godziny urządzają, ma tyle powabu w sobie, gdy możemy odnawiać „stare” znajomości, odświeżać stosunki z delikatną płcią piękną.
Na takie „przedłużone” wchodzi się także w zupełnie innym rynsztunku, niż na godziny taneczne. Powstają, prawda, i w zwykłych godzinach tanecznych drobne romansiki, ale rzadko kończą się ślubem. Wszak jest to sama młódź zielona! Lecz w dojrzałej godzinie repetycyjnej? Ach, tam bywają już mężczyźni, których palce nie zajeżdżają napróżno pod nos, którzy mają wąsy, bródki — mężczyźni między dwudziestką a trzydziestką! Jeżeli studyowali, są dziś już praktykantami, a jeżeli poświęcili się służbie boga Merkurego, mają już kilka setek jako buchalterzy, korespondenci, a może nawet dysponenci!
Otóż na taką „przedłużoną” gotowała się Pepcia, właściwie pani Kondelikowa z Pepcią. Tylko troskliwa matka bowiem pojmuje zupełnie znaczenie takiego wieczoru. Pepcia miała radosną ochotę, pani Kondelikowa miała doświadczenie. Pepcia cieszyła się na przyszłe tańce — matka prowadziła córkę poraz pierwszy między ludzi. Nie po to, aby właśnie w tem towarzystwie szukała męża dla Pepci; nawet jej to na myśl nie przyszło. Prowadziła córkę, a taki wieczorek jest pierwszą cenzurą. Tu się dziewczę poraz pierwszy dostaje do spisu panien.
Pani Kondelikowa słyszała już w duchu różne pytania, a czasem i odpowiedzi:
— Kto jest ta panienka w tej wiśniowej princesse?
— Z temi kasztanowatemi włosami?
— Tak.
— Poczekaj, zapytam pana Hupnera.
Pan Hupner bowiem był niezbędnym kawałkiem inwentarza wszystkich balów, wieczorków, zabaw, a nikt nie pamiętał od jak dawnego czasu. Były damy, które przyprowadzając swoje córki na bal, pokazywały im małego mężczyznę, ruchliwego jak rtęć (którego wieku nie umiał oznaczyć nawet najdoświadczeńszy profesor fakultetu medycznego), i mawiały:
— Patrz, Eminko, z tym panem tańczyłam będąc panną, w pierwszej Narodowej Besedzie szłam z nim w pierwszą parę, wszak on cię także poprowadzi.
Idą się pytać pana Hupnera.
— Ach, ta dziewczynka tam? To jest panna Kondelikówna, ojciec jest znakomitym malarzem pokojów, ulica Jeczna Nr..., na Winohradach ma dom, jest członkiem Besedy, we wtorki grywa w taroka przy trzecim stole od drzwi w pokoju do gry, dobra rodzina, mieszczanin, ładna partya...
A teraz się po Pepcię pogarnie jeden za drugim.

Kiedy nadeszła sobota, której wieczór miał powitać Pepcię w towarzystwie starej gwardyi Karafiatów, było u Kondelików pracy wiele od samego rana. Kuchnia była ową tajemną pracownią, w której przygotowywano zawoje, mającemi owinąć wieczorem Pepcię.
Wyjaśnijmy słowo: tajemną.
Pan Kondelik pozwolił co prawda, ale wiecie dobrze, jak się podobne rzeczy ukrywa przed tatkami, choćby o wszystkiem wiedzieli i nic przeciw temu nie mieli. Staraniem mam bywa, aby ojcowie jaknajmniej byli utrudzani, aby się nie musieli gniewać na te „gałgany”, porozwieszane wszędzie, aby nie musieli omijać sukien i staników, rozłożonych po wszystkich krzesłach, aby się nie plątali w tiule i koronki, krótko mówiąc, aby ich wieczorek nie rozgniewał przedwcześnie. Dopiero gdy tatko odejdzie, zaciągnie się to do pokoju.
Zresztą ubiory wisiały już od wczorajszego wieczora w sypialni na wieszaku, pod białem prześcieradłem, aby się nie zakurzyły i nie pobrudziły. Przyniosła je szwaczka, panna Sztrajblówna, której dawną klientką była pani Kondelikowa.
Rozkoszny ubiorek „woalowy”, „princesse”, jakie wówczas noszono, koloru wiśniowego, który tak dobrze się zgadzał z kasztanowatym włosem i piwnemi oczyma Pepci.
Po śniadaniu matka i córka pośpiesznie sprzątnęły w pokoju, napaliły dobrze w piecu, aby sobie tatko wygodnie przeczytał gazety, i zniknęły potem w kuchni.
— Tak, dziecię — mówiła pani Kondelikowa — a teraz sobie wszystko przypomnij, czego będziesz potrzebowała, abyśmy się tatce nie potrzebowały kręcić po pokoju. Suknię teraz zostaw, przymierzysz ją sobie po obiedzie, gdy tatko pójdzie za swojemi interesami. Teraz pamiętaj o bieliźnie dziewczyno. Trzewiki weźmiesz sobie te lakierowane, a pończochy w paski...
— Ja myślałam, że te pomarańczowe, mateczko...
— Nie, dziewczyno, nie, te już były dwa razy prane, nużby potem jakie oczko pękło, to byłby ładny wypadek! Weźmiesz te zupełnie nowe, czarne z czerwonem, błyszczą jak jedwabne i to jest efektowne. Odprasuj sobie spódniczkę, także tę nową, z tem szerokiem przybraniem. Gdybyś przypadkiem upadła, czego nie daj Boże, suknia się odwinie, bielizna musi być jak alabastrowa. Nie te podwiązki do zawiązywania, Pepciu, te gumowe. Te zwyczajne rozwiązać się mogą czasem, i ładna to rzecz, kiedy tak spadnie. I spadną właśnie, kiedy tego człowiek najmniej potrzebuje. Bywały już takie rzeczy, ładna uciecha! Człowiek wolałby wtedy w piekle siedzieć. Chusteczkę przygotuj sobie koronkową, dwie zwyczajne wezmę z sobą do koszyczka. Otrzyj na czysto żelazko, Pepi, i połóż je sobie na stoliku, wieczorem niczego nie szukajmy. Mamy w domu spirytus, Kasiu? No dobrze, dobrze. Skrzywankowa przyjdzie cię uczesać, jeszcze do niej skoczysz przed południem, Kasiu, aby tu była o pół do szóstej. Włosianki i kilka szpilek wezmę z sobą, Pepciu, o to się nie kłopocz. Na chusteczkę kapnij sobie trochę kolońskiej lub tego milfleru, tylko nie przelej! Nie jest przyjemnie, kiedy dziewczyna pachnie, jak sklep apteczny. Rękawiczki weźmiesz te makowe, te dłuższe, obejrzyj dobrze guziczki, aby ci potem po sali nie latały. Bransoletę granatową na prawą rękę, a na lewą możesz wziąć tego wężyka. Tak, dziewczyno, wszystko sobie wyjmij, ażeby wieczorem nie było bieganiny...
Wszystko to mówiła pani Kondelikowa półgłosem, ale rozkazująco, jak jenerał, który wydaje rozkazy przed bitwą.
Wszak takie odwiedziny salonu tanecznego, to jakby wyprawa wojenna. Jeżeli się uda pierwszy szturm, zwycięża się potem lekko dalej.
Ale podczas gdy udzielała tych rozkazów, znosiła sama z pudełek, szufladek i przegródek wszystko, o czem mówiła, nie czekając, aż to uczyni Pepcia. Była może sama więcej wzruszoną, niż Pepcia. Powodzenie bowiem córki było jej własnem powodzeniem. Wiedziała dobrze, że w tym czasie wszystkie inne matki kłopoczą się również o swoje pisklęta, i wiedziała, że wieczorem każda z tych matek krytycznem okiem będzie obserwowała inne tancerki, konkurentki jej córki.
O, Pepcia nie będzie między ostatniemi! upewniała się w duchu pani Kondelikowa. Jej w tem głowa, jako troskliwej matki, a pani Kondelikowa dumną była ze swego zadania, dumną bowiem (mówiła sobie również w duchu z zadowoleniem) może być ze swej córki.
Ojciec Kondelik zjadł śniadanie, poczytał sobie trochę i gotował się wyjść z domu.
Z największą chęcią znosiła mu pani kołnierzyk, marynarkę, palto, kapelusz, aby go tylko wyprawić.
Nie będzie im przeszkadzał, to główna rzecz.
Po odejściu małżonka była pani Kondelikowa dopiero w swoim żywiole.
Goniła Pepcię od skrzyni do skrzyni, z kąta do kąta, i znów ją napominała:
— Nie zmęcz się, dziewczyno, ażebyś wieczorem była żywą, aby cię nogi nie bolały nim zaczniesz tańczyć. Zresztą ku wieczorowi możesz sobie natrzeć trochę łydki octem. To robi bardzo dobrze, zawsze tak robiłam. Po obiedzie obmyj sobie nogi wystudzoną wodą, a będziesz je miała jak gumowe, zobaczysz, będzie ci się tańczyć, jak w bawełnie. Tak! A ty, Kasiu, pójdź no tu!....
Kasia latała wogóle całe przedpołudnie, jak ordynans.
Tak upłynął dzień na setnych drobnych kłopotach, a o siódmej wieczorem stała Pepcia przed dużem lustrem, przygotowana do boju.
W tej chwili wszedł pan Kondelik.
Pani Kondelikowa szybko zrzuciła białe prześcieradło, w które była odziana, aby to małżonka nie pobudzało do jakich uwag niewczesnych, i witała go.
— No, no, o wilku mowa, a wilk tu! Właśnie mówiłam o tobie, staruszku, na łóżku masz czystą bieliznę i świąteczny surdut...
— Przecież ja na bal nie idę...
— Dobrze, staruszku, wiem, pójdziesz sobie na górę, ale w przerwie zejdziesz do nas na dół do restauracyi, abyśmy nie siedziały jak opuszczone przy kolacyi. Poślę po ciebie.
Pani Kondelikowa wcisnęła fryzyerce w rękę półtora reńskiego i odprowadziła ją do drzwi.
Ojciec Kondelik poszedł do sypialni i ubierał się.
Teraz, kiedy widział matkę i córkę w pełnej paradzie, poczuł chęć również „wystrychnięcia się.” Po upływie dziesięciu minut pokazał się znowu w jadalni, w ubiorze godnym swej małżonki i córki.
Wskazówka na zegarze w jadalni oznaczała właśnie pięć minut po pół do ósmej, kiedy Kasia, wysłana przed dom, powróciła z zawiadomieniem, że powóz zajechał.
— Przysłał Czerwiczek faeton? — spytała pani Kondelikowa.
Kasia dyabła wiedziała, co to jest „fajton”, ale przyświadczyła:
— Powóz wspaniały, proszę pani!
I rodzina Kondelików — Pepcia naprzód, rodzice za nią — wychodziła z mieszkania.
Pani Kondelikowa zwróciła uwagę, ażeby pierwszy krok uczyniła prawą nogą. Nie była pewną, czy Pepcia o tem pamiętała — uczyniła to za nią.
— Dzięki Bogu! — westchnęła sobie Kasia, kiedy kroki państwa cichnęły na schodach. — Już mam nogi ubiegane po kolana. Żebym ja się tak gotowała na muzykę, byłoby dopiero utrapienie.

∗                ∗

W salonie Kaska było jeszcze dobrze chłodno, jak zwykle na początku w salonach balowych, zanim się piece należycie rozgrzeją i zanim młodzież tańcem i zabawą zagrzana nie udzieli trochę żaru mroźnej temperaturze.
W przedpokoju, służącym do przyjmowania, a równocześnie będącym garderobą, dzięki ciemno-czerwonej kotarze, rozciągniętej na całej szerokości sali, dreptało uroczyście ośmiu członków starej gwardyi kółka „Karafiatów”, po większej części w czamarach; niektórzy jednak byli we frakach.
