<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignát Herrmann
Tytuł Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara
Rozdział Powtórne spotkanie. Tajemna wycieczka pana Kondelika
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1902
Druk Drukarnia A. T. Jezierskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Otec Kondelík a ženich Vejvara
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
Powtórne spotkanie. Tajemna wycieczka pana
Kondelika.

Dawno minął karnawał. Panna Pepcia była na balu kostyumowym w Besedzie, ale jej tajemna nadzieja, że tam ujrzy pana Wejwarę, nie spełniła się. Powiedział Pepci, co prawda, owego wieczoru u „Karafiatów,” że się także wybiera na bal, że chce iść w przebraniu „Fausta,” ale oko jej go nie widziało. Przygoda z kaloszami stała się dla niego ogromnym pogromem. Z nikogo na świecie nie byłby sobie nic robił, przed wszystkimi Karafiatami i przed besedą całą byłby tańczył, choćby w dwóch parach kaloszy, tylko pannie Kondelikównie nie mógł się odważyć pokazać. Już znał jej imię, pan Hupner powiedział mu przy najbliższej okazyi drobniejsze szczegóły.
Tak przeszedł mięsopust, post, rozwinęła się wiosna, a młodzi ludzie się nie ujrzeli.
Franciszek Wejwara, który błogo wspominał swoją „wiśniową” tancerkę u Kaśka, nie ośmielił się szukać okazyi, ażeby się z nią spotkać. A kiedy mu czasem przyszło do głowy, że mógłby się z nią spotkać, oko w oko, zdawało mu się, że przepadłby ze wstydu.
Wiosna była bardzo ciepła i wszystko wróżyło przedwczesne nadejście pięknego lata.
Było to na początku czerwca, kiedy boisko pamiętnej „Gwiazdy” zaczerwieniło się pewnego niedzielnego południa czerwonemi koszulami sokolskiemi, zabrzmiało wesołemi pieśniami i ożywiło się setkami i tysiącami praskiej i okolicznej publiczności, bądź przybyłej koleją żelazną już rano lub pierwszym pociągiem po południu, bądź też towarzyszącej Sokołom, udającym się o godzinie pierwszej w drogę do Lubawy. Dnia tego urządzał praski „Sokół” pierwszą półdniową wycieczkę do „Gwiazdy,” połączoną z małemi ćwiczeniami na łące.
Mistrz Kondelik siedział tu już od obiadu, ażeby zachować to miejsce dla siebie. Przewidywał, jaki potem będzie tłok, i wyszukał wcześniej miejsce, gdzieby sobie po obiedzie mógł posiedzieć dłużej. Lubił wygodę i pierwszą troską na wycieczkach było dla niego wyszukanie kąta, gdzieby w cieniu mógł posiedzieć i odpocząć. Wycieczki pana Kondelika były właściwie wyjażdżkami. Wiemy, że był korpulentny i dłuższe chodzenie narażało go na pewne nieprzyjemne następstwa, jakim podlega większość spacerowiczów jego tuszy. Nie łatwo było wydostać go z Pragi, ale gdy się dał namówić na jaką wycieczkę w okolicę, wyjeżdżał najchętniej już przed południem, nie chcąc przy popołudniowym tłoku bić się o miejsce.
— A potem te zatracone lury na prowincyi! — gniewał się mistrz Kondelik. — Za karę trzeba je lać w siebie.
Pani Kondelikowa bardziej lubiła przechadzki na otwartych miejscach. Nie dla siebie, lecz dla Pepci, której dobrze robiło świeże powietrze.
— Wiesz, dziewczyno, takie powietrze konserwuje świeżą płeć, spaceruj przeto, dopóki możesz! Przyjdą czasy, że się nasiedzisz i nie będziesz mogła wyjść z domu.
Pani Kondelikowa i Pepcia popijały właśnie kawę, mistrz Kondelik zalewał się piwem i gryzł piankową cygarniczkę, w której siedziało mocne „britanika.”
Naraz Pepcia odstawiła szklankę i twarz jej okryła się rumieńcem. Oczy jej utkwiły na małej grupie Sokołów na skraju poblizkiej gęstwiny.
Pani Kondelikowa nie przeoczyła wzruszenia córki. Rzuciła okiem w tym samym kierunku i oto, tam obok gęstwiny zasiadło towarzystwo, złożone z młodzieńców w szarych uniformach przy beczułce piwa. Tylko jeden Sokół stał jeszcze, jakby szukał najodpowiedniejszego miejsca, gdzieby usiąść, a Sokołem tym był pan Franciszek Wejwara. Po raz pierwszy ukazał się tu damom od owego fatalnego wieczorku w salonie Kaska.
— Patrz-no, Pepciu — rzekła pani Kondelikowa, jakby nawet nie przeczuwała, że go córka już spotrzegła — czy to czasem nie ten pan, co z tobą tańczył u Karafiatów?
Pepcia chętnie byłaby poprosiła mateczkę, aby milczała. Przecież tatko! Ale już się stało. Kiwnęła więc tylko głową.
— Co, ten z temi kaloszami? — zawołał mistrz Kondelik. — Gdzież on?
Pani rzuciła karcące spojrzenie na małżonka, jakby chciała rzec:
— Ależ, tatku, miej przecież rozum.
I powróciła znowu spojrzeniem ku Wejwarze.
Wtem młody człowiek, jakby na sobie poczuł dotknięcie dwojga oczu, spojrzał nagle i prosto ku towarzystwu pod dębem. Poznał odrazu te trzy osoby, z któremi łączyły się dziwne wspomnienia i zarumienił się, jak przedtem Pepcia. Zdawało się, że chwilę rozważa, co czynić, ale już uchylił czapki, ukłonił się głęboko, a usta jego się poruszyły. Widocznie tu pod drzewo biegło jakieś uczciwe pozdrowienie.
— No, ukłoń się także, staruszku — rzekła pani Kondelikowa — kiedy nas wszystkich spostrzegł.
— Wszakże go nie znam nawet — odpowiedział mistrz Kondelik, zdjąwszy kapelusz i machając nim ku Wejwarze.
— Ale wiesz, kto to jest — odparła pani — wszak pan Hupner powiedział ci wszystko.
— Wiem tylko, że chętnie tańczy w kaloszach — mówił mistrz — ale dziś ich nie ma.
— Daj już spokój, mężu — gniewała się pani. — To się może przytrafić każdemu.
I jakby chciała poprawić gadatliwość męża, która wprawdzie nie mogła dolecieć do ucha Wejwary, skinęła głową powtórnie i jaknajuprzejmiej.
Czy był pan Wejwara ośmielony tem uprzejmem skinieniem? Czy zdecydował się przedtem już, że się przybliży, czując, że musi coś wyjaśnić, lub wytłómaczyć? Krótko mówiąc, młody człowiek wyrzekł kilka słów do towarzyszów na ziemi — i zmierzał ku stołowi, przy którym siedzieli Kondelikowie. Jak na Wejwarę, był to krok bardzo odważny, nie byłby się też ośmielił do tego stopnia, gdyby tu stał jako prosty Franciszek Wejwara, w jakimś ubiorze w kratkę, pozostawiony sam sobie. Nie, wtedy byłby się schronił do gęstwiny, odwaga jego byłaby poniosła jednę porażkę więcej. Ale świadomość, że jest w uniformie sokolskim, dodawała odwagi jego nieśmiałemu charakterowi. Przypomniał sobie teraz dewizę sokolską: „W sercu śmiałość, w ręku siła!” i kroczył.
Dopiero teraz spostrzegła pani Kondelikowa, jaki to młodzian przystojny. Czapkę sokolską miał przesuniętą ku prawemu uchu tak, że nie pokrywała zupełnie jego ciemno-płowych kędzierzawych włosów. Twarz Wejwary otoczona była młodziutką bródką, cokolwiek ciemniejszą od włosów, pod równym nosem widniały dwa prążki wąsów, niedotkniętych jeszcze brzytwą. Lica Wejwary opalone od słońca; modre oczy szczerze, z ufnością spoglądały z pod rzęs. Dziś podobał się pan Wejwara pani Kondelikowej jeszcze bardziej, niż wtenczas u Karafiatów.
Pepcia wyrobiła sobie własne zdanie daleko wcześniej, niż matka. Jej się podobał Wejwara już u Karafiatów i dziś także, bez całej długiej obserwacyi. Więc też, gdy się Wejwara przybliżał, jej serce żywiej bić zaczęło z rozkoszy. Tylko coś jej mąciło radość z tego powtórnego spotkania: myśl, że jest przy tem tatko. Tatko jest co prawda bardzo dobry, ale bywa czasem tak wesoły i mówi, co mu ślina na język przyniesie. Oby czasem nie dotknął Wejwary, oby go nie obraził!...
Wejwara ukłonił się damom, wyrzekł swoje: „całuję rączki!” i „moje uszanowanie!” i kłaniając się mistrzowi Kondelikowi, przedstawiał się:
— Franciszek Wejwara, szanowny panie, praktykant-koncepista przy magistracie królewskiego, głównego miasta Pragi!...
— Na zdar, Sokole — rzekł głośno mistrz — ja jestem Kondelik, malarz Kondelik, a pana znam już, panie Wejwaro; widziałem pana tańczącego z naszą Pepcią — u Karafiatów — besedę — bardzo pięknie pan tańczyłeś — mnie beseda nigdy nie szła w głowę...
Wejwara zaczerwienił się powtórnie, aż po za uszy, zdawało mu się, że się pod nim ziemia chwieje. Myślał, że w słowach pana Kondelika spoczywa dyabelna ironia. O mało nie stracił pewności siebie. Ale „Sokole, Sokole” wołało w nim coś: „Trzymaj się!”
— Niestety — zaczął mówić drżącym głosem — był to mój ostatni taniec z panienką, stała mi się wówczas przygoda, miałem nowe, leciutkie lakierki (pani Kondelikowa rzuciła na małżonka zwycięzkie spojrzenie: widzisz, że miał dobre buty!), nawet nie czułem, że wchodzę w kaloszach do sali, a kiedym to spostrzegł — no, jednem słowem, proszę szanowną panią i panienkę bardzo o przebaczenie, że odszedłem bez pożegnania — ale — bardzom się wstydził. Dziś śmieję się z tego, ale wtedy zdawało mi się, że się ze mnie cały świat śmieje, i nie chciałem, ażeby choć cień z tego, co się mnie należało, padł na panienkę, z którą miałem jeszcze tańczyć...
— Aaach! — pani Kondelikowa w duchu głaskała Wejwarę po głowie! Wybornie to powiedział! Nawet nie myślała, że w taki delikatny sposób wytłómaczy swoje zniknięcie.
Teraz więc odezwała się prędzej, zanim mógł odezwać się Kondelik:
— Ależ, panie Wejwaro, ktoby przywiązywał do tego wagę! Pepci było tylko bardzo przykro, że pan dla takiej drobnostki odmówił sobie zabawy. Gdybyś pan tylko słowo powiedział...
Wejwara tymczasem odetchnął po długiej mowie. Powiedział, i naprawdę poczuł ulgę.
— Owszem, szanowna pani, teraz wiem, ale wtedy... i właśnie przed panią za nic w świecie nie chciałem...
Wejwara umilknął. Zląkł się prawie, że zbyt wiele powiedział. Wszak mogli sobie pomyśleć: cóż tobie na nas zależy! A nam na tobie! Przyszedłeś, odszedłeś, jakież dalsze ceremonie! Byli tam inni!
Z pewnością nic innego sobie nie myśli pani Kondelikowa. Patrzy nań tak poważnie, zdawało mu się prawie, że surowo.
Jakże się pan Wejwara mylił! Patrzyła pani Kondelikowa poważnie, prawda, ale tylko dlatego, by go nie zmieszać, dobrze zaś, jasno czytała pomiędzy wierszami jego mowy. To jest pewne, że wszystkie jego słowa oznaczają, że Pepcia wywarła na Wejwarze wrażenie głębokie, głębsze, niż pani do tej chwili sądziła. Kiedy też wspomniała o smutnem usposobieniu, w jakie popadła córka wtedy, po odejściu Wejwary, miała w następstwie tylko jedyną myśl: no, jeśli to wola Boża!...
Twarze matek były dla Wejwary do tej doby tablicami tajemnego, nieczytelnego pisma. Jaka radość przeniknęłaby jego serce, gdyby był odgadł, co teraz właśnie przez tę głowę przebiegło, a ponieważ przerwa trwała już pięć sekund, on zaś nie miał nic do powiedzenia, sięgnął po czapkę, ukłonił się i rzekł:
Państwo raczą wybaczyć, że utrudzałem; ale uważałem za obowiązek, aby się wytłómaczyć...
