Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara |
Rozdział | Jak się stało, że Franciszek Wejwara mógł się wogóle starać o pannę Pepcię |
Wydawca | Franciszek Juliusz Granowski |
Data wyd. | 1902 |
Druk | Drukarnia A. T. Jezierskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Tytuł orygin. | Otec Kondelík a ženich Vejvara |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
starać o pannę Pepcię.
Nastąpił szereg pochmurnych dni. Niebiosa, jakby tylko czekały na tę tajemną wycieczkę Sokołów, zaraz nazajutrz się rozpłakały i deszcz koncertowy trwał przez cały tydzień. Było chłodno i o mało, że ziemianie w czerwcu nie palili w piecach.
Ale nietylko w przyrodzie, u Kondelików również było bardzo chłodno. Mistrz goił nogi i wysmarowywał na nie całe pudełka waseliny, a zawsze, gdy się tem domowem leczeniem zajmował, trzęsła mu się na ustach jakaś klątwa półgłośna, w której towarzystwie nie zabrakło nigdy imienia Wejwary. Wejwara, zgorzkniał mu rzeczywiście, jak się zdawało. Pepcia płakała skrycie i sarkała na zawistny los. Wiedziała już bowiem jasno, że Wejwarę kocha. Widywała się z nim mało w dniach minionych i spotkała się z nim przypadkiem; ale teraz czuła, że „on” jest tym prawdziwym, tym wybranym. A teraz było tak pusto bez niego! Brak było nietylko jego, ale nawet uprzejmej wzmianki o nim. Jeśli tatko wymówił jego imię, to dorzucił zaraz jakiegoś „narwańca,” lub „waryata,” a Pepci przytem serce się krwawiło. Ach, ten miły człowiek! Czyż sobie na to zasłużył!
Pepcia bowiem była w duchu przekonaną, że jemu nie może i nie powinno być przypisywane niepowodzenie fatalnej tajemnej wycieczki.
Czasem ją zapłakaną zastawała matka.
Z początku ją strofowała i ostrzegała, ażeby „tatki nie jątrzyła,” choć się Pepcia w takich chwilach nigdy nie odważyła rozgniewanemu ojcu pokazać na oczy. Ale potem było jej żal córki i pani Kondelikowa ją pocieszała:
— Milcz, dziewczyno i nie zważaj na to, co tatko powiada. To wszystko z płuc, a nie z serca. Wszak go znasz, że się musi trochę wygniewać. Niechno się tylko znowu spotka z panem Wejwarą, sam go przyprowadzi, zobaczysz!
Po takich słowach pociechy mijało regularnie usposobienie Pepci do płaczu i oczki jej błyszczały radośnie, pełne nadziei.
Było to w czwartek; pan Kondelik powrócił w południe do domu i gniewnie sapał. Widocznie był jakoś pogniewany. Wszak miał o co. Pomocnicy jego malowali w pewnym domu, na którym mistrzowi bardzo zależało i gdy przy zwykłej kontroli szedł obejrzeć ich pracę, widział, że mu zupełnie popsuli „pompejański” sufit w salonie. Cała robota na nic, farby jak popiół, wszystko musiało być zdrapane, uczeń, obdarzony szturchańcem, musiał biegnąć do domu po świeży klej, właściciel domu, dla którego malowano, srożył się ogromnie, cała robota się przez to wstrzymała, pan Kondelik zwymyślał pomocników na czem świat stoi i powrócił zły do domu.
Porządnie „usposobiony,” jak w takich razach mawiała pani Kondelikowa, na którą zwykle także spadała część złego humoru męża.
Pani Kondelikowa zmądrzała, miała swoje doświadczenie, w podobnych chwilach mówiła jaknajmniej i starała się, aby każdą przyczynę jakiej dalszej nieprzyjemności z drogi usunąć. Wszystko czyniła, ażeby mistrz jej ostrożności nawet nie zauważył i z tego bowiem mógł powstać hałas nowy. A Pepci mawiała:
— Dziś uważaj, Pepciu! W tatce się znów wszystko gotuje.
Pan Kondelik owego czwartku, przyszedłszy na obiad, rzucił kapelusz, surdut na łóżko (ogromnie gniewało panią Kondelikową, gdy jej pan małżonek kładł surduty na łóżko starannie posłane, na pierzyny, jak ulane, ale dziś nawet nie pisnęła), cisnął lewy but pod okno, a prawy pod piec, wdziewał w pocie czoła trzewiki i szybko zwrócił się do kuchni.
— No, a obiad?!..
— Już, już, staruszku, usiądź tylko, niosę zupę — odpowiedziała pani usłużnie i odstawiła garnek z zupą na brzeg kuchni.
Nie mieć gotowego obiadu, tożby się pan Kondelik na śmierć gotów rozgniewać.
I już była w pokoju i nalewała zupę na talerze.
Rozglądał się mistrz, jak lew, w coby kąsnąć, ale nigdzie nic, na co mógłby gniew swój wylać. Wszystko było w porządku! Były tu już przybory, solniczka, na serwetce stały przygotowane szklanki do piwa. Wziął się do zupy i snadź, że w niej były kluseczki z wątroby, które on lubił śmiertelnie, bo go jedzenie uspakajało, uciszało. Czerwoność z je go twarzy stopniowo znikała, chmury na czole się rozpraszały.
Pani Kondelikowa wielbiła w duchu Boga, że właśnie dziś ją natchnął zrobieniem kluseczek z wątroby do zupy. Wygrana! Dziś jej bowiem potrzeba dobrego humoru małżonka.
Kiedy dojedli i kiedy pan Kondelik pił małemi łykami piwo ze szklanki, wstała pani Kondelikowa, poszła do lustra przy ścianie, wyciągnęła szufladkę i powróciwszy do stołu, położyła przed małżonkiem jakąś kopertę.
— Dostaliśmy jakieś zawiadomienie, staruszku...
— Cóż znowu?
— Pan Wejwara je przysyła...
— Ten narwaniec? — wyrzucił z siebie mistrz.
— No, nie gniewaj się, wszak nie wiesz jeszcze...
Pan Kondelik wyrwał z koperty złożoną ósemkę, rozłożył i ledwie rzucił na nią okiem, zawołał gniewnie:
— A, to, to? O tem już wiem.
Pani Kondelikowa patrzyła zdziwionemi oczyma.
— List przyszedł właśnie przed obiadem, kiedy cię nie było w domu.
— Tak, i myślisz, że mi ludzie nie powiedzą wszystkiego? Wszystko powiedzą. To jest kawał błazna narwanego! On, do teatralnego stowarzyszenia! On występuje na przedstawieniu! I jeszcze nas do tego zaprasza!
— Ależ to grzeczność z jego strony, staruszku! — wtrąciła pani.
— Grzeczność? — sapnął pan Kondelik. — To jest pycha, to jest furya! To znaczy: patrzcie, ja będę grał! Przyjdźcie zobaczyć! Ale ci powiadam, Betty, teraz już koniec! Wiesz, koniec. Dotąd nic nie mówiłem; myślałem sobie: magistrat, magistrat, coś z tego być może. Nie będzie ciągle siedział na swoich sześciu lub ośmiu setkach, wszak oni go popędzą naprzód, jaką taką znajomość także mamy, pan burmistrz nie jest ludożercą, panów radców wymalowałem już także. Ale teraz — koniec. Zatracony człowiek, on się wdaje w teatry! Tego jeszcze świat nie widział...
— Ale to przecież nie teatr, staruszku! — tłómaczyła pani Kondelikowa, bardzo zdziwiona tym nieoczekiwanym wybuchem. — To są amatorzy, niema w tem nic złego!
— Tem gorzej, że amatorzy — gniewał się pan Kondelik. — Ba! gdyby grał, jak Szambork, lub Szymanowski, i gdyby tam był, gdzie są oni, ale on jest w magistracie i powinien się o magistrat starać. On sobie myśli: ja także umiem, i idzie grać i będzie zaniedbywał obowiązki, potem go wypędzą, a potem pójdzie do teatru i będzie tam nosił stoły i krzesła i będzie oznajmiał we drzwiach, że „stół nakryty, proszę państwa!” Amatorzy! Tak, każdy z nich myśli sobie, że gra lepiej, niż Zajfert i Moszna i niż Sklenarzowa i Bittnerowa i że mógłby zaraz iść do Narodowego...“
— No, no, staruszku, tego sobie Wejwara nie myśli...
— Więc poco się w to plącze?! — krzyknął pan Kondelik.
— Ależ wszak widzisz, że to jest na cel dobroczynny...
— Na cel dobroczynny! — zaśmiał się koląco pan Kondelik. — Wiesz, jak jest z temi celami dobroczynnemi? Jak z balami! Zbierze się osiemnaście setek, siedemnaście setek kosztuje sala i dekoracye, i programy taneczne, i elektryka, i fiakry, i rękawiczki dla członków — a setkę dostanie cel dobroczynny! My to znamy!
— Ależ oni grają na gwiazdkowe obdarowanie biednych dzieci, Kondeliku, i tego wszystkiego Wejwara sobie nie myśli...
— Dla biednych dzieci! — srożył się pan Kondelik. — To także znam! Dzieciom każą uszyć półdziewięta szarych, aresztanckich ubrań, aby każdy ulicznik wiedział, że byli „obdarowani,” potem wypowie im się kazanie, każda matka musi obejść sławnych organizatorów i całować ich po rękach z wielkiej wdzięczności, śpiewa się „Kde domow mój,” a potem dostaną twardą struclę. I na taki cel będzie Wejwara grał. I co gra! Brzecisława! On gra Brzecisława i Jitkę! Powiadam ci, Betty, z Wejwarą koniec! Owszem, byłby on mógł konkurować o Pepcię, daj mi dokończyć, Betty, może zostałby potem zięciem, któregoby w magistracie wszystko paliło, któryby chciał być na afiszach Teatru Narodowego, któryby mi uczciwy chleb cisnął o ziemię i poszedł na scenę, a my oboje chodzilibyśmy na galeryę i klaskali, podczas gdy resztaby syczała. Ojcowie i matki aktorów muszą tak robić. Ten magistrat stokroć mi jeszcze milszy, choć mu w gazetach wymyślają siedem razy tygodniowo. To jest pewne i są emerytury...
Pani Kondelikowej było gorąco. Ładnie jej się udało! Chciała starego uspokoić, chciała go pozyskać na tę niedzielę i pokpiła sprawę. Nic nie pomoże, musi zakręcić.
— Nie gniewaj się, staruszku. Nie pójdziemy tam i będzie dobrze. Myślałam, że moglibyśmy ładnie spędzić niedzielę, a pana Wejwarę cieszyłoby i byłoby dlań pociechą za te wszystkie wyrzuty, któremiś go zasypał na tej tajemnej wycieczce, a Pepcia się także cieszyła. No, ale skoro się nie zgadzasz, nie pójdziemy. Potrafimy sobie odmówić.
— Nie pójdziemy? — zawołał pan Kondelik. — Pójdziemy tam, panoczku, właśnie, że tam pójdziemy. Ja chcę, aby go sobie Pepcia obrzydziła, rozumiesz? Niech na niego patrzy, na tego błazna, jak będzie wyglądał w maszkarze. A jemu powiem także słówko, że tego będzie miał dosyć!
Pani Kondelikowa nie pisnęła już nawet ani słowa i prosiła w duchu Pana Boga, aby Kondelik o tem przedstawieniu do niedzieli zapomniał. Potrzebneż jej było pochwalić się właśnie dzisiaj. A zna przecież „tatkę” i wie, jak trudno z nim rozmawiać, gdy się w nim „gotuje.”
Pan Kondelik nie zapomniał.
W niedzielę w południe, ledwie podjadł, zaraz wstał, ubrał się i rzekł:
— Dziś pracujemy na budowli, jak w dzień powszedni — mamy wykończanie, muszę dojrzeć ludzi, ażeby się nie lenili. Idźcie sobie gdzie na spacer, ale o szóstej być mi w domu. Powrócę także i pójdziemy na to przedstawienie.
Wziął kapelusz i poszedł.
Ledwie odszedł, wybuchnęła Pepcia płaczem.
— Ja tam nie pójdę, mamusiu! Tatuś obmyśla coś strasznego, tatuś mu sam zrobi jaki wstyd, ja tego nie przeżyję. Już wszędzie wiedzą, że Wejwara chciałby chodzić do nas — Koszwancowie, u Małych, Nowakowie — będę tam, jak pod pręgierzem, mamusiu, ja się raczej utopię!
Żal córki chwytał panią Kondelikowę za serce; była sama bardzo zmartwiona tą historyą teatralną, ale widziała, że musi teraz działać jako matka.
— Wcale się nie utopisz, Pepciu, a co o tatce powiadasz, to jest bez sensu. Tatko jest mężem solidnym, mieszczaninem i malarzem, i wie, jak się ma między ludźmi zachowywać. Żadnego wstydu mu nie zrobi, tylko ty bądź rozsądną. Nie tracę nadziei, że się to wszystko skończy szczęśliwie. Wejwarze, Pan Bóg jakoś dopomoże.
W „chwalebnie znanym” salonie ogrodowym na placu Karola schodziła się już koło siódmej wieczorem zaproszona publiczność.
Pięć minut przed siódmą wszedł do salonu pan Kondelik z małżonką i córką i zajął miejsce przy jednym z przednich stołów. Chciał widzieć porządnie i dobrze.
Nikomu nawet do głowy nie przyszło, ażeby się zaczęło „ściśle o 7 ej”, jak było na afiszu, i wszyscy dziękowali Bogu, gdy się chrapiący dzwoneczek odezwał o pół do 8 ej i gdy po pięciu dalszych minutach podniesiono kurtynę.
Kto nie zna „Brzecisława i Jitki”, niech się przy okazyi przypatrzy. Pana Wejwary nikt już i nigdy nie ujrzy w sławie rycerskiej, która go owego wieczoru otaczała. Właściwie i wtedy widział go mało kto w całej postaci i na środku sceny. Jego występy były nieskończenie nieśmiałe, o mało że nie drżał, kiedy miał się ukazać, jego odejścia były jeszcze smutniejsze. Nigdy nie miał daleko do kulisów, był obok nich właściwie ciągle i ztamtąd deklamował swoje mowy rycerskie. Jako żywo, nie doszły kulisy tej wagi, jak owego wieczora. Było widocznem jaką niezbędną są rzeczą dla tego najmłodszego kapłana Talii, jaką podporą z tyłu i zasłoną z przodu. Gdy by ich nie był miał ten Brzecisław, byłby chyba upadł. Najwyższe Zmiłowanie wznosiło się nad nim, i uczyniło, że przynajmniej do końca domówił, co było w jego roli. Im dalej, tem mętniej brzmiał jego głos, olbrzymia trema zasłaniała całego rycerza smutnej postaci. Kiedy porywał Jitkę, którą recytowała jedna z najcięższych amatorek tego stowarzyszenia, zdawały się siły jego zupełnie wyczerpane. Było widocznem, że za kulisami przytrafiło się coś, czego nie było w roli: falowanie płócien wzbudzało podejrzenie, że nieszczęśliwa ta grupa runęła na ziemię. Były nawet wśród słuchaczy uszy, którym zdawało się, że słyszą tłumiony krzyk: „Chryste Panie!” Potem kurtyna opadła.
Pani Kondelikowa nie odważyła się spojrzeć ani w prawo, ani w lewo. Jej wzrok ciągle opierał się prosto na scenie, nawet wtedy, gdy już zasłona dawno opadła. Za nic w świecie nie byłaby się rozejrzała po publiczności.
Pepci groziło omdlenie. W uszach jej huczało, przed oczyma skakały mroczki. Zdawało się jej, że to nie jest przedstawienie, ale jakiś pogrzeb. Padająż tu rzeczywiście wszystkie jej nadzieje w grób? Ach, jej się Wejwara pomimo to podobał. Czuła, że może nie wszystko jest w porządku, wszak ona nie szukała w Wejwarze artysty dramatycznego! Jako członek takiego stowarzyszenia teatralnego, musi grać, nakazują mu to widocznie reguły. Gdyby tu siedziała sama i gdyby nikt nie wiedział, jakiemi ona oczyma spogląda na tego Brzecisława, wszystkoby się dobrze skończyło. Ale tatko! Ach, okrutny tatko! Przyprowadził je tu, jak na egzekucyę! Jakie to niemiłosierne!
Tylko pan Kondelik siedział zupełnie spokojnie. Na początku, kiedy podniesiono kurtynę, patrzył na scenę uparcie, jak wampir, ale im dalej, tem więcej znikał pochmurny wyraz z jego twarzy i nareszcie zagościł na niej uśmiech prawie łagodny.
Pepcia tylko ukradkiem odważyła się spojrzeć na tatkę, a gdy widziała twarz jego tak dziwnie rozjaśnioną, brała to za wyraz piekielnej radości. I nie pojmowała tej rozkoszy z upadku bliźniego. Nie, takim nie widziała tatki nigdy!
Ale dzięki Bogu, na szczęście dla Wejwary, a może na jeszcze większe szczęście dla obu dam, które tak zajęły się tem przedstawieniem, cała reszta towarzystwa nie była krytyczną, jak mistrz Kondelik. Ta młodzież, te matki i ojcowie, którzy się zeszli, przynosili z sobą niezmiernie skromne żądania, zapas wyobraźni prosto dziecinnej i naiwne podziwienie i zadowolenie ze wszystkiego, co się na scenie dzieje. Co tam gra! Dla nich treść była wszystkiem. A płomienne mowy niektórych przedstawicieli zasłoniły szczęśliwie słabe wykonanie innych, i kiedy kurtyna opadła po raz ostatni, rozległy się po sali burzliwe oklaski i ogłuszające wołania: „Wybornie!” Każdy tu miał na scenie jakiegoś syna, córkę, brata, siostrę, kochanego — i burzliwy ten hołd zdradzał nietylko zadowolenie artystyczne, ale i rodzinne. Rozklaskał się i pan Kondelik i wołał z innymi: „Wybornie! Wybornie!” A potem pochylił się do obu dam i rzekł:
— Ładne to było, bardzo ładne, co?
Po przedstawieniu nastąpiła zabawa. Kelnerzy biegali z kolacyami, z piwem, panowie zapalali cygara. Pojedynczy amatorzy, umyci, ukazywali się w sali. Tylko Wejwara nie nadchodził. Pani Kondelikowa uspokoiła się stopniowo, panna Pepcia po długim przestanku zaczęła śmielej oddychać i nieśmiało rozejrzała się po sali. Wejwary jeszcze ani śladu.
Nareszcie, nareszcie się ukazał. Przeciskał się wśród publiczności, przy ścianie, twarzą do muru odwrócony, i z głębokim ukłonem stanął przy stole, ze spojrzeniem, które rozpaczliwie prosiło o zmiłowanie.
— Na zdar, na zdar, panie Wejwaro — podawał mu rękę Kondelik. — Przysiądź pan do nas, przysiądź, tak, a teraz się pan napij, masz pan chyba sucho w gardle...
Wejwara z wyrazem wdzięczności przysiadł się i szeptem poprosił kelnera o kotlety.
Pan Kondelik czekał aż się nieszczęśliwy amator naje. Przytem spoglądał to na małżonkę, to na córkę, to znów na Wejwarę, a na twarzy igrał mu uśmiech ironiczny i kiedy po chwili odezwała się „muzyka”, fortepian w kącie salonu, która i w pani Kondelikowej i w Pepci stopniowo zacierała wrażenie przedstawienia, pochylił się mistrz ku Wejwarze i wyrzekł dobrodusznie.
— Miałem strach o pana, panie Wejwaro, ale dobrze wypadło.
Wejwara spojrzał wylękły na ojca ubóstwianej dziewczyny.
— Ja myślałem, że pan naprawdę coś umiesz, i było mi żal Pepci, że potem byłby z panem koniec. Ale coś podobnie nędznego, jak dziś, nie widziałem jeszcze. Już się o pana nie boję, pan do teatru nie pójdziesz, panaby tam wcale nie przyjęli. Kto pana dziś widział, ten panu to powtórzy. Możemy tedy być dobrymi przyjaciółmi.
Wejwara stał się podobny do raka; ale Kondelik ujął go za rękę, ścisnął ją szczerze i wymówił pogodnie:
— Nie wstydź się młodzieńcze, to nie hańba. Jabym także grał, jak szafa, i dlatego trzymam się swego malarstwa. No, a pan trzymaj się swego magistratu, to bezpieczniejsze. Teraz — tu rozejrzał się po salonie, w którym już tańczono zawzięcie — może sobie trochę poskaczecie.
Wejwara wstał, ukłonił się Pepci i za chwilę znaleźli się w kole tancerzy.
Pan Kondelik, pochylając się do małżonki, mówił starym, dobrotliwym sposobem:
— Już się o niego nie boję. Wszystko po dawnemu, stara, zdaje się, że o Pepci myśli poważnie...
Nie, takiego obrotu nie oczekiwała pani Kondelikowa. Nie mogła się opanować, oczy jej zwilgotniały. Gdyby byli sami, padłaby mężowi na szyję. Była niezmiernie szczęśliwą i prawie żałowała, że nie może w tej chwili pofolgować wewnętrznemu nawałowi uczucia i wzruszenia. Tak w niej wszystko falowało, wzdymało się. Ach, szczęśliwe, piękne, błogie przedstawienie! Błogosławiony „Brzecisław i Jitka!“
Pani pochwyciła pod stołem rękę małżonka i rzekła cicho, patrząc na niego pływającemi we łzach oczyma:
— Tyś dobry, staruszku! Nigdym się co do ciebie nie myliła!
Pan Kondelik obcinał sobie świeże „britanika”.
W ten sposób rozstrzygnęła się kwestya, czy pan Wejwara może się starać o Pepcię...
Po północy, kiedy Wejwara odprowadził rodzinę do domu na Jecznej ulicy, podał mu ojciec Kondelik zupełnie po przyjacielsku rękę i rzekł:
— Widzisz pan, panie Wejwaro, już się nawet o tę tajemną wycieczkę nie gniewam na pana, nogi są dawno w porządku. Nawet nicbym nie miał przeciw jakiej nowej solidnej wycieczce.