Wszystkich zdobiła odznaka stowarzyszenia: dwa gwoździki, biały i czerwony, wetknięte w dziurki lub przypięte szpilkami, a oprócz tego spływały im z lewego ramienia czerwono-białe wstęgi jedwabne, na których wyciśnięto srebrnemi literami: Kółko — Karafiatów.
Wstęgi te przypięte były do ramiom agrafą wielkości reńskiego, której srebrne brzegi otaczał biały gwoździk w czerwonem polu.
Takie odznaki, wstęgi, emblematy i monogramy są przy uroczystościach tanecznych rzeczą arcypoważną, czasem najpoważniejszą. Zwykli członkowie Karafiatów, bez tych ozdób, spoglądali na dekorowanych towarzyszów z pewną zawiścią i tylko jedna myśl ich pocieszała:
„Za rok, może, będę wybrany.”
W salonie tanecznym obchodził fortepian pianista, chudy mężczyzna w „cesarskim” surducie, szytym prawdopodobnie na postać chudszą jeszcze. Mąż ten zdejmował co chwila binokle z nosa i ocierał je, z pewnością po raz już dwudziesty. Chwilami znowu wstępował na podyum i pajęczynowemi palcami przebiegał niektóre klawisze, jakby się przekonywał, czy fortepian nastrojony.
Nie był to codzienny pianista pana Kaśka, lecz specyalnie zamówiony „mistrz koncertowy” Karafiatów, który grywał im już dawniej i o którym byli organizatorowie przedłużonej godziny przeświadczeni, że jest w nich najlepiej „wgrany.”
Już od godziny pół do ósmej schodziły się zaproszone damy.
Matka i córka, matka i córka, czasem także matka i dwie córki. Zresztą były tu i panienki z opiekunkami, czy „przyzwoitkami” pożyczonemi, z ciotkami, matkami chrzestnemi, sąsiadkami i t. p.
O trzy kwadranse na ósmą weszła do przedpokoju pani Kondelikowa z Pepcią.
Jakkolwiek pani się starała, aby patrzeć jaknajłagodniej, „ciepło”, miał wyraz jej twarzy jednak coś w sobie sztywnego. Zawiniła tu ważność chwili. Pani Kondelikowa czuła, jak jej w tej uroczystej chwili mięśnie twarzy drętwiały. Zwykły to stan osób, wykraczających po za zwykły, powszedni tryb życia.
Pepcia przy boku matki weszła do salonu wesoło, prawie biegła obok niej.
Widziała wprawdzie szereg postaci, schylających się, widziała tuzin głów i twarzy, tuzin par oczu, utkwionych w siebie, ale nie rozpoznawała tych twarzy.
Słyszała całą skalę głosów, wymawiających: „moje uszanowanie”, „całuję rączki”, „padam do nóg” — ale nie wiedziała, które usta mówią.
Podobną się stała do debiutantki, która spogląda na setki głów na sali i nie rozeznaje ani jednej.
Instynktem wiedziona podreptała przed matką do garderoby, aby odłożyć płaszcz, i wnet pomagała matce.
Jeden z członków podszedł ku niej z białą tacą, wypełnioną programami tańców. Ukłoniła się lekko i drżącą ręką brała karteczkę z cieniutkim ołówkiem. W tej chwili już podchodził inny członek z inną tacką, na której były małe bukieciki gwoździków, symbol dzisiejszego wieczoru. Pepcia wzięła sobie bukiecik i znów się skłoniła. Jej szepnięcie „dziękuję”, utonęło prawie zupełnie w tym łagodnym szmerze, spowodowanym jej nadejściem.
Potem trzeci członek podał jej ramię, aby ją do sali wprowadzić.
Zawiesiła się tylko na jego ramieniu i z ogromną nieśmiałością wchodziła przez kurtynę, którą tym czasem czwarty członek jaknajszerzej rozgarnął.
Organizator zaprowadził ją na krzesło przy ścianie, rzekł „proszę”, ukłonił się i odszedł.
Pepcia zoryentowała się we wszystkiem dopiero wtedy, gdy siedziała przy boku matki, i odetchnęła głęboko.
Po sali powiała chłodna woń perfum.
Na krzesłach wzdłuż ścian tworzyły się małe grupy, rozrzucone po całej sali. Zawsze matka i córka, matka i córka, te córeczki tuliły się ku swoim matkom, jak młode jaskółeczki, a główki ich wyglądały, jak główki ptasząt, spozierających na świat z gniazdka. Różniły się tem od ptasząt, że nie szczebiotały. Nie wziąłby tego nawet nikt za tłumioną rozmowę. Szeptano, a żadne z tych ustek nie zdobyły się na głośne słowo.
— Nie zimno ci? — zapytała pani Kondelikowa.
— Nie, mateczko — odpowiadała Pepcia, obserwująca po kolei resztę dziewcząt; same nieznane twarze.
Ale gdyby jej kto był odgarnął rękaw „princesse”, byłby na jej ręku spostrzegł kropki gęsiej skóry.
— Gorąco tu nie jest, Pepciu — rzekła znów pani Kondelikowa, patrząc badawczo na córkę — zatnij trochę wargi, są podobne do fiołków.
Tymczasem postaci kobiecych przybywało, przerwy przy ścianach się zapełniały, szum się wzmagał. Dochodziła ósma, pianista miętosił w powietrzu cienkie palce, jakby im dodawał elastyczności. Za chwilę zacznie!
Kurtyna, która zasłaniała wejście, nie opuszczała się wcale. Była cała odchylona, zaproszone damy wchodziły szeregiem. Drzwi z zewnątrz nie zamykały się prawie. Pojedynczy tancerze, którzy tymczasem poddali zgromadzone dziewczęta dokładnemu obejrzeniu i w wyborze swoim się decydowali, podchodzili, kłaniali się, odlepiali wybrane tancerki od krzeseł i rozpoczynali promenadę po sali.
— Przynajmniej się trochę rozgrzeją — zauważyła pani Kondelikowa.
I badawczo patrzyła na gromadę młodzieńców, skupionych w kącie obok wejścia. Który też weźmie Pepcię?
Niestety, gromadka ta składała się z owych młodzieńców nieśmiałych, których na każdym balu, na każdym wieczorku jest większy lub mniejszy procent. Są to młodzieńcy z małą dawką samodzielności, odwagi, przedsiębiorczości. Zdaje im się, że całe towarzystwo wie, iż czarny ich surdut jest wypożyczony od szczęśliwszego przyjaciela, stale w duchu przeliczają skromną liczbę swoich dziesiątek w kieszeni i stale myślą o słabości reparowanych butów. O nieszczęśliwy niedostatku, który jesteś tak liczny! Tym bohaterom balowym mąciłeś chwile, które w innych warunkach byłyby zaliczone między najszczęśliwsze w życiu!
Później, za godzinę lub za dwie, rzucą się i oni w ten wir, ale te gorzkie, pierwsze chwile, gdy się boją, gdy im się zdaje, że oczy całego towarzystwa spoczywają tylko na nich, na ich błyszczących łokciach, na jakiejś tam niewinnej bliźnie buta, są doprawdy straszne!
Ósma godzina!
Poważnie i z zupełną powagą wstąpił teraz pianista na podium, na którem do tej chwili milcząco stał trzynogi aparat. Pianista utkwił w niemym fortepianie wzrok z ową pewnością siebie, z jaką torreador spogląda na byka w arenie. Ten kolos będzie za chwilę podrażniony i wyda z siebie dźwięki, które rozleją życie po całej okolicy wśród tych zgromadzonych na arenie tanecznej. On zawładnie swemi palcami nad tym modnym przyrządem.
Po raz ostatni mąż w ciasnym surducie otarł binokle, uroczyście odpiął mankiety, położył je obok siebie na ławeczce, ukłonił się w nieokreślonym kierunku, rozłożył na pulpicie nuty, dla większego efektu, był bowiem pianistą „z pamięci,” i uderzył trzy potężne akordy.
Był to znak, ażeby przechadzające się pary przygotowały się do tańca, było to wezwanie do turnieju.
Prezes Karafiatów z rękami lekko wzniesionemi i rozłożonemi, stanął na sali, klaśnięciem wskazał pianiście, ażeby „zabrzmiał dźwięk trąb i kotłów”, ale wzmocniony szum w przedsionku zatrzymał go. Jak na ostatnie wezwanie garnął się jeszcze tłum dziewcząt z mamami i ciotkami do sali. Posłyszały już przy drzwiach uderzenia pianisty, pośpiesznie zrzuciły płaszcze i szturmem wtargnęły do sali, nie chcąc utracić pierwszego tańca.
Pani Kondelikowa patrzyła z zadziwieniem na to wtargnięcie i mimowoli spłynęło jej z ust:
— Chryste Panie, ileż tu kobiet!
Uwaga jej była zupełnie słuszna. Rzeczywiście straszne mnóstwo dziewcząt znalazło się na sali, a równocześnie niepokojąca mniejszość tancerzy. A może tancerze skrywają się za zasłoną?
O, gdyby była wiedziała, że tam jest pusto!
Znów klaśnięcie w dłonie i fortepian się rozśpiewał. Po jego strunach ślizgał się żebrzący, łudzący walczyk, ukochany taniec Pepci.
Przygotowane pary rozkołysały się i falowały dalej i dalej, z załogi nieśmiałych tancerzy w kącie odrywał się jeden po drugim i każdy odprowadzał towarzyszkę z szeregu dziewcząt siedzących, kupka ich szczuplała, nareszcie rozpędził się młodzieniec ostatni, ukłonił się przed panienką w modrym ubiorze — a Pepcia siedziała.
Nie siedziała sama, siedziała dobra połowa, nawet dwie trzecie wszystkich dziewcząt, pokazało się, że dyabelna statystyka o przewadze dziewcząt rzuca swe cienie na kółko Karafiatów.
Mimo to wyraz twarzy Pepci nie pozbył się łagodności.
Nie wiedziała w swojej niewinności i nieświadomości, że to próżniactwo mogłoby się przeciągnąć przez cały wieczór. Za to z oblicza pani Kondelikowej zniknął uśmiech. Po wszystkich tych przygotowaniach czyż możebne, ażeby córka „siedziała?” Nie! broniła się przed tą myślą. A jednak im dłużej to trwało, tem było jej smutniej. Już dwa, trzy razy przewaliła się fala tańca przez salę, walczyk zaczynał się nanowo. Długoż to będzie trwało? Już niektórzy tancerze odprowadzali tancerki na miejsce i brali inne — Pepcia siedziała.
— Może usiadła zbyt blizko kurtyny — rozważała pani Kondelikowa — może trzeba było siąść z Pepcią wyżej?
Wtem zaskrzypiały drzwi przedpokoju, pomiędzy kurtyną mignął jakiś cień spóźniony, śpieszył do szatni, składał tam paltot i już stał przy wejściu do sali. Przystojny, zgrabny, młody mężczyzna w czamarce. Pośpiesznie dopiął guziczek prawej rękawiczką kiwnął głową niektórym znajomym, którzy właśnie tańczyli wokoło, i zapatrzył się na szereg dziewcząt siedzących.
Zupełnie bezmyślnie spojrzała Pepcia ku wejściu, oczy jej spotkały się nagle ze spojrzeniem młodego mężczyzny. Pepcia spuściła oczy i już się nie ośmieliła spojrzeć w tamtą stronę. Za to spojrzenie młodzieńca spoczęło na niej dłużej, niż na innych, a teraz, gdy mu pokazała swój profil, osadził lepiej binokle, zapatrzył się na nieznajomą i jakby się był nagle zdecydował, zamierzył ku niej. Ale początkowa jego stanowczość upadała, im dalej szedł, a gdy doszedł ku Pepci, wymówił ledwie dosłyszalnym głosem:
— Czy mogę panią prosić?
Pepcia wstała.
Nie zwróciwszy uwagi tancerza, poprawiła na niej pani Kondelikowa szybko sukienkę z tyłu — i już się para wplotła w wieniec tańca. Nikt nie przeczuwał, że w tej chwili z głębi odetchnęła pani Kondelikowa. Lody były przełamane, zaklęcie zdjęte, „smoła przerwana” — jak mówiła pani Kondelikowa. Pepcia znalazła się w kole tancerzy i matka wiedziała teraz już z pewnością, że nie będzie siedziała. Wszak ją tu nie po to przyprowadziła. Siedzieć mogłaby w domu!
Pani Kondelikowa się nie myliła: Pepcia nie siedziała.
Młody mężczyzna, który ją pochwycił, nie mógł się już od niej oderwać. Pianista po trzykroć przegrał całego walczyka, wielu tancerzy zmieniło po dwie i trzy damy, a Pepcia nie powracała. Fortepian zamilkł, odezwał się oklask, pierwszy organizator śpieszył do pianisty i przemówił doń kilka słów. Gracz obtarł tylko obfite krople potu na czole i nosie, z którego mu binokle zmykały — i znów zanurzył ręce w klawisze. A Pepcia była w nowym locie.
Nareszcie umilkł instrument na dobre i młody mężczyzna w czamarze, rozpalony jak żelazo, prowadził Pepcię przez salę. Gorzała także jak ogień, oboje ledwie dech chwytali, obojgu potrzeba było uspakajającego spaceru.
Pani Kondelikowa zauważyła, że niektórzy z organizatorów, spotykając się przy spacerze z tancerzem jej córki, szeptali doń słów kilka. Młody mężczyzna kiwał głową, jakby potwierdzająco, zaśmiał się trochę kłopotliwie, jak jej się zdawało, ale już znowu cały poświęcił się Pepci, rozmawiając z nią, o ile spracowane jego płuca na to pozwalały.
Nareszcie nie pozostawało nic innego, jak odprowadzić ją do krzesła. A gdy się zbliżał, patrzył młodzian uważnie, która z obu opiekunek, między któremi siedziała Pepcia, zwróci się ku niej. Ta będzie jej matką.
Pani Kondelikowa ułatwiła mu mimowolnie to rozpoznanie. Gdy się Pepcia zbliżała ku „przystani”, wyjmowała matka chusteczkę i roztrzepując ją, wołała z łagodną wymówką:
— Dziecię, dziecię, zgrzałaś się! Chodź tu, obetrzyj się...
Tancerz czuł, że wyrzut ten należy się raczej jemu. Ukłonił się więc pani Kondelikowej, i gdy mu się Pepcia wywinęła z pod ręki, rzekł tonem prośby:
— Szanowna pani raczy wybaczyć, ale panienka tańczy tak lekko, tak leciutko, że sobie zaszkodzić nie mogła.
Pani Kondelikowa kiwnęła uprzejmie głową, a młodemu mężczyźnie wydało się, że nań patrzy dziwnie pytająco. I już sobie przypomniał, że właściwie chciał zacząć inaczej. Ukłonił się więc powtórnie, głębiej niż przedtem, i wymówił z pewną ceremonialnością:
— Nazywam się Franciszek Wejwara, szanowna pani, jestem praktykantem koncepistą przy magistracie królewskiego, głównego miasta Pragi.
To był pełny, uroczysty, tak zwany wielki tytuł młodego mężczyzny. Zwykle, a szczególniej w męzkiem towarzystwie, rekomendował się lakonicznie, „praktykantem magistratu.“
Gdy się już młodzian przedstawił, spojrzała nań panna Pepcia pełnemi oczyma. Wie tedy z kim tańczyła, i dobrze, że wie. Od tej chwili jej tancerz wydał się lepszym znajomym. Jeśli też mówił przedtem do mamusi: „że panienka tańczy tak lekko,” to teraz Pepcia powtarzała sobie, że i on tańczy niemniej lekko. Ślizgał się prawie po posadzce, nawet go słychać nie było...
Pani Kondelikowa skinęła głową po raz wtóry i jeszcze uprzejmiej niż przedtem, rzekła też bardzo łagodnie:
— Bardzo mi przyjemnie, szanowny panie!
Pepcia była mamusi w duchu tak wdzięczną za te słowa! I ją bowiem cieszyło. Pan Wejwara polecał się tymczasem pamięci i oddalił się, a Pepcia, jakkolwiek zdawałoby się, że gorliwie się wachluje i nie ma innej troski, śledziła go wzrokiem, dopóki nie zniknął za kotarą.
— Zdaje mi się, że jest to jakiś przyzwoity młodzieniec — wtrąciła pani Kondelikowa — i zna formy, nie każdy się przedstawi. Porwą dziewczynę i znów ją posadzą, zkąd ją wzięli, i idą sobie...
Po chwili zwróciła się do córki:
— A nie zmęczył cię bardzo, Pepciu? Trwało to przecież bardzo długo, i wiesz, że właściwie dobrze się to nie przedstawia, kiedy dziewczę tańczy z jednym tancerzem całego walca i jeszcze cały dodatek. Ha! dlatego tu przyszłaś, ażebyś się wytańczyła, ale inni zmieniali; wygląda to trochę familiarnie.
— Jeżeli mnie nie odprowadził mamusi — broniła się nieśmiało Pepcia.
— Dobrze, dobrze, Pepciu, nic nie mówię, ale w takim razie powinno dziewczę samo podziękować: „racz pan wybaczyć, jestem zmęczona, przepraszam, odpocznę sobie trochę,” coś w tym rodzaju. Posiedzisz trochę, przyjdzie inny, i tak dalej. Wszak on by się nie obraził, a jeżeli tak dobrze tańczyłaś, przyszedłby znowu...
Za kotarą w przedpokoju w tej samej chwili przechadzali się nietylko dygnitarze, ale i zwyczajni Karafiaci, zmęczeni pierwszym tańcem, aż się z nich kurzyło, jak konie podczas wyścigów na Królewskiej łące, ocierali gorliwie czoła, twarze i szyje, aż chusteczki wyciskać można było, a przy spotkaniu mówili do siebie:
— Dziś mamy znojny dzień... Dziewczyn, rany boskie! Na każdego z nas przy każdym tańcu wypadają najmniej po cztery...
....A przy kadrylach i besedach wywieziemy chyba te nadliczbowe, bo im serca pękną.
W tej chwili wchodził pan Wejwara.
Gdy go prezes Karafiatów zoczył, zawołał skwaszonym głosem:
— Słuchaj ty, Wejwaro, dziś nie wolno przylepiać się do jednej panienki — i tańczyć jak bliźnięta! Siedemdziesiąt pięć procent siedziało.
— Ależ panowie — próbował bronić się Wejwara.
— Nie, nie wypada! — wołał prezes. — Któż obtańczy całą resztę!
— Ależ pozwólcie, panowie — tłómaczył pan Wejwara — ja przecież nie byłem zamówiony do pracy, przyszedłem dla zabawy i zapłaciłem, co się należało.
— Czyż my nie płaciliśmy? — oponował prezes. — Wszyscy płaciliśmy, a jeszcze inne koszta mieliśmy, któż temu winien, że tamta hałastra została w domu!
— Nie psuj pan sobie warg — odkrzyknął niegrzecznie chudy tancerz, nad którego czołem szerzyła się przedwczesna łysina. — Pan Wejwara ma racyę: cóż to, czy orać tu przyszliśmy?... Ja chcę zabawy, a nie żadnej pracy przymusowej.
Było widocznem, że są tu dwie strony: jedna, która chciała zachować honor proporca Karafiatów i zadowolić wszystkie damy — druga, która podjęła walkę o politykę „wolnej ręki.”
Prezes zdecydował się na czyn stanowczy i odstraszający. Odpiął teatralnie znak z lewego ramienia i zwijając wstęgę, wygłosił na pozór obojętnie:
— Panowie, nie chcę być odpowiedzialnym za fiasko i nie chcę brać w niem udziału! Nie jesteśmy solidarni, więc zrzekam się funkcyi i odchodzę!
Rozumie się, że pogróżka poskutkowała. Porwali go czterej inni członkowie, wyrwali mu wstęgę, przypięli ją gwałtem na ramieniu (prezes wiedział, że się inaczej nie skończy!) i zwracając się do opozycyjnego pana Wosyki, rzekł:
— Panowie, będzie to poruszone na najbliższem zebraniu członków, ale tu działajmy solidarnie, rozumiecie panowie, solidarnie!
— Wybornie! — zawołał mały mężczyzna w okularach. — Solidarnie!
I zadowolony z satysfakcyi, którą otrzymał prezes, kręcił sobie dostojnie szorstkie, sterczące wąsiki.
Wejwara nie czekał zakończenia.
Przerwa minęła, pianista znów wstąpił na podium i usiadł przy fortepianie, a instrument rozdźwięczał się powabną polką. Pan Wejwara zmierzył ku Pepci.
Ale nim doszedł, była już Pepcia w kole. Wyprzedził go mały mężczyzna w okularach.
Pana Wejwąrę ukłóło prawie w sercu. Dziś widział Pepcię po raz pierwszy, nie wiedząc kto ona, zkąd ona, po raz pierwszy tańczył z nią, kilka słów z nią zamienił, ale teraz, kiedy mu ją uprowadził drobny mężczyzna, było mu tak, jakby mu ktoś za brał skarb drogi.
Ale poddał się losowi. Poprosił dziewczę najbliższe i znalazł się w kole. Ale ach, gdzież się podziała słodycz pierwszego walczyka!
Gdy tańczył, ciągle zwracał oczy na puste krzesło, które nieznajoma zostawiła po sobie i stale trzymał się w jego blizkości, ażeby wnet mógł przymusową tancerkę posadzić, jak tylko współzawodnik „wiśniową” odprowadzi. Gdy się też tak stało, podbiegł Wejwara, jak strzała, i promieniał szczęściem. Pepci również lepiej podobał się Wejwara, niż mały człowieczek.
Polka się skończyła, Wejwara odprowadzał Pepcię ku matce. Pani Kondelikowa nie mogła stłumić pytania.
— Ale, panie szanowny, że też tak mało przyszło panów?
Prostoduszny Wejwara objaśniał:
— Tak bywa, szanowna pani, na naszych wieczorkach. Panowie muszą płacić reńskiego za wejście, dlatego tylu ich pozostało w domu. Ale damy przychodzą regularnie wszystkie dlatego, że nic nie płacą...
Twarz pani Kondelikowej pokryła się kłopotliwym rumieńcem, a panu Wejwarze zdawało się, że powiedział jakieś głupstwo. Było mu już dość gorąco od tańca, ale spojrzenie pani Kondelikowej oblało go dopiero ukropem. Śpieszył więc, aby błąd swój poprawić.
— Był, co prawda, już w roku ubiegłym podany projekt, aby i damy również płaciły za wejście, przynajmniej połowę; ale projekt upadł w wielkiej większości, bo wszyscy doświadczeńsi członkowie mówili, że znów damy zostawałyby w domu i...
Pan Wejwara nie dokończył, ledwie bowiem tych słów domawiał, uczuł, że wpadł w bryndzę jeszcze gęstszą.
Lecz pani Kondelikowa, jak gdyby pojmowała kłopoty młodzieńca, przymuszała się do uśmiechu i mówiła łagodnym głosem:
— No, no, nie byłoby znów chyba tak źle, szanowny panie. Jeżeli damy ofiarują tyle na toalety i na fiakrów, nie zrobiłaby różnicy opłata wejścia, a gdy wiedzą, że idą w przyzwoite towarzystwo, zapłaciłyby także z pewnością tego reńskiego...
Pan Wejwara zrozumiał i byłby ręce ucałował współczującej pani, że mu tak z kłopotów wybrnąć pomaga. Jak tonący chwycił się podawanej słomki i mówił szybko:
— Owszem, szanowna pani, takie jest również moje zdanie, którego broniłem! Wszak kółko nasze wie, z jakiem się liczy społeczeństwem, wszak my zapraszamy tylko przednie rodziny i wiemy, jak swoją obecnością zdobią nasze wieczorki, a gdyby nasz deficyt wzrósł z każdą damą jeszcze o reńskiego, „Karafiaci” bowiem za każdym razem i ze wszystkiego mają deficyt, to byśmy, to byśmy...
Wejwarze drętwiał język, włosy mu się jeżyły na głowie. Nie wiedział, „co byśmy” i umilkł. Pasmo myśli się rwało, język odmówił mu służby — skończył.
Pepcia może nawet nie pojmowała, w czem jej tancerz ugrzązł, nie przeczuwała, że byłby on się teraz najchętniej zapadł w ziemię, i chłodziła się gorliwie wachlarzem.
Pani Kondelikowa spojrzała na nią i przerwała milczenie, tak męczące dla młodzieńca:
— Tobie gorąco, prawda, Pepciu? Czy nie chciałabyś może wyjść trochę na chłodniejsze powietrze, do przedpokoju?
Powstała, a pan Wejwara doprowadził obie damy aż do kotary, poczem skłonił się niemo i powrócił do sali.
Stanął w kąciku za fortepianem, przyłączył się tam do kółka „nieśmiałych” i męczył głowę, jak poprawić „straszne wrażenie,” które sobie malował barwami najciemniejszemi.
Nic nie wymyślił, gdy już zabrzmiała przegrywka do besedy.
Pepcia była znów na swojem miejscu, panu Wejwarze nie pozostawało nic innego, jak odprowadzić ją i stanąć w czworoboku.
Zabrzmiały takty „kominika,” początek drugiej połowy, kiedy pan Wejwara zauważył, że jego tancerka, obracając się, uśmiechnęła się do kogoś w kierunku wejścia.
Kwadrat, w którym Wejwara i Pepcia tańczyli, był prawie przy samej kurtynie. Spojrzał tam i spostrzegł pana Hupnera, honorowego członka „Karafiatów,” starego wojownika na polu balowem, a obok niego starszego pana, pełnej tuszy, patrzącego dobrotliwie i wesoło na ten rój taneczny.
Panna Pepcia odgadła spojrzenie swego kawalera i szepnęła jedyne słowko:
— Tatko!
Stał tam ojciec Kondelik. Przyprowadził go pan Hupner, który miał na górze w wydziale zabaw jakieś ważne posiedzenie à propos balu kostyumowego. Posiedzenie odbył „lotem błyskawicy,” jak mówił — nie trwało nawet dwie godziny — a potem śpieszył, aby swoim udziałem dodać większego blasku wieczorowi „Karafiatów.” Spotkał się w sali Besedy z panem Kondelikiem, dowiedział się od niego, że córka Pepcia jest na dole i przymusił starego pana, aby z nim poszedł na to „fikanie” popatrzeć.
— Na chwilę, panie ojcze!
A mistrz Kondelik się zgodził. Taniec był w pełnym biegu, kiedy weszli i stanęli pod „baldachimem,” jak pan Hupner dumnie nazywał kurtynę, i zapatrzyli się na rój tańczących.
Pan Hupner przeglądał pary, jak jenerał manewrujący armią; oczy mu się iskrzyły, każda żyła w twarzy grała. Wyglądał tak, jakby chciał skoczyć w ten wir, wyrwać któremu tancerzowi jego drużkę i dotańczyć z nią sam besedę. Był wcieloną namiętnością taneczną.
Natomiast mistrz Kondelik patrzył na tańce — spokojnie i twarz jego pokrywał wyraz widocznego zadowolenia, że wyszedł już z tych lat.
Kiedy panna Pepcia powiedziała „tatko, ” spoczęły oczy mistrza akurat na rycerzu jego córki i Wejwara ukłonił się z uszanowaniem.
W tej chwili miał dziwne uczucie. Oto ojciec dziewczęcia, które mu się od pierwszego spojrzenia tak podobało. Matkę już poznał, matka jest sympatyczna, miła pani! Jaki jest ojciec? Czy zabawi tu przez całą besedę? Czy będzie Wejwarze sądzonem, aby mu swoje uszanowanie wyraził? Czy będzie przez ojca mile przyjęty i jakie to wszystko mieć będzie następstwa? Wejwara bowiem czuł, że mu przy boku żadnego dziewczęcia dotąd tak błogo nie było, jak dziś przy boku panny Pepci.
Był zadowolony, że się pan Hupner zna z tym ojcem. Pan Hupner był przyjacielem Wejwary, był on zresztą przyjacielem całego świata, „tykał” się z tysiącem ludzi, pan Hupner musi mu o tej rodzinie powiedzieć wszystko, co wie o ojcu, o matce i — o pannie.
Wejwara tańczył z całą puwagą, ale i z całym zapałem, aby uczynić na ojcu swej miłej tancerki wrażenie jaknajlepsze. Przy zataczaniu koła, usłyszał pan Wejwara rozmowę pana Kondelika. Głos przyjemny, prawie wesoły, ale mówił coś dziwnego.
— Chciałbym tylko wiedzieć — mówił mistrz Kondelik, pochylając się ku panu Hupnerowi — dlaczego ten pan tańczy w kaloszach?...
Mistrz Kondelik mówił dość głośno, ale myślał, że mówi tylko do pana Hupnera, że słowa jego tłumione są dźwiękami fortepianu i szurganiem tańczących.
Pomimo to przeniknęły dalej, niż do pana Hupnera, kilku bowiem tancerzy obejrzało się, a Wejwara uśmiechnął się w duchu. Któżby tańczył w kaloszach — i ktoby tego nie czuł... Jego oczy mimowoli osunęły się na własne jego nogi — i w Wejwarze zastygła krew.
Fatalne kalosze siedziały na jego nogach!
Gdy przedtem wpadł do salonu Kaska i spieszył, aby nie stracić pierwszego walca, zapomniał na śmierć, że jest w kaloszach, które wdział w domu na lekkie, nowe lakierki, na wszelki przypadek. Wleciał w nich do sali, chwycił Pepcię, przetańczył walca, polkę, przystąpił do besedy — i o kaloszach już nie wspomniał. Nikt mu nie zwrócił uwagi, a jeśli który z Karafiatów zauważył, to może przez złośliwość nie odezwał się wcale.
Niestety, Wejwara nie miał charakteru, aby to w żart obrócić, jakby może każdy inny był uczynił. Cała krew się w nim ścisnęła i teraz dopiero poczuł, że mu kalosze ciężą, jakby miał na nogach centnary. Uważał to za straszną blamage, był ogromnie zawstydzony i stracił zupełnie cały rezon. Chętnie byłby schował nogi i mieszał wszystkie ostatnie figury tak, że prawie zupełnie zepsuł swój kwadrat. O, gdyby mógł schować nogi do kieszeni! Oby się beseda skończyła! Oby nagle pogasły wszystkie światła, aby mógł uciec, nim o tem dowie się całe towarzystwo. To czuł ukrop na sobie, to znów mroziło go na plecach, a teraz zdawało mu się, że i oczy panny Pepci osunęły się ku podłodze i że ujrzały tam niewidzianą i niesłychaną jego ozdobę — ubiór, w jakim jeszcze chyba nikt i nigdy nie tańczył...
Jak skończył tę najfatalniejszą ze wszystkich swoich besed, nie przypomniał sobie Wejwara nigdy. Jak doprowadził pannę Pepcię do matki i jak się ukłonił, zginęło mu na wsze czasy z pamięci. Później miał tylko niejasne wspomnienie chwil, gdy się wzdłuż ściany zaszurgał do szatni, pochwycił tam swoje palto, jak złodziej przeciskał się między grupami w przedpokoju, wypadł na schody, ubrał się w sieni, a potem uciekał do domu z poczuciem ogromnego wstydu i z gorzkim wyrzutem na los złośliwy, który w ten śmieszny sposób zabił w nim wszystkie nadzieje, poczynające w nim rosnąć przy boku panny Pepci.
— Koniec, ze wszystkiem koniec! — jęczało w nim. — Okazałeś się tak śmiesznym, że tego nigdy i nijak poprawić nie możesz!..

Daremnie czekała panna Pepcia na Wejwarę przed tańcami, na które się zapisał. Zniknął w niewyjaśniony sposób, jakby go był kto porwał i nikt nie wiedział, gdzie się podział.
Pani Kondelikowa również była zaniepokojona zniknięciem Wejwary, czego nie umiała sobie wyjaśnić. Dopiero o przerwie północnej, kiedy się matka i córka zeszły z ojcem w restauracyi, dowiedziały się, co się stało, zrozumiały przyczynę ucieczki pana Wejwary. A właściwie nie zrozumiały! Przecież mógł kalosze poprostu zrzucić i mógł tańczyć dalej!
— Owszem — wtrącił ojciec Kondelik — mógł je zrzucić, ale miał prawdopodobnie podarte buty!...
— Nie, staruszku — opierała się pani — ten młodzieniec ma z pewnością najmniej trzy pary butów i to dobrych, wszystko było na nim tak porządne, ale zawstydził się twoją uwagą! Jest to uczuciowy człowiek i dlatego żal mi go. Innyby się tem chlubił, zrobiłby z siebie błazna, pan Wejwara nie! Wierz mi, staruszku, że tak jest, a nie inaczej.
Pepcia nie próbowała wynajdywać żadnych wyjaśnień i usprawiedliwień. Zjadła w milczeniu swoje smażone kotlety, napiła się, jak gołębica z „halby” matczyny i zapatrzyła się na stoły, przy których pozasiadały inne matki z córkami.
Wszystkie te dziewczęta bawiły się wybornie, wszystkie się śmiały, przy każdej siedział któryś z Karafiatów, czasem i po dwóch, a rozmawiali z ożywieniem.
Wieczorek udał się wybornie, po przerwie będzie jeszcze więcej zabawy.
Pepcia się nie bawiła, nie śmiała. Odejście Wejwary napełniło ją pustką. Chwytał ją oddalony, zamierający płacz, a uczucie takie wstępowało coraz wyżej i silniej, były chwile, że już, już lękała się, ażeby jej nie wytrysnęły łzy z oczu. Sama nie zdawała sobie sprawy, zkąd się bierze ten smutek. Wszak widziała pana Wejwarę dziś po raz pierwszy.
Kiedy też tatko odszedł na chwilę do piątego stołu, gdzie siedział pewien jego znajomy, pochyliła się Pepcia do matki i rzekła żebrzącym głosem:
— Prawda, mamusiu, że już nie wrócimy do sali, że pójdziemy potem do domu?...
Pani Kondelikowa spojrzała na córkę i odgadła wszystko. Ale jako rozsądna matka, nie pytała o nic, nie przymuszała i przyświadczyła:
— No, dobrze, Pepciu, jeżeli cię to już nie bawi, to pójdziemy. Ale moglibyśmy zostać i do drugiej, tatuś jest właśnie w takim dobrym humorze!
— Jak więc chcesz, mamusiu — rzekła martwym głosem Pepcia.

Kiedy po powrocie od „Karafiatów” w domu Kondelików wszystko ucichło i tylko lekkie chrapanie mistrza się odzywało, spojrzała pani na białe drzwi, za któremi spała córka Pepcia, w zasypiającej głowie po raz ostatni odezwała się myśl:
— Byłżeby to on — pan Wejwara?...
Pytania tego nikt nie mógł rozwiązać.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ignát Herrmann i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.