Okręty zbłąkane/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Okręty zbłąkane
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VIII.
WRZOS SKALNY.

W tym samym czasie ktoś inny, również bardzo obyty z morzem, wyczuł zbliżający się sztorm.
Była to Elza Tornwalsen.
Siedziała zaczytana w swoim pokoju przy biurku.
Zdawało się, że zapomniała o wszystkiem i nie widziała ani przepychu hotelowego apartamentu, ani koszów i waz z kwiatami, ani nawet słońca, które ostatniemi już promieniami pieściło jej złocistą głowę, o bujnej, