Okręty zbłąkane/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Okręty zbłąkane |
Wydawca | Udziałowa Spółka Wydawnicza |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Salon hotelu Edwarda VII był zatłoczony publicznością. Zgromadzili się tu przyjezdni dziennikarze, prowadzący dział sportowy w dziennikach największych miast europejskich, reporterzy agencyj telegraficznych Havasa i Wolffa, obsługujących prasę całego świata, sportsmeni i sportsmenki, których tłumy zamieszkują w lecie kąpieliska francuskie nad Atlantykiem i nad morzem Śródziemnem.
Wszyscy wyglądali z niecierpliwością i zaciekawieniem zjawienia się Elzy Tornwalsen, bo telefonicznie proszono ją o wywiad.
Po dość długiem oczekiwaniu na schodach, prowadzących do holu, ukazała się majestatyczna postać lady Steward-Foldew.
Wspaniała korona srebrnych włosów dostojnej damy pięknie odcinała się od czarnej, gładkiej sukni, ozdobionej srebrną lamą.
Lady Rozalja szła z wysoko podniesioną głową, trzymając w cienkich palcach białą chusteczkę i szyldkretową papierośnicę, z którą sędziwa dama rzadko się rozstawała.
Usiadłszy w fotelu i skinieniem głowy zapraszając gości, aby poszli za jej przykładem, lady Rozalja nieco suchym, lecz pełnym wyrazu głosem przemówiła:
— Państwo nie zdziwicie się zapewne, że przed tak poważnym pojedynkiem pani Tornwalsen czuje potrzebę skupienia się. To spowodowało, że prosiła mnie o zastępstwo przed szanownemi paniami i panami.
Nic pozwalając nikomu przyjść do słowa, lady ciągnęła dalej:
— A więc chodzi o wywiad, nieprawdaż? Służę państwu wszystkiemi, mogącemi interesować ich szczegółami. Pani Elza Tornwalsen pływa od zarania swego dzieciństwa, gdyż przyszła na świat nad brzegiem cichego fjordu norweskiego, a morze stało się wkrótce jej rodzinnym niemal żywiołem. Moja pupilka i przyjaciółka odbyła kilka dalekich, niebezpiecznych podróży morskich, przeważnie na niedużych statkach, gdzie umiejętność pływania — i to dobrego pływania — oddała jej nieraz niezastąpioną niczem przysługę. Chciałabym czemś wynagrodzić państwu zawód z powodu niestawienia się mrs. Tornwalsen przed tak miłem towarzystwem! Ha! zdradzę państwu tajemnicę mojej przyjaciółki...
Lady Rozalja zaczęła powolnemi ruchami otwierać papierośnicę i zapalać papierosa.
W salonie zapanowała cisza. Wyraźnie słychać było syk płomienia zapałki i nawet szmer oddechu palaczki, zaciągającej się wonnym dymem „Abdulli“. Wszystkie głowy pochyliły się ku starej damie, a oczy niecierpliwie wpatrywały się w jej spokojną, bladą twarz.
Puściwszy kilka kółek dymu, lady Rozalja jęła mówić dalej:
— Pani Elza Tornwalsen uczestniczyła w kilku nader zuchwałych pływankach, pełniąc służbę... zwykłego majtka. Państwo zrozumieją teraz, dlaczego przyjaciółka moja nie posiada tej formy pływackiej, której wymagają prawidła sportowe. Pływa tak, jak ryba, nie myśląc o tem, jak należy pływać. Płynie sobie i — basta! Popłynie też i dziś swoim zwyczajem i własnym sposobem, który, jak dotąd, dał wyniki doskonałe. Mrs. Tornwalsen, jak państwo pamiętacie, przyjęła zakład, zaproponowany przez Johna Cornyla, bez zastrzeżeń! Wobec tego warunki wyścigu ustalone zostały dopiero w parę dni później. Start ma się odbyć na skoczni jacht-klubu w Ciboure, poczem zawodnicy popłyną przez całą zatokę Saint-Jean-de-Luz i podążą na ocean koło mola, w pobliżu przylądka świętej Barbary.
— Przepraszam — przerwał redaktor sportowego tygodnika — a dalej? Czy zawodnicy popłyną na północ w stronę Guéthary i Biarritz, czy też na południe — ku Haycabia i Hendaye? To bardzo ważna okoliczność!
— Niezawodnie! — zgodziła się pani Steward-Foldew. — Otóż stanęło na tem, że dalszy kierunek ma prawo obrać pierwszy współzawodnik, dopływający do mola św. Barbary.
— To bardzo ważny szczegół, bo daje przewagę szybszemu z pływaków! — zauważył korespondent Havas’a. — Bez wątpienia wybierze on najbardziej sprzyjający kierunek w zależności od stanu morza.
Lady Rozalja spokojnie podniosła ramiona i rzuciła jedno tylko słowo:
— Indeed![1]
Po chwili opowiadała dalej:
— Finisz nie jest określony, będzie zależał od wytrwałości współzawodników; wyścig zakończy się, gdy jeden z zawodników zażąda pomocy statku, eskortującego pływaków i wiozącego sędziów, śledzących przebieg pojedynku Elzy Tornwalsen z Stantonem Baldwinem. Oto i wszystko, panie i panowie.
Temi słowy zakończyła wywiad lady Steward-Foldew; sztywna i dumna wstała, zamierzając odejść.
— Co robi w tej chwili mrs. Tornwalsen? — zapytał nagle mały reporterek jakiegoś pisma, podchodząc do starej Angielki i niespokojnym, proszącym wzrokiem zaglądając do jej bladych, zimnych oczu.
— Zostawiłam mrs. Tornwalsen, studjującą historję wczesnego średniowiecza — odparła lady Rozalja, obrzucając zdumiony tłum wyniosłem spojrzeniem. — Pani Tornwalsen studjuje historję oraz filozofję na uniwersytecie i przygotowuje się do egzaminów...
To rzekłszy, sędziwa dama skinęła głową na znak pożegnania i odeszła.
— A to dopiero sensacja! — piszczał reporterek, ciągnąc kolegę za klapę tużurka. — Mrs. Tornwalsen — przesławna rekordzistka, majtek i... studentka. W głowie się nie mieści! Taka miljonerka i — nagle — majtek i studentka!
Tłum szybko opuszczał salon hotelu Edwarda VII.
Najliczniejsza część gości natychmiast pospieszyła na plażę lub do kasyna, aby się podzielić niebywałą nowiną z życia pięknej Elzy, poplotkować, porobić szereg ohydnych domysłów i sfabrykować nowe dowcipy.
Reporterzy i korespondenci pomknęli na pocztę i telegraf, ażeby niezwłocznie wysłać sensacyjne notatki i telegramy do swoich pism.
Przyjaciele i wielbiciele amerykańskiego rekordzisty kłusem niemal popędzili do swego bożyszcza, układając w myśli sprawozdanie z wizyty w hotelu Edwarda VII.
Wszyscy byli przejęci, zaciekawieni oświadczeniem lady Steward-Foldew i jeszcze bardziej podbudzeni, przeczuwając poważną i zaciętą walkę pomiędzy norweską pływaczką a mistrzem Stanów Zjednoczonych.
Gdy przypominano sobie wiotką, zwinną postać złotowłosej Elzy Tornwalsen, jej zawsze smętne, zamyślone oczy, jakgdyby zapatrzone w coś dalekiego i niewymownie pięknego, przed oczyma natychmiast stawało olbrzymie, muskularne, sprężyste cielsko potężnego mikrocefala, tego dziwnego, bezgłowego potworu o barkach, nogach i piersi atlety, o wąskich szparkach oczu, które były legowiskiem pychy i niczem niepohamowanej arogancji, — wtedy stawiano mniejsze lub większe sumy na pewniejszego faworyta, którym miał być niezawodnie „the best swimmer of U. S. A.“ — Stanton Baldwin.