Pepcia drgnęła przy ruchu Wejwary. Jakżeż, znów odejdzie, ledwie się pokazał? I mimowoli spojrzała ku matce, jakby u niej szukała pomocy, ale wnet znów opuściła oczy.
O, matki rozumieją nieomylnie pewne spojrzenia córek! Wszak także były młodemi, także miały chwile podobne. Pani Kondelikowa zrozumiała i pomogła. Zdecydowała się odrazu.
— No, panie Wejwaro, ale dziś niema przyczyny, abyś pan tak szybko nas opuścił. Jeżeli pan łaskaw, to siądź pan z nami na chwilę, oczywiście jeżeli pan się nie pozbawi przyjemniejszej zabawy tam, wśród panów Sokołów i jeżeli panu tam nie wygodniej...
Wejwara nie oczekiwał tego zaproszenia.
— Jeśli państwo raczą pozwolić — jąkał się uszczęśliwiony i zadziwiony mile, patrząc z zapytaniem na panią, na córkę, ale najdłużej na pana Kondelika, i jeśli nie będę przeszkadzał, ośmielę się więc... na chwilkę... wśród braci jestem trzy razy tygodniowo, a na krześle jest zaiste wygodniej...
— Naturalnie — wtrącił sucho pan Kondelik — nalazłoby tam na pana mrówek, a i do tych hajdawerów wlazłoby ich trochę!
Pani Kondelikowa nie była co prawda wcieloną poezyą, ale czuła, że pan małżonek mówi chwilami straszną prozą. Zdawało jej się, że teraz po niej łażą mrówki, tak była zakłopotaną. Prędko głaskała czerwony obrus na stole, zmiatała okruchy, odstawiała szklanki, ażeby zrobić Wejwarze miejsce. Znalazło się gdzieś osierocone krzesło, Wejwara chwycił je i już siedział.
Siedział — i nic więcej. Przez cały ten czas pragnął spotkania z Pepcią całą duszą, całem sercem, ale teraz, gdy siedział obok niej, ledwie się oczy podnieść ku niej odważył.
Mistrz Kondelik czuł się w obowiązku także coś powiedzieć. Nie dlatego, ażeby dla Wejwary zbudować złoty most, nie przeczuwał nawet na chwilę, co się u obu młodych dzieje, ale czuł na sobie spojrzenie swej małżonki.
— Kondeliku — zdało się mówić spojrzenie pani — teraz kolej na ciebie, abyś rzekł słowo.
Mistrz Kondelik odetchnął głęboko, napił się, sięgnął do kieszeni na piersi i wyjął cygara.
— Może pan pozwoli cygarko, panie Sokole — rzekł do Wejwary.
Wejwara z wdzięcznym uśmiechem przyjmował i w duchu sobie postanawiał, że to rzadkie cygaro schowa na wieczną pamiątkę. Ale już wyjął ojciec Kondelik nożyk.
— Masz pan nożyk, obetnij pan.
Nic nie pomoże, musiał zapalić, kiedy mu sam Kondelik zapalił zapałkę.
— No, wyskakaliście się i wybiegali — ciągnął mistrz. — Za młodu i ja to lubiłem, ale nie było na to czasu, miałem gimnastyki dosyć. Cały dzień byłem na powietrzu, ciągle na drabince, człek wtedy doświadczy, co to jest „balans”. No! teraz mam czeladników, ale to panu powiadam, że gdybym był o lat dwadzieścia młodszy, wnetbym się do waszego towarzystwa zapisał. Podoba mi się ono, choćby już dla samego munduru. Ale na moje lata wyglądałoby to dziko.
Jak na zawołanie przyszła Wejwarze ta rozmowa sokolska.
— O, szanowny panie — jął mówić gorliwie — wszak pan jest w najpiękniejszych latach. Takich członków mamy wielu, a niektórzy ćwiczą się, wielu zaś chodzi na wycieczki. Cóż, gdyby się szanowny pan raczył bliżej rozpatrzeć, widziałby pan, jakie to piękne, i wstąpiłby pan także. Na wiek się nie patrzy, członkiem może być każdy porządny obywatel, a na wycieczki może chodzić każdy, kto ma zdrowe nogi. Mamy wielu starszych panów, i to dodaje stowarzyszeniu powagi. Są tam doktorzy, adwokaci, burmistrzowie, profesorowie...
— No widzisz, Kondeliku — trąciła pani łagodnie małżonka — nie myśl, że jesteś dziadkiem. Wszak jesteś mężczyzną w pełni sił!
— O tak, proszę pana — ciągnął Wejwara, a im dalej, tem z większym zapałem. — O tak, a gdyby szanowny pan miał zamiłowanie i wstąpił, dodałby pan znów chęci innym!
Pan Kondelik palił, palił, i jakoś mu pochlebiało namawianie Wejwary. Nareszcie wyjął cygarnicę z ust:
— Dobrze, dobrze, panie Wejwaro! Brakuje mi coś jeszcze do pięćdziesiątki, ale do tych skoków nie nadałbym się już, ani do tego konia i trapezu. W tym wieku kości miękną, a człowiek musi być jak z kauczuku!
— Proszę pana to jest tylko dla nas młodszych — odpowiedział Wejwara — ale pan mógłby się zapisać tylko na członka wspomagającego i brać udział tylko w wycieczkach. Pięć reńskich rocznie, proszę pana, a wycieczka jest zdrowa!
— Paneczku — wzruszył ramionami Kondelik — widzi pan, na wycieczki nie jestem dobrze okuty! Człek się uchodzi, mnie to już nie idzie, jak panu. Zapytaj pan tu matki, ledwie mnie na Szarkę wyciągnie!
— Proszę pana — zapalał się Wejwara — w szykach chodzi się inaczej! Na czele muzyka, lub przynajmniej sokołówki, chwilami śpiew, równy krok, ach, w takim pochodzie nie czuje się zmęczenia, ziemia biegnie pod nogami sama, i zanim się spostrzeżemy, jesteśmy na miejscu.
— Ja ci także mówię, Kondeliku — wmieszała się w rozmowę pani — że się swojej wygodzie zbyt poddajesz. Trochę tyjesz, a w tym wieku jest otyłość niebezpieczną. Pod tym względem pan Wejwara ma racyę. Mógłbyś się zapisać i pójść czasem na wycieczkę, choćby nie na każdą, ja zaś z Pepcią chodziłybyśmy za tobą, albo pojechałybyśmy koleją.
— Jabym także chętniej jeździł koleją — zauważył pan Kondelik, jakby upadł na duchu.
— Jeździmy również, proszę pana — ciągnął Wejwara — na większy dystans, potem się idzie do lasu, lub do jakiej ruiny, wogóle w malownicze miejscowości. Już jako artystę cieszyłoby to pana! Bywają ładne widoki.
Po tych słowach wyprostował się mistrz Kondelik i pociągnął sobie kamizelkę. Oczy jego osunęły się na chwilę z Wejwary i zaleciały gdzieś w nieokreśloność. Jedno słowo Wejwary padło nań, jak ciepły promień. Artysta! Wybornie, mistrz Kondelik uważał się w duchu za artystę, choć miewał chwile kłopotliwej wątpliwości, czy tak jest w rzeczywistości, a tu nagle wymówił to słowo tak poważnie człowiek inny, jakby się to samo z siebie rozumiało. Od chwili, kiedy je Wejwara wymówił, wzrastało w mistrzu zajęcie dla sprawy sokolskiej.
— To prawda — potaknął ojciec Kondelik — czasem naprawdę potrzebuje człek dla dekoracyi czegoś nowego, kiedy sobie klienci życzą w sieni lub na schodach jaką ruinę...
Pepcia zadrżała radosnem oczekiwaniem. Namówi-ż Wejwara tatkę? Poruszy go? A serduszko jej wróżyło piękną przyszłość...
— A czy przyjmą każdego? — pytał ojciec Kondelik z małem powątpiewaniem. — Czy trzeba mieć jaką rekomendacyę?...
— Panie szanowny! — zawołał Wejwara podwyższonym głosem. — Męża, jak pan, praskiego mieszczanina, patryotę!
Mistrz Kondelik wahał się jeszcze chwilę, rozważał.
— Weź to, staruszku do serca — trąciła go pani. — Właściwie dawno powinieneś był zostać Sokołem. Wiesz dobrze, że pan budowniczy Beczka należy także...
— A gdzie się potrzebuje człowiek zgłosić? — wyrzekł mistrz, jakby się decydował.
— O, szanowny panie, o tobym się postarał, ofiarował się Wejwara, promieniejąc radością. — Nawet pan nie wie, jak się każdy z nas cieszy, gdy zyskamy nowego członka.
— Pięć reńskich to kosztuje?
— Pięć, proszę pana, i może pan uczestniczyć w wycieczkach, a w mięsopuście może pan iść na „szybrzynki”[1] z szanowną panią i panienką...
Słowo „szybrzynki” zelektryzowało panią Kondelikową i Pepcię.
— Weź to, tatku, weź do serca — przymawiała się pani. — Jak żyję nie byłam na „szybrzynkach”. Podobno to coś niezwykłego...
— Nawet opisać się nie da, szanowna pani — zawołał z zapałem Wejwara.
Pepci zabłysły oczy.
— No, pal dyabli! — zdecydował się ojciec Kondelik.
Wyciągnął juchtową portmonetkę, wyjął pięć reńskich, podał Wejwarze i rzekł:
— Więc tedy z Panem Bogiem, Sokole, zapisz mnie tam pan...
Pepcia spojrzała ku niebu, jakby tam wysyłała dziękczynienia.
Wejwara schował radośnie pieniądze, zapisał sobie w notesie imię pana Kondelika i rzekł:
— Za dwa tygodnie będzie piękna wycieczka, tajemna, może nawet nocna, toby pan już mógł iść z nami, proszę pana.
Tajemna wycieczka? — pytał Kondelik nieufnie. — Czy to nie jest coś zakazanego?
— Ależ, proszę pana, ona tylko dla członków jest tajemna. Idzie się i nikt nie wie dokąd. Uczestnicy dzielą się na dwie, trzy grupy i na oznaczonem miejscu się zejdą.
— Jak się tam zejdą, gdy nikt nie wie, dokąd idzie? — pytał Kondelik.
— Dowódcy otrzymują zapieczętowane koperty, w których jest kierunek drogi i cel pochodu oznaczony — objaśniał Wejwara.
— A nie może się to jakoś poplątać? — pytał Kondelik ciągle jeszcze nieufnie.
— O, nigdy! W jednej chwili zejdą się wszystkie szyki na miejscu. Rzecz wypróbowana.
Kondelik miał jeszcze jakieś ale.
— Ale to muszę mieć uniform!
— Za dwa dni można mieć gotowy, proszę pana — zapewniał Wejwara.
— Któż to szyje? — pytał Kondelik.
— Mnie szył Wawruszka — rzekł Wejwara i powstawszy, dodał: — dobrze leży!
Cała rodzina Kondelików oglądała Wejwarę, który się dwa razy ochoczo obrócił, i wszyscy przekonali się, że leży wybornie.
— Gdy nam się tak tatuś ubierze... — rzekła półgłosem Pepcia.
— Wyśmiewaliby się ze mnie, mnie to już nie uchodzi! — obawiał się ojciec.
— Proszę pana — zawołał Wejwara poważnie. — Stary mieszczanin i długoletni Sokół Styblo, Gabryel Żyżka, doktór Tomasz Czerny, Henryk Szmid, nasz stary szermierz Mülller, brat tatuś Różyczka, i ktoby ich wszystkich wymienił! — wszyscy ukazują się w uniformach...
Mistrz Kondelik znał niejednego z wymienionych, resztę przynajmniej ze słyszenia, i był spokojny.
Pani Kondelikowa słuchała wszystkiego jakby w zachwycie. Gdy patrzyła na Wejwarę i słyszała jego rozmowy ze „staruszkiem”, zdawało jej się, jakby im do rodziny przybył syn. Później, gdy sobie to spotkanie w Gwieździe wspominała, sama się dziwiła, jak gładko to poszło, jak się Wejwara mile przedstawił, jakby się już sto razy przedtem byli widzieli. „Są przeznaczenia” mawiała sobie pani Kondelikowa, wspominając te chwile.
Pepcia owego popołudnia niedzielnego mówiła mało. Słuchała tylko i było jej niezmiernie błogo. Jej również wydawał się Wejwara starym znajomym, a bywały momenty, że nie mogła uwierzyć, iż tu siedzi pan Wejwara, tancerz jej z Karafiatów — Wejwara, który jej zniknął, ledwie go ujrzała.
Za to tem gorliwiej z rosnącym zapałem mówił Wejwara, wtajemniczając mistrza Kondelika w bieg życia sokolskiego, wykonywając małe prelekcye ćwiczeniowe z odpowiedniemi wyrażeniami, opisując różne przygody na wycieczkach, jak skończony apostoł sprawy sokolskiej. A mistrz Kondelik słuchał i im więcej popijał, tem więcej żałował, że się „w to już dawno nie włożył” i że nawet nie wie, dlaczego do tego niedoszło prędzej. Ale dogoni wszystko. W Gwieździe coraz było głośniej, a także pan Kondelik ulegał rosnącemu ożywieniu. Sam nie przeczuwał, jakim dziś jest bohaterem.

Nareszcie ku wieczorowi zabrzmiał trzepoczący dźwięk sokołówki, pobudka do ustawiania się w szeregi, znak do pochodu ku Pradze.
— My pójdziemy wolno ku kolei — rzekła pani Kondelikowa, żałując, że piękny ten dzień tak szybko upłynął.
— Nie, Betty — zadecydował stanowczo mistrz Kondelik. — Pójdziemy pieszo, z Sokołami! zszeregujemy się w tyle, przeprowadzimy pierwsze ćwiczenie...
Poszli pieszo, i prawdziwie, panu Kondelikowi wiodło się wybornie. Zrobił to lekki, równomierny marsz!
Wejwara zwracał po drodze uwagę, aby mu rodzina Kondelików nie zginęła z oczu, i gdy tylko mógł, odskoczył z szeregu, ażeby rzec jakie słówko do pana Kondelika, przyczem naturalnie głównym celem było przybliżyć się do Pepci. Wejwara lgnął całem sercem do sprawy sokolskiej, w sercu tem wszakże dość było jeszcze miejsca dla główki panny Pepci, dla całej miłej tej postaci.
Mistrz kroczył za ostatnim szeregiem Sokołów, mając po lewej stronie drogą połowicę, w prawicy zaś trzymał parasol, jak pałasz, podniesiony w górę. Pepcia dreptała z boku tatusia i co chwila gubiła krok. Pan Kondelik widział właściwie dziś po raz pierwszy Sokołów z tak blizka i wszystko mu się w nich podobało. Zauważył sobie, jak naczelnik i jego pobocznicy oglądali się chwilami za siebie, jak równali czworobok i jak chwilami rozkazywali: „w kierunku napraw o zrównać czworoboki”, „zrównać krok” i t. d. A kiedy panna Pepcia krok gubiła, to rozkazywał już sam Kondelik: „Pepi, zrównać krok!” przyczem panna Pepcia się rumieniła, a Wejwara uśmiechał się błogo. Ach, wychowa on z mistrza Kondelika Sokoła, a z panny Pepci Sokolicę!
Po drodze dowiedział się Wejwara, że Kondelikowie mieszkają przy ulicy Jecznej, co mu było bardzo na rękę, pójdą bowiem niemal do samej hali, gdzie się złoży chorągiew. Gdy mistrz Kondelik zauważył, że chciałby jeszcze zajść ze swoimi gdzieś na dobrą szklankę piwa i czyby Wejwara nie poszedł z nimi, był młodzian zupełnie szczęśliwy. Jakżeby nie poszedł z miłym malarzem pokojów, którego dla sprawy sokolskiej pozyskał, jakżeby nie poszedł z panną Pepcią, którą miał nadzieję zyskać dla siebie, ale nie, o tem nie odważył się jeszcze nawet myśleć!
Droga się skracała, nawet się nie spostrzegł, gdy już byli w hali.
Chorągiew złożono, naczelnik zawołał: „rozejść się” i pan Kondelik z rodziną „rozszedł się” do Pokornych przy ulicy Jecznej.
Wejwara szedł o pół kroku w tyle, nieśmiało, ale pełen radości. Szedł dziś poraz pierwszy „z rodziną”, a gdy usiadł obok Kondelików w ogrodzie pod werandą, czuł na sobie spojrzenie wszystkich obecnych i słyszał w duchu ich pytania: „kto to tam siedzi z Kondelikami?”
Był nieskończenie szczęśliwy, to znów roztargniony, byłby się śmiał, to znów chwilami odzywały się w nim struny ogromnie tkliwe, pragnął, a nie mógł pić, spoglądał ukradkiem na Pepcię i spuszczał oczy przed panią Kondelikową, byłby śpiewał, a chwilami biło w nim serce lękliwie: czy, to nie sen? „Czy to ja jestem i jak się to wszystko stało?
A mistrz Kondelik, widząc, że się goście oglądają ku jego stołowi, przy którym migotała w ogrodzie czerwona koszula Wejwary, dumny był ze „swego Sokoła” i rozglądając się wokoło, obiecywał sobie w duchu: „no, poczekajcie, aż ja się wam pokażę!”
Było po północy, kiedy powstali. Wejwara szczęśliwy, że wolno mu było odprowadzić. Przy domu stanął Kondelik i zwrócił się nagle do Wejwary:
— Słuchaj pan, przyjacielu, jakże, nie mógłbyś pan po mnie jutro na chwilę wpaść, abyśmy zaszli razem do tego Wawruszki? Pan już umiesz zamówić i rozkazać, jak ma być, a potem musisz mi pan wskazać jakiego szewca, względem tych butów sokolskich?
— O, proszę pana — odpowiedział jak najchętniej Wejwara — buty robi dobrze szewc Krakora, także brat. Raczy pan być spokojny. Jeżeli pan pozwoli, mógłbym po południu, po obiedzie...
I dodał nieśmiało:
— Tylko gdzie pana znajdę, proszę pana?...
— Gdziebyś mnie pan szukał! — rzekł wesoło mistrz. — Gdzież indziej, jak nie w domu! Tu w tym baraku na drugiem piętrze, na prawo od schodów, mam tam tabliczkę. Tylko niech pan przyjdzie napewno, abym wszystko miał w porę.
Tego było zawiele!
Najśmielsze nadzieje Wejwary były prześcignione tem nieoczekiwanem zaproszeniem. Jest zaproszony do domu, przez samego mistrza, ojca! Jąkał się prawie, gdy zapewniał, że „na chwilę” zajdzie, ściskał wdzięcznie prawicę pana Kondelika, z bezbrzeżnem uszanowaniem wycisnął pocałunek na nicianej rękawiczce pani Kondelikowej i już tylko szeptem żegnał się z panną Pepcią.
— No, Pepciu, podaj rękę Sokołowi, wszak ci jej nie ukąsi! — rozkazał mistrz Kondelik.
Pepcia się zarumieniła, wyciągnęła rękę, malutką, okrąglutką, w rękawiczkach bez palców, tak, że Wejwara poczuł w swej dłoni ciepłe kończyki jej drobnych, różowych palców. Zdawało mu się, że drżą trochę, ale może to była jego ręka, co się tak trzęsła.
— Całuję rączki pani!...
Niech się stanie co chce. Wejwara rzucił się na głowę w to morze szczęścia. Schylił się i pocałował te miłe kończyki palców dziewczęcych.
— Patrzcie na tę żabę! — zawołał mistrz. — Ona się pozwoli w rękę całować!
Pepcia się zlękła, urwała. Wejwara nie zauważył, jak pani Kondelikowa gadatliwego małżonka trąciła pięścią w bok.
— Czego mnie trącasz, matko!
Pani Kondelikowa nie mogła wytrzymać i wybuchnęła śmiechem, a było to najładniejsze zakończenie. Wymieniły się ostatnie ukłony, mistrz włożył klucz w zamek, otworzył, trzy postacie weszły, brama się zamknęła, klucz zgrzytnął, Wejwara stał na ulicy sam, trzymając jeszcze czapkę w ręku.

W ciemnej sieni domu dreptała Pepcia, jak ukropem oblana i rumieniąc się o tę „żabę”, potem biegła po schodach na górę.
Pani Kondelikowa szturgnęła teraz małżonka powtórnie i wymyślała mu szeptem:
— Stary Kondeliku! Nie powinieneś jej przed ludźmi zawstydzać. Zresztą już nie jest żadną „żabą!”
A mistrz Kondelik mruczał wesoło:
— No poczekaj, Betty, aż na górze zaświecisz lampę, zobaczę, czy jej nie ubyło czasem..
— Et! idź kmotrze! — gniewała się pani, ale półżartem i bardzo szczęśliwa, że tak dobrze wypadło.
I znowu jej się zdawało, jakby im ktoś przybył w rodzinie...

Wejwara wtedy kroczył sokolskim krokiem niżej ku placowi Karola, a potem przez Spalaną ulicę, gdzieś na Stare miasto. Ale im dalej, tem więcej zwalniał kroku, nie zdając sobie z tego sprawy. Ciągle trzymał czapkę w ręku. Noc była ciepła i Wejwara sam jakby się palił. Ach, jaki to był dziś dzień! Czy wszystko jest rzeczywistością, co się w tych kilku godzinach stało? Ściskałże on rękę Pepci? Całował jej palce? Jak się to stało, że po strasznym wieczorze u Karafiatów nadszedł dzień dzisiejszy!?
Pepciu! Pepciu! Złota moja, spotkamy się jeszcze kiedy? Wejwarze kołatało serce. Tak szczęśliwy nigdy jeszcze do domu nie powracał.
Przypomniał sobie tajemną wycieczkę. Czy pójdzie rzeczywiście pan Kondelik? Ach, gdybyż i Pepcia mogła iść z nimi! Czy to zgoła niemożebne? Wejwara postanowił sobie, że się starać nie przestanie, aby się dowiedzieć o celu tajemnej wycieczki, potem może szanowna pani (Wejwara nawet sam do siebie mówił z takiem uszanowaniem o matce drogiego dziewczęcia) i Pepcia mogłyby pojechać koleją naprzód, spotkałyby się tam z ojcem i z nim, z Wejwarą. Nie był wcale zarozumiałym, ale cieszył się na samą myśl, jakby bracia Sokoły patrzyli na niego, że jest w stosunkach z taką porządną, solidną rodziną i że za nim (za nim! mówiło coś wyraźnie Wejwarze) przyjeżdża takie lube stworzenie!..
Wejwara wydawał się samemu sobie niemal bohaterem, gdy też wszedł do swego kawalerskiego pokoiku, wstydził się niemal, że ma dziś spać w tych miękkich poduszkach. Dzisiaj usnąłby nawet w koszu gimnastycznym, lub przynajmniej na mostku pod koniem. Głowę oparłby, choć o kłodę i przykryłby się twardym udeptanym materacem z hali, a pomimo to spałby jak na różach.
Pomalutku zasypiał.
Dobranoc, panie Kondeliku, dobranoc szanowna pani, i ty miła, droga, najdroższa Pepciu, dobrej, szczęśliwej, błogiej nocy!
Śniło mu się, że leży na mostku, że ma pod głową kłodę i że się przykrył tym materacem, na który brat Lwowski tak ciężko skoczył, gdy po raz ostatni z bratem Herzmanem wykonywał skok na szesnaście i pół stopy w dal. Wejwara sam doskoczył tylko na czternaście i pół. Bracia Lwowski i Herzman byli to „pedaliści”, na których wołano w hali: „bracie Nogo!”


∗                ∗

Nazajutrz towarzyszył Wejwara panu Kondelikowi do Wawruszki, ztąd do szewca Krakory i do kuśnierza Prochazki, gdzie sobie mistrz wybrał czapkę sokolską z najdłuższem piórem, jakie się znalazło. We wtorek był Wejwara w hali o pół godziny wcześniej, aby zapisać „brata Kondelika”, a w sobotę miał pan Kondelik w domu ubranie od Wawruszki i buty od Krakory. Tymczasem postarał się Wejwara o czerwoną koszulę i błyszczący pas sokolski z monogramem, i był zaproszony na niedzielę po południu, aby panu Kondelikowi pokazać, jak się to wszystko wdziewa.
Kiedy się mistrz na próbę wcisnął w to wszystko i przed lustrem stanął, oglądała go pani z pod okna, a Pepcia obchodziła tatkę ze wszystkich stron. Wejwara stał opodal pełen dumy i pychy, że to wszystko jest jego dziełem, i wołał chwilami skromnie i wstrzemięźliwie:
— Wybornie, proszę pana! Takich Sokołów jest niewielu! Pan raczy mieć figurę i dużo ciała, to główna rzecz!
A pani Kondelikowa potwierdzała:
— To prawda, tatku, jakbyś się urodził Sokołem.
Pepcia mówiła na stronie do matki:
— Widzisz, mamusiu, taką bluzę mogłabyś mi także kazać uszyć...
Mistrz Kondelik obracał się, obracał, a potem, patrząc na obecnych, mówił z powątpiewaniem:
— No dobrze, ale ten spektakl, gdy się w tem pokażę! Ciągle mnie zmuszali, abym się do „ostrostrzelców” zapisał, i nie zrobiłem tego, a teraz odrazu tutaj...
— No, owszem, proszę pana, „ostrostrzelcem” być, to także ładna rzecz — mówił Wejwara ostrożnie, aby się nigdzie nie potknął, dotąd bowiem nie miał nawet pojęcia o „politycznem” wyznaniu pana Kondelika — ale Sokołem, to zupełnie co innego. Sokolstwo ma zupełnie inne znaczenie i cel...
— ...a żadnych strzelb! — dopełnił mistrz Kondelik.
Potem zdjął ostrożnie mundur i Wejwara brał za kapelusz, ażeby się pożegnać.
— No, no, panie Wejwaro — mówiła pani — chyba nam pan teraz nie ucieknie. Jeśli pan nie ma nic lepszego, to niech pan siada, pójdziemy potem na spacer, a możemy iść razem.
Wejwara się wymawiał, potykał o kobierzec, zrzucił z konsolki szczotkę, i nim się z zakłopotania wytłómaczył, stała na stole kawa, babka, a woń wanilii rozlała się po jadalni.
Wypił kawę, nie obronił się, gdy mu pani Kondelikowa nalała po raz drugi, a gdy mu po tej porcyi było strasznie gorąco i pot występował na czoło, nie chciał dopuścić, aby mu filiżankę po raz trzeci napełniono. Ale kiedy kufelek wzięła panna Pepcia i kiedy pani z łagodnym wyrzutem powiedziała, że jeżeli jej dał odkosza, to może nie da pannie Pepci, Wejwara musiał uledz i zaczął „pracować” nad trzecią filiżanką. Nie przypominał sobie, aby kiedy taką ilość kawy zmógł, bo pani Kondelikowa miała stare filiżanki dobrej, uczciwej miary.
Na przechadzkę wybrali się dopiero około szóstej.
Zamierzyli gdzieś do Tomasza na Małą Stronę, a pani Kondelikowa urządziła tak, że sama z Pepcią szła naprzód, a małżonka z Wejwarą zostawiła o jakieś dwadzieścia kroków w tyle. Było w tem dużo macierzyńskiej dyplomacyi. Utrzymać Wejwarę w pewnej blizkości, niechaj ma Pepcię przed oczyma, niech do niej tęskni; ale jednak jeszcze nie w takiej poufnej blizkości, aby świat mniemał, że to gotowy konkurent. Wszak niema nic pewnego, co będzie dalej? A jeżeli idzie z tatkiem — no, to jest „znajomy tatki.”
Ale życzyła Wejwarze dobrze, bardzo mu życzyła.

∗                ∗

Tego wieczora, kiedy pan Kondelik powrócił od Tomasza i kiedy pocałował swoją małżonkę na dobranoc i ściągał na siebie przeszywaną kołdrę, obrócił się jeszcze do pani i rzekł:
— Dziwna rzecz, widzę tego człowieka po raz drugi, czy trzeci, ale wydaje mi się starym znajomym towarzyszem. Przytem takie ma dobre maniery, nie bodzie, jak prawie wszyscy ci uczeni ludzie i nie rzuca ciągle swoją łaciną.
Prawdę powiedziawszy, pan Kondelik nie kochał bardzo ludzi uczonych. Zdawało mu się, że dają poznać ludziom swoją uczoność i to go gniewało.
Pani Kondelikowa uśmiechnęła się zadowolona...
— Staruszku, zna on ludzi, w magistracie się ich trochę przewinie.
Mistrz Kondelik wyciągnął rękę, zatrzepał palcami i rzekł:
— Daj im pokój, Betty! Są między nimi w magistracie także zarozumialcy.
Pani Kondelikowa dmuchnęła w cylinder, płomień prysnął, wyskoczył, ściemniało. A po pięciu minutach odzywało się zgodne chrapanie małżeńskiej pary.

∗                ∗

Przybliżyła się tajna wycieczka Sokołów i jak brat Wejwara w Gwieździe zgadywał, miała to być tajemna wycieczka nocna.
Wejwara cieszył się z tej sokolskiej tajemnicy, pan Kondelik spoglądał na nią z jakąś nieokreśloną obawą. Doznawał na myśl o pierwszej swojej wycieczce w mundurze tremy.
Nie było mu także bardzo na rękę, że jest to wycieczka nocna; lubił nadewszystko własne łóżko i bał się niewygody. Dokąd pójdą? Gdzie będą spali? Wejwara zauważył te kłopoty, kiedy przyszedł ostatnio w piątek do mistrza malarza, ażeby mu oznajmić godzinę, kiedy się mają spotkać na dworcu i ażeby mu poradzić, jak się najlepiej na wycieczkę wybierać.
— Tylko nie pończochy na wycieczkę, proszę pana — mówił. — Najcieńsza pończocha jest jeszcze za gruba i pali przy dłuższym pochodzie. Niech pan poprosi szanowną panią, ażeby dla pana urwała kawałek starego płótna na onuczki, te zaś nasmaruje się łojem, noga się w nie owinie, jak w masło i potem się idzie! Onuczka przylega, łój mile chłodzi i człowiek może iść pieszo aż do Amsterdamu.
— No, wiesz pan, panie Wejwaro, Amsterdam sobie zostawmy, aż do powrotu z wycieczki — odpowiedział pan Kondelik. — Powiedz raczej, bracie Wejwaro, czy i jakie jedzenie mam sobie wziąć na drogę?
— O proszę, to nie zaszkodzi, stanowczo nie zaszkodzi! Kawałek szynki, lub zimnej gęsiny, albo cielęciny, i małą buteleczkę wina, to się uniesie i jest zawsze na rękę.
— Słyszysz, stara — zwrócił się mistrz do małżonki — pamiętaj o tem! Idź wcześnie rano na targ, kup tam gęś i upiecz ją na obiad; kawałek możesz zjeść, a połowę mi zostaw na wycieczkę. Kawałek cielęciny mogłabyś także upiec, wiejskie powietrze trawi. A potem kupisz mi kilka płatków szynki — za jakie pół reńskiego. Wszak pan Wejwara mi trochę pomoże, ażeby się nie zepsuło.
I naraz przypomniał sobie coś pan Kondelik:
— Gdybyśmy wiedzieli, dokąd pójdziemy, posłałbym żonę i Pepcię naprzód, abyśmy się tam spotkali; byłoby to wesoło...
Wejwara oczekiwał z napięciem tego pytania i propozycyi à propos pań.
Szperał, szperał cały tydzień, jaki jest cel tajemnej wycieczki i wczoraj, w czwartek, zwierzył mu się jeden z kierowników w wielkim sekrecie, że celem jest Karolowy Tyn.
Sokołowie wyjdą, częściowo wyjadą koleją zachodnią w sobotę wieczorem, damy mogłyby pojechać w niedzielę rano. Z pewnością pojedzie na Karolowy Tyn więcej Prażan, niż w każdą niedzielę letnią. Będzie tam jakaś zabawa, ach! sokolskie wycieczki i zabawy są wesołe!
Pani Kondelikowa przyświadczyła chętnie, że pojedzie, a Pepcia poskakiwała z radości, że będzie także na tajemnej wycieczce.
Oby tylko była pogoda!
W sobotę o godzinie szóstej wieczorem przyszedł Wejwara w pełnej paradzie do Kondelików, by mistrza malarza odprowadzić.
Przez jedno ramię wisiał mu pled, przez drugie lorneta w futerale, na lewym boku bujała się na rzemieniu skórzana torba „oficerska”, nabita, jak kiszka.
Czego ten Wejwara nie niósł na wycieczkę!...
Oprócz tego na prawym boku wisiała pod płaszczem sokolskim opleciona butelka, a za pasem miał kilka map „generalsztabek.”
Krótko mówiąc, był owieszony rekwizytami podróżnemi, jak choinka zabawkami.
Pan Kondelik kończył właśnie ubieranie — był już w koszuli i w spodniach i teraz obuwał w pocie czoła buty.
Nie była to lekka praca i mistrz sam jej nie mógł podołać.
Siedział na krześle, panna Pepcia opierała się o niego z boku, aby nie spadł, a pani Kondelikowa ciągnęła za uszka; małżonkowie się pocili, Pepcia była jak róża.
— Tylko powoli, tatku — napominała pani; — gdy przerwiesz uszko, będzie koniec!
— Nie wywołuj wilka z lasu! — krzyczał wylękniony pan Kondelik.
Szczęście, że wszedł Wejwara, którego doświadczeniem udało się wsadzić mistrza w buty.
Mistrz, wycierając pot rękawem czerwonej koszuli, potupywał nogami.
Pani trzymała już płaszcz, Pepcia podawała czapkę, a Wejwara posuwał mistrzowi monogram na pasie, szukając starannie środka jego brzucha, aby to wygadało symetrycznie.
Nareszcie mistrz był gotów, a pani śpieszyła po pled, opięty zupełnie nowemi rzemieniami i skrywający połowę gęsi, funt szynki i kawał cielęciny...
Z głodu nie mógł mistrz umrzeć.
— Ale już czas, ażebyśmy poszli, proszę pana — zauważył Wejwara, widząc, że wskazówka na zegarze doszła do pół do siódmej. — O ósmej odchodzi pociąg, zanim dojdziemy na Smichów, upłynie godzina, a nie powinniśmy się zmęczyć zaraz na początku.
— No, już idziemy — odpowiedział Kondelik, kładąc sobie w kieszenie drobne pieniądze, nóż, zegarek, zapałki, klucz od mieszkania i inne drobiazgi.
Potem pożegnał się z żoną i córką, Wejwara kłaniał się głęboko i dodał nieśmiało:
— Więc do widzenia jutro na Karolowym Tynie, szanowna pani.
— Owszem, pojedziemy zaraz rano — potwierdziła pani.
A panna Pepcia zacierała z radości ręce.
Pani i córka odprowadziły obu Sokołów do sieni. Spoglądały za nimi, dopóki nie zeszli ze schodów, a potem prędko śpieszyły, aby wyglądać oknem.
Pan Kondelik wyszedł bardzo niepewnie z bramy i pierwszych pięćdziesiąt kroków szedł ogromnie nieśmiało, prawie wstydliwie.
Takim go Jeczna ulica jeszcze nie widziała. Ani głowy nie podniósł na ludzi i przyciskał się do Wejwary, jakby się za niego chował. Pewno się sąsiedzi napatrzyć nie mogą! Ale stopniowo się ośmielał, prostował, aż wreszcie kroczył zupełnie statecznie obok młodszego towarzysza.
— Tylko pan trzymaj krok, panie Wejwaro! — napominał go.
Kiedy minęli „Czternastu pomocników”, padł wzrok Kondelika nagle na oplecioną butelkę, która się bujała po boku Wejwary, mistrz stanął i zawołał:
— Do pioruna — wina zapomniałem zabrać z domu!
— To źle! — rzekł Wejwara.
— To bardzo źle — wołał pan Kondelik gniewnie. — To jest głupie! Takie wino sobie kupiłem! Co pan tam niesiesz?
— To karlsbadzka żołądkowa, proszę pana — odpowiedział Wejwara.
— Tysiąc piorunów! — klął pan Kondelik. — Zapomnieć wina! Nic nie pomoże, muszę kupić po drodze inne. Tylko gdzie, naprędce?!
Szczęśliwie sobie przypomniał wędliniarza Czerwenego na Karolowym placu, który sprzedawał wino, i już tam podążał obok kościoła świętego Ignacego. Wejwara spojrzał ukradkiem na zegar Nowomiejskiej wieży, było kwadrans do siódmej.
U Czerwenego wnosili właśnie świeże parówki z wędzarni i woni ich Kondelik się nie oparł. Obrócił się do Wejwary i rzekł:
— Słuchaj-no, młodzieńcze, tu moglibyśmy się trochę najeść. Kto wie, gdzie się jeść dostanie, a takich parówek niema na prowincyi.
Wejwara patrzył zaniepokojony na zegarek, ale nie odważył się oponować.
Usiadł i prosił Boga, aby się kolacya jaknajprędzej odbyła, i pochłaniał gorące parówki, aż sobie usta poparzył.
Mistrzowi Kondelikowi trzy pary nie wystarczyły. Kazał sobie dać jeszcze dwie i poprosił o butelkę wina. Wejwara dreptał niecierpliwie na progu sklepu, ociąganie się bowiem Kondelika napełniało go obawą, że się spóźnią.
Obawa ta była zupełnie uzasadniona i sprawdziła się, niestety!
Kondelik, wyszedłszy ze sklepu, przypomniał sobie, że właściwie powinny być dwie butelki i powrócił do sklepu. Nim drugą butelkę przyniesiono z piwnicy, upłynęła znów chwila. Potem przystawał przynajmniej w trzech trafikach po cygara, przypomniał sobie, że nie zaszkodzi, gdy sobie na drogę kupi łojową świecę, u niciarki kupił na wszelki przypadek pasemko nici i igłę, i kiedy nareszcie bohaterowie wpadli na dworzec Smichowski, odezwały się na peronie ostatnie trzy uderzenia dzwonka, złowieszcze gwizdnięcie lokomotywy i kilkakrotne ciężkie odsapnięcie maszyny.
Bez biletów w największym pośpiechu przebiegli Wejwara i Kondelik poprzez poczekalnię na peron — pociąg się rozpędzał i jak na śmiech powiewało naszym spóźnionym ze trzydziestu braci Sokołów czapkami i chustkami z okien wagonów.
— Zatrzymać! — zawołał mistrz Kondelik. — Zatrzymać! My jedziemy także!
Gromki śmiech braci z pociągu był mu odpowiedzią.
Wejwara spoglądał za odjeżdżającym pociągiem cały zmiażdżony.
— Musicie iść pieszo! — zawołał ktoś z ostatniego wagonu. — Przyłączcie się do pieszych.
I już pędził pociąg przez ostatnie zwrotnice stacyjne i odjeżdżał ku Chuchli. Wejwara patrzył za nim, jak skazaniec za okrętem, który go zostawił na pustej wyspie; Kondelik mierzył wściekłym wzrokiem uśmiechających się urzędników stacyjnych. Nareszcie zwrócił się do Wejwary i rzekł:
— To się wam udało, bracie Wejwaro!
— Raczy pan pozwolić — spróbował się bronić Wejwara.
— To wam się udało! — powtórzył mistrz, chmurząc się.
— I cóż teraz?
Wejwara spojrzał na mistrza wzrokiem umierającej łani i odpowiedział smutnie:
— Nie pozostaje nic innego, jak tylko iść pieszo. Mam nadzieję, że znajdziemy ślady szyku, który poszedł pieszo, i że go dogonimy...
— Widzę już, jak go doganiamy! — mruczał Kondelik. — Wszak nie wiemy którędy idą, i czy są w drodze wogóle!...
— Na pewno, proszę pana, wyszli przed godziną, jak było postanowione. Gdybyśmy wiedzieli zupełnie na pewno kierunek, w którym poszli, moglibyśmy ich łatwo dogonić, bo na pewno gdzieś w drodze będą odpoczywali.
— Gdybyśmy wiedzieli, gdyby! — powtarzał Kondelik gniewnie za Wejwarą. — To jest właśnie, czego nie wiemy! Jabym najchętniej powrócił do domu.
— Jak pan raczy rozkazać — poddawał się Wejwara. — Aczkolwiek sądzę, żebyśmy...
Zamilkł. Nie wiedział jak radzić.
— Znasz pan drogę na Karlsztajn? — pytał Kondelik, zdecydowawszy się nagle.
— Szanowny panie — odpowiedział Wejwara jak zmartwychwstały. — Mamy mapy, nie możemy się omylić...
— Więc tu nie stójmy i chodźmy! — zawołał Kondelik.
Rzucił wściekłe spojrzenie na gapiących się urzędników stacyjnych, przebiegł przez poczekalnię, ledwie mu Wejwara podążył, i za chwilę byli na ulicy. Mistrz stanął i obrócił się do Wejwary:
— A teraz mów pan, panie Wejwaro, którędy pójdziemy, byśmy nie zbłądzili! Wyciągnij pan mapę!
— Mam ich kilka — sięgnął Wejwara za pas — ale teraz ich nie potrzebujemy. Do Chuchli trafimy bez mapy, potem pójdziemy na Radocin, to będzie połowa drogi. Jestem pewny, proszę pana, że w Radocinie zastaniemy pieszy szyk, lub przynajmniej dowiemy się którędy poszli. W najgorszym razie...
— Co znowu w najgorszym razie? — wyrzucił z siebie mistrz.
— W najgorszym razie moglibyśmy w Radocinie poczekać na nocny pociąg i jechać prosto do Tyna.
Mistrz Kondelik znowu przystanął i patrzył niezdecydowany na Wejwarę. To niezły projekt. Ale nagle się wyprostował, wypiął pierś i zadecydował.
— Nie, Wejwaro, teraz pójdziemy, właśnie teraz pójdziemy. Jesteśmy we dwóch, byłoby źle, byśmy nie zaszli! Idźmyż!
Niewiadomo co pana Kondelika popchnęło do tego bohaterskiego kroku. Byłaż to świadomość, że tkwi w uniformie, którego nie chciał zhańbić po raz pierwszy; przebudziłaż się w nim krew sokolska, lub uczynił tak pod wpływem ciekawych spojrzeń przechodniów, którzy przystawali i w małem oddaleniu otaczali obu Sokołów, stojących tu jak zmokłe kury i niewiedzących, czy udać się w nieznaną, tajemną dal, lub powrócić do ciepłego ogniska rodzinnego? Co było, z tego mistrz Kondelik sam sobie sprawy nie zdawał, a później pojąć nie mógł, jak mógł się tak lekkomyślnie poddać tysiącznym niebezpieczeństwom i dzikim awanturom tej niesłychanej wyprawy.
Był to jeden z tych momentów, które popychają bohaterskie charaktery do nierównych zapasów z losem, które pobudzają wodzów do stanowczej bitwy.
— Pójdziemy, proszę pana? — odezwał się Wejwara, jakby jeszcze pozostawiał czas do namysłu.
— Do Radocina! — zakomenderował mistrz Kondelik.
Za chwilę mieli Smichów za sobą.
Wejwara posunął „oficerkę” w tył i kroczył po lewej stronie mistrza. Zdawało mu się, jakby obok nich kroczył jeszcze ktoś trzeci, coś niewidzialnego, co im się do pięt przylepiło już na dworcu, coś jak los, który im dalsze próby gotuje. Wejwara starał się nieprzyjemną tę postać odpędzić, ale starał się daremnie. Nie mógł się pozbyć przeczucia, że się stanie coś niemiłego. O siebie się nie bał, co on sobie robi z jakiej przygody; ale pan Kondelik! Byle tylko się jemu nic nie stało!...

∗                         ∗

Niedzielne słonko wyskoczyło wesoło na niebo i grzało od rana. Nadchodził skwarny, gorący dzień letni, który będzie kosztował wiele potu. O godzinie siódmej mniej więcej przybliżały się do Karolowego Tynu dwa szyki sokolskie, z dwu stron przeciwnych. Jedna szła od Trzebini, druga od Morzyn. Były jednakowo oddalone od Karolowego Tyna i zbliżały się z jednaką szybkością. Było widocznem, że pochody dobrze obliczono. Sokołowie się dobrze wyspali — każdy szyk gdzieindziej — i kroczyli raźnie i wesoło ku starodawnemu i pamiętnemu grodowi Karola.
Po pół godzinie zeszły się szyki pod Karlsztajnem i w dwóch ogrodach restauracyjnych zawrzało życie. Było tu zamówione śniadanie i zgłodniali piechurzy nie mogli doczekać się posiłku.
Po ósmej godzinie przyjechał od Pragi pierwszy pociąg z wycieczkowiczami, a między pierwszymi; którzy się przez rzekę przeprawiali, była pani Kondelikowa i panna Pepcia. Spieszyły do Budnian i wstąpiły zaraz do pierwszego ogrodu, gdzie się czerwieniły sokolskie koszule. Były pewne, że się spotkają z panem Kondelikiem i z Wejwarą, i ciekawe były usłyszeć, jak się „tajemna wycieczka” tatusiowi podobała.
Ale nie było tu ani Kondelika, ani Wejwary. Pepcia obchodziła badawczo stoły, raz i drugi, nie znalazła nikogo. Na swe pytania otrzymała odpowiedź, że także w drugiej restauracyi siedzi szyk Sokołów. Damy pośpieszyły więc tam, lecz i tu nie znalazły.Pytały Sokołów, ale Kondelika nikt nie znał — wszak był zupełnie nowym członkiem. Pytały o Wejwarę, i naraz odpowiedziało dziesięć głosów, jak bratu Wejwarze odjechał pociąg przed nosem i jak się wybrał z innym nieznajomym bratem, najniezawodniej pieszo na Karolowy Tyn.
— Ależ to właśnie był mój mąż! — wołała pani Kondelikowa wylękniona. — To był Kondelik — proszę was, panowie, niema go między wami?
I w jednej chwili zahuczało po ogrodzie: „Kondelik! Brata Kondelika się szuka!”
Nikt się nie zgłaszał. Pani Kondelikowa odchodziła prawie od przytomności, pannie Pepci nie wiele brakło do płaczu.
— Mój Boże i Matko Boska! Co się z nimi stało? Dokąd poszli? Sami we dwóch! Nie zabił ich kto w drodze? Nie ograbił ze wszystkiego, co mieli?
Wnet rozniosła się po szeregach Sokołów w obu ogrodach wieść o zniknięciu braci: Wejwary i Kondelika. Nikt się nie domyślał, gdzie mogli być.
— Może pozostali w Pradze — wtrącił ktoś.
— Ale gdzie tam! — zaprzeczyła pani Kondelikowa. — Wszak my wyjechałyśmy rano z domu, mąż do domu nie powrócił!
— Ale dokądże więc poszli, u dyabła! — zawołał któryś z naczelników. — Wszak nie znali celu drogi!
— Ależ znali — twierdziła pani — wiedzieli, że się tu idzie! Wszak dlatego przyjechałyśmy za nimi!
— W takim razie, niech się panie nie troszczą — uspakajał damy. — Jeżeli wiedzą, gdzie jesteśmy, znajdą nas. Zatrzymali się gdzieś, może zaspali, zobaczą panie, że przyjdą!
Ale humor pani Kondelikowej i Pepci zniknął. Usiadły w kącie ogrodu i tęsknie spoglądały na wesołe towarzystwo sokolskie, w którem brakło dwóch członków, na których im najwięcej zależało. Później Sokołowie powstawali, by obejrzeć zamek. Damy pozostały na dole. Nie zajmowało ich nic.
Godzina mijała za godziną, nadszedł obiad, nikt nie przychodził. Pani Kondelikowa zamówiła obiad na cztery osoby, pewną będąc, że tymczasem nadejdzie Kondelik z Wejwarą do Budnian — daremnie. Teraz siedziała nad zupą, sama z Pepcią, i jadła bez apetytu. Pepci do każdej łyżki, podnoszonej do ust, kapnęła łza.
Naraz, właśnie kiedy podawano mięso, powstał na dole przy szosie jakiś ruch. Od strony zupełnie przeciwnej, niż ta, od której przyszli Sokołowie rano, zbliżał się drabiniasty wóz, a przez poprzecznice drabin świeciły dwie koszule czerwone.
— Maruderzy! — krzyknął ktoś w ogrodzie, i pani Kondelikowa, upuściwszy widelec, wybiegła z ogrodu na szosę i wołała:
— Kondeliku! Panie Wejwaro!
Tak, byli to Kondelik i Wejwara. Wóz podjechał do ogrodu, Wejwara szybko zeskoczył — nie był więc chory. Ale w jakim stanie był mistrz Kondelik! Z wozu ledwie zlazł i kiedy stanął, stał cały skrzywiony, prawie na palcach. Był boso, właściwie w niebieskich pończochach, pani Kondelikowa zaraz poznała, że to są pończochy obce, na ramionach bujały mu się dwie pary butów. Jedne własne sokolskie, drugie były to ciężkie buty wiejskie, czeladnicze, z podbitemi podeszwami, z podkówkami na obcasach, z niezliczonemi łatami, z wierzchem pomarszczonym, jak pancerz żółwi.
Pan Kondelik nawet nie przemówił, ale skinął na żonę, by go do stołu zaprowadziła, i szedł za nią, jakby w nogach miał igły. Wejwara płacił furmanowi, ten zawrócił i odjechał.
— Co się stało, Kondeliku, na Boga cię proszę — pytała pani półgłosem.
— Nie proś, milcz i jedz! — odpowiedział Kondelik ochrypłym głosem — a mnie dajcie także coś do jedzenia. Ginę z głodu!
Pani napełniała małżonkowi talerz zupą i nie wytrzymała, ażeby się nie spytać powtórnie:
— Ale proszę cię, zkądże jedziesz Kondeliku!
Z tajemnej wycieczki! — odpowiedział mistrz. — Ale to nie jest właściwe określenie — odpowiedział, nie, zamruczał te dwa słowa, jak podrażniona bestya, która się gotuje skoczyć na myśliwca. Pani wiedziała, że nie dobrze jest nalegać na niego, i umilkła, spoglądając pytająco na Wejwarę. Wejwara opuścił głowę. Dręczyły go straszne wyrzuty sumienia.
Od obiadu do wieczora, aż do odjazdu pociągu, przykładał sobie pan Kondelik na nogi zimne okłady. Miał je strasznie starte i pełne pęcherzyków. Małżonka i córka siedziały jak trusie, Wejwara wypowiedział przez cały czas zaledwie kilka zdań, Kondelik chwilami zasypiał. Mniej delikatni, niż to najbliższe otoczenie malarza, byli inni bracia Sokołowie. Brat Kondelik został przez jakiegoś dowcipnisia „czworonogim Sokołem” przezwany, z powodu dwóch par butów, które przyniósł, a przezwisko rozbiegło się w okamgnieniu po całem towarzystwie.
Chwili, kiedy mistrz zasypiał, użyła małżonka, aby się coś bliższego o losach zbłąkanych obu Sokołów dowiedzieć. Poniekąd nieśmiało wyznał Wejwara, że wieczorem odbiegli od drogi, pomimo wybornych „generalsztabek,” przemilczał jednak nieszczęśliwiec, że to „trochę” wyniosło jakieś trzy godziny drogi na północ, że nareszcie zmęczeni wpadli na jakąś wieś nieznaną, gdzie przenocowali i że rano nie mógł pan Kondelik obuć nowych butów, ponieważ nogi jego przez długą drogę ogromnie były poodgniatane. Musiał sobie pożyczyć od parobka w karczmie butów innych, aby módz iść dalej. Ale pochód w tych grzbietówkach był jeszcze straszniejszy. Po dwugodzinnej drodze padł mistrz gdzieś w Trnienym Ujezdzie, a ponieważ chcieli być w Karlsztajnie, więc musieli wy nająć wóz drabiniasty.
Wejwara przemilczał delikatnie o wyrzutach, jakiemi go zasypywał mistrz i jak mu proponował, aby obrał sobie zawód przewodnika po Królestwie Czeskiem.
Na powrót do Pragi wybrali Kondelikowie z Wejwarą pierwszy pociąg wieczorowy i z dworca zachodniego odwoziła ich dorożka na ulicę Jeczną.
W dorożce było jeszcze dosyć miejsca dla osoby czwartej, — ale nikt nie prosił Wejwary, aby siadał. Byłaby to chętnie uczyniła pani, ale nie odważyła się, spojrzawszy na małżonka. Wydawał jej się tak strasznym, jak ten olbrzym z bajki o trzech złotych rogach.
Pan Kondelik ciągle jeszcze milczał i na nikogo nie spojrzał.
Gdy rodzina znalazła się w dorożce, podszedł Wejwara i prawie szeptem prosił mistrza:
— Prosiłbym o te buty... Jeśli pan pozwoli, postaram się je odesłać owemu parobkowi.
— Bądź pan tak łaskaw, bracie Wejwaro — mruczał pan Kondelik — a podziękuję mu w gazetach! I zwróć pan uwagę, proszę pana, byś ich nie upuścił.
Każde słowo sprawiało na Wejwarze wrażenie, jak gdyby mu w ciało wbijano gwoździe. Ukłonił się, pożegnał, a woźnica brał za lejce, gdy wtem w ostatniej chwili wychylił się mistrz Kondelik okienkiem i zawołał z ironią do Wejwary:
— Bracie Wejwaro, gdy się znowu dowiecie o tajemnej wycieczce, nie zapomnijcie o mnie, doczekać się jej nie mogę. Ale weź pan z sobą i mapę Afryki! Człowiek nie wie, gdzie się z panem zapuścić może.
Zawstydzony, zmiażdżony, stał Wejwara, patrząc rozpaczliwie na odjeżdżającą dorożkę..
Serce Pepci biegło za nim, towarzyszyło mu do domu.
Ale o tem Wejwara nie wiedział.


∗                ∗

W drodze nie mówił nic pan Kondelik. Sapał tylko, jak foka, a chwilami syknął, lub zaklął tłumionym głosem, w chwilach, kiedy pani Kondelikowa lub Pepcia mimowoli dotknęły bolących jego nóg.
Nareszcie wysypała ich dorożka na ulicy Jecznej.
— Gdzie cię boli, staruszku? — spytała pani małżonka ze współczuciem, kiedy się wdrapał na drugie piętro i zakulał do mieszkania.
Mistrz Kondelik chwilę nie odpowiadał. Nareszcie otworzył usta i patrząc na małżonkę, jakby ją oczyma usiłował przewiercić, mruczał:
— Gdzie? ty pytasz, Betty, gdzie? Wszędzie. Pamiętasz ten szkielet, który widzieliśmy w muzeum? Tedy sobie wyobraź, że wszystkie te mosiężne krążki i haczyki z niego wypadły! A tak to wygląda we mnie. Każda kość znajduje się osobno, całe szczęście, że jeszcze w mięsie siedzą!
Pan Kondelik zamilkł, obmacywał sobie członki, czy mu się rzeczywiście nie rozlecą, nagle wyprostował się w fotelu, o ile na to jego potłuczenie pozwalało i wytrzeszczając oczy, jakby ujrzał jakiego upiora, ciągnął strasznym głosem:
— Będę dziękował Panu Bogu, Betty, gdy z tego jeszcze wyjdę szczęśliwie! Ale jeżeli sobie napędziłem coś gorszego, Betty, jeśli się jutro położę znowu z tym przeklętym gąsiorem, teraz, Betty, w sezonie!...
Pani Kondelikowa, która pomagała zmęczonemu małżonkowi się rozbierać, spojrzała na niego przerażona i pytała łagodnym głosem:
— Dać ci plaster z chrzanu, staruszku?
Pan Kondelik syknął:
— Gdzie byśśś mi go dała, Betty! Toby musiał być plaster, jak dom!
— Mój Boże, staruszku, tyś niecierpliwy! Jam temu nic nie winna.
— Ja wiem, Betty, ja wiem! — mruczał mistrz. — Tobie nic nie mówię!
I nagle krzyknął:
— Ja stary błazen, ze staremi kolanami, udaję się na tajemną wycieczkę — na tajemną wycieczkę! I z takim narwańcem!
— Ale pan Wejwara może temu także nie winien, staruszku! — wtrąciła pani!
— To właśnie najgorsze, że temu nikt nie winien, Betty, że na nikim gniewu wylać nie mogę. Sam temu jestem winien, dyabeł mi w uszy nagwizdał. Czyż mi tego było potrzeba? Mundur za trzydzieści reńskich, i błąkam się w nim po górach i dołach. Spojrzyj na moje nogi, to jest żywe mięso! I bez mała byłby mnie zaprowadził do Libercy! Zgorzkniał on mi ten Wejwara.
I nagle jakby sobie coś przypomniał, obrócił się mistrz i dodał:
— A powiedz mi, Betty, jak się ten Wejwara dostał do nas? Co wy z nim macie? Dlaczego tu chodzi? Poco się lepi do nas?
Pani patrzyła przez chwilę na Kondelika. Pytanie to ją stropiło, zadziwiło.
— Ależ, staruszku — mówiła łagodnie, ażeby tatki jeszcze więcej nie pogniewać — co my z nim mamy? Czy sam go nie zaprosiłeś? I czy to jakie nieszczęście, że się z nami zapoznał? Młody, przyzwoity mężczyzna, urzędnik magistratu... Ale o to wszystko teraz nie chodzi, staruszku, pogadamy, gdy będziesz w lepszym humorze. Teraz się ładnie rozbierz, włóż sobie nogi w kubeł i połóż się. To ci pomoże.
— Tak, Betty, tak — przyświadczał mistrz Kondelik, który nagle upadł na duchu i czując się niezmiernie chorym, rzekł:
— Niech mi Kasia da kubełek, a ty mi uściel łóżko. Jakże chętniebym już leżał!
Kasia, która powróciła z kilku szklanicami pilzeńskiego, podsunęła mu kubeł i mistrz zanurzył sterane nogi w zimną wodę, napił się, jak się patrzy, otarł wąsy, a podnosząc w górę trzy palce, wołał z grobową powagą do małżonki:
— Patrz, Betty, i słuchaj: gdybyś jeszcze kiedy usłyszała ode mnie, że chcę iść na tajemną wycieczkę, to poślij po pana doktora Czumpelika, tylko się śpiesz, prędko poślij po niego!...






  1. Wieczorek na sposób starosłowiański z bajkami; coś w rodzaju wieczornicy.
    (Przyp. tłóm.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ignát Herrmann i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.