Najbliższe nawet (czem się niedawno szczyciły) przyjaciółki Elzy, jej towarzyszki z kortu tennisowego, ze skoczni i z regat, pokryjomu stawiały na Amerykanina, hazardując się niebywale.
Całe Saint-Jean-de-Luz straciło głowę. W hallach hotelowych, w restauracjach, kawiarniach, barach, sklepach roztrząsano szanse jutrzejszych współzawodników, a wszędzie panowało przekonanie, że słaba, dobrze wychowana „syrena północy“ nie będzie mogła zwalczyć „rekina z Florydy“, jak poufale nazywano Baldwina.
Sam pływak, dawszy korespondentom wywiad, nacechowany nieznośną brutalnością i zarozumiałością, zniknął bez śladu.
Jeden z reporterów wyśledził go jednak. Na plaży i w „La Pergola“ opowiadano sobie wkrótce, że Stanton Baldwin bynajmniej nie lekceważy przeciwniczki, ponieważ niespostrzeżenie wymknął się do Guéthary i w tym zacisznym zakątku oddaje się specjalnemu treningowi.
Organizator wyścigu, mr. John Cornyle, pod wpływem rosnącej w mieście pewności zwycięstwa amerykańskiego sportsmena, szalał, proponując coraz to większe stawki, jednak ryzykantów nie znajdował.
Pitt Hardful, podwyższywszy swoją stawkę o dziesięć tysięcy dolarów, też milczał uparcie, mimo, że rozzuchwalony Amerykanin dwa razy telefonował do niego.
Przed wieczorem do pokoju kapitana wślizgnął się, jak zwykle, bez szmeru rudy Miguel i stanął przy progu.
— Z czem przychodzisz, przyjacielu? — spytał go obojętnym głosem Pitt.
Miguel, zasłaniając dłonią usta, zaczął się śmiać.
— Cóż to tak ubawiło czcigodnego Juljana Miguela? — z uśmiechem zapytał kapitan, podnosząc oczy na rudą czuprynę i piegowatą twarz Hiszpana.
— Tajemnice przed Miguelem?! A, nie ładnie i do tego — na nic! Ja wszystko zwęszę... — mówił, chichocąc i robiąc zabawne miny, Miguel. — Już wiem, że jutrzejsza pływaczka toż to nasza Elza z „Witezia“, Elza, którą zostawiliśmy przed kilkoma laty na skromnym brzegu Hadsefjordu... Nasza Elza! Dobra, cicha, miłosierna Elza Tornwalsen. A sztorman ani słowa o tem nie pisnął! Pojechał do tej mieściny nadmorskiej, gdzie niema ani kropli morza, bo ta zatoka podobna jest raczej do jeziora, stawu, kałuży, niż do morza! Teraz dopiero rozumiem...
— Cóż właściwie rozumiesz, bracie? — zadał pytanie Pitt i zmrużył oczy.
— Rozumiem, że chcieliście, sztormanie, zobaczyć Elzę Tornwalsen, która kochała was, patrzyła w was, jak w tęczę, i nazwała „Białym kapitanem“, — recytował Miguel, nie spostrzegając, że źrenice Pitta Hardfula gwałtownie się zwęziły, a głowa pochyliła się naprzód, co było zawsze oznaką straszliwego gniewu. Kapitan nie wybuchał jednak i słuchał dalej.
Miguel, porwany jakąś myślą, mówił coraz szybciej:
— O, ja wszystko spostrzegłem wtedy, gdyśmy czekali na parowiec, który miał nas zabrać z Lango, wszystko zrozumiałem! Wiem teraz, że chcieliście, sztormanie, spotkać Elzę i zawieść ją znów na Tajmyr! Dobra to myśl! Elza przyniesie wam, mnie i wszystkim szczęście, bo to czysta, niewinna dusza, a dobra, Boże miłosierny, jaka dobra! Gdyby mi ktoś powiedział, że Elza postąpiła brzydko, niesprawiedliwie, jabym temu drabowi wyrwał jego ozór paskudny razem z trzewiami.
Miguel zaperzył się, pokraśniał i tupnął nogą.
Gniew kapitana prysnął nagle. Wstał, szybkim krokiem podszedł do rudego Juljana i, nic nie mówiąc, przycisnął go do piersi.
— Hm... — mruknął Pitt po chwili. — Tak bardzo pewien jesteś mrs. Elzy Tornwalsen?
— Jak siebie samego! — wyrwał się Miguelowi gorący okrzyk, lecz natychmiast, zmiarkowawszy, że powiedział źle, dodał:
— Jestem tak pewny Elzy Tornwalsen, jak was, sztormanie, bo co do mojej osoby, to mi się niezgrabnie wypsnęło! Ja to co innego, bo, widzicie, sztormanie, siedzi we mnie jakieś licho, które od czasu do czasu podszepnie mi radę, a takim niewinnym głosem, że zawsze usłucham go, no — i wpadnę, zawsze wpadnę!
— Ostatniemi czasy, chwała Bogu, gładko ci idzie, bracie, i nie wpadłeś ani razu! — pocieszył go Pitt Hardful.
Miguel zaśmiał się cicho i odparł:
— Odkąd z wami przestaję, sztormanie, i jestem bogaty, to licho natarczywe nie odzywa się wcale. Pewnie, z podziwu zaniemówiło! Cha — cha — cha!
— Oby już nigdy nie odzyskało mowy! — ze śmiechem powiedział Pitt.
Rudy Miguel przestępował z nogi na nogę, widocznie chcąc podzielić się z kapitanem jakąś nowiną.
Pitt spojrzał na niego uważnie i spytał:
— Masz mi coś do powiedzenia, Migu? Widzę, że masz, bo drepcesz przy progu, jak kura uwiązana. Gadaj-że!
Juljan z cichym chichotem, łykając słowa i śpiesząc się, recytował:
— Ach, sztormanie! Dziś kupowałem dzienniki w sklepiku naprzeciwko i poznałem młodą Hiszpankę...
— Cóż w tem dziwnego? — podnosząc ramiona, rzekł Pitt. — Całe Saint-Jean-de-Luz wypchane jest Hiszpanami, a do tej kolekcji dorzuciłem i ciebie, Migu! Dziś golił mnie fryzjer — Hiszpan, przy stole w restauracji obsługiwał twój rodak-kelner. Cóż w tem dziwnego — nie rozumiem?
— Bo nie daliście mi skończyć, sztormanie! — zawołał Miguel. — Ta hiszpańska dziewczyna jest służącą w hotelu Edwarda VII i codziennie widuje Elzę!...
— Mrs. Tornwalsen? — zapytał kapitan.
— No, niby tak, tylko owa „mrs.“ nie przechodzi mi przez gardło! Pamiętam, że na „Witeziu“ wszyscy mówiliśmy do Elzy wprost „fru“... — usprawiedliwiał się rudy Juljan.
— No, przecież skandynawskie „fru“ brzmi po angielsku „mrs.“[2], Migu! — objaśnił Pitt.
— Wiem o tem! — odparł Miguel. — Tylko to angielskie słowo nie pasuje do fru Tornwalsen, sztormanie! Niema w tem słowie serca i żadnej... rzewności...
Umilkł, a słuchający go uważnie kapitan po chwili rzekł cichym głosem:
— Może masz rację, Migu... „Fru“ brzmi... rzewniej...
Miguel, gestykulując zamaszyście, z południową furją, jął opowiadać:
— Hiszpanka mówiła mi, że Elza... fru Elza Tornwalsen spędza niemal całe dnie z książkami, modli się rano i wieczór, a nad łóżkiem ma piękny obraz świętego Eryka, pędzla znakomitego malarza. Opowiadała mi moja znajoma, że gdy fru Tornwalsen wypadnie jechać na jakieś przyjęcie do kasyna, albo na bal dobroczynny, lub nawet na proszony obiad, to fru Tornwalsen, taka zawsze cicha, łagodna, wyrozumiała i dobra, biega po pokoju i klnie, jak marynarz! Chi-chi-chi! Hiszpanka z przerażeniem powtórzyła słowa, słyszane wczoraj od fru Tornwalsen. Krzyczała z jakiegoś powodu w wielkim gniewie: „Głowy mają, jak dziurawa burta barkasu, te kukły miejskie! Nie pójdę, do stu porwanych żagli! Oby ich zardzewiały łańcuch kotewny, sparciała cuma udławiła! Wolałabym obciągać barduny i w dmę sztormową hysować top-żagle, niż łazić po tych wyświechtanych salonach w „La Pergola“. Do tysiąca pustych kadzi śledziowych, nie pójdę, nie pójdę!“ Dopiero ta stara lady, która nigdy się nie rozstaje z fru Tornwalsen, przybiegła i nieco uspokoiła ją, bo fru ciskała się strasznie i pięści miała gotowe do bójki, sztormanie!
Pitt Hardful znowu objął i mocno przycisnął do siebie Miguela, poczem zapytał go:
— Są to plotki z życia domowego i nie należy ich powtarzać, Migu! Ale chciałbym wiedzieć, co myśli fru Tornwalsen o jutrzejszym wyścigu i walce z Baldwinem?
— Ho, ho, sztormanie, coś i o tem słyszałem od Katarzyny! — zawołał Miguel i, spostrzegłszy ironiczny wzrok kapitana, objaśnił: — Tak ma na imię owa Hiszpanka z hotelu... Otóż słyszała, że nasza fru rzekła do starej lady: „Moja droga! Skoro twierdzisz, że ten Baldwin nie posiada głowy, — jestem spokojna! Przegra on, a nie ja, ponieważ powiadam ci, moja kochana Rozaljo, że bez głowy do niczego dojść nie można!“ Tak powiedziała fru Tornwalsen, sztormanie!
— Bardzo słuszne twierdzenie! — pochwalił Pitt Hardful. — No, a teraz daj mi herbaty... Pić mi się chce straszliwie!...
— W nocy będzie sztorm, bo duszno, a od południa suną pasma mgliste... — wychodząc, rzucił Miguel.
— Sztorm?! — powtórzył kapitan i szybkim krokiem podszedł do okna.
Istotnie Miguel miał rację.
Na południowej połaci nieba ciągnęły się mętne, bezbarwne płachty oparów. Niektóre z nich już ciemnieć zaczynały i wydłużać się w pasma. Tu i ówdzie końce tych mglistych smug wichrzyły się już i rwały na strzępy. Niebo bezbarwne i jakgdyby uśpione zwisało bezwładnie. Morze lśniło się od drobnych fal, przełamujących w sobie promienie słońca, lecz dalej za molo, odbiegającem od fortu Socoa, kapitan dojrzał płaszczyzny i plamy nieruchomej, niby tłuszczem powleczonej wody. Wiedział dobrze były sztorman „Witezia“, że z tychto gładkich zaczajonych otchłani wyrastają nagle grzywiaste bałwany i tworzą kipiel, syczącą pianą i szalejącą w wirach bezdennych.
— Tak! Przyjdzie sztorm po północy... — szepnął i, wyszedłszy na balkon, spojrzał w stronę gór.
Przedmurze Pirenejów, ciemne od lasów, było zalane słońcem i tylko daleki szczyt Pic du Midi de Bigorre „kurzył się“ lekko.
Ledwie dostrzegalna, niemal zupełnie przezroczysta mgiełka sunęła z ostrego wierchu.
— Sztorm się zerwie wnet po północy! — powtórzył Pitt Hardful. — Jutro tamci nie popłyną, bo ocean rozigra się na kilka dni. Chyba ułożą się pomiędzy sobą, że będą pływać od przylądka świętej Barbary do latarni Socoa...
Machnął ręką i mruknął:
— Zobaczymy jutro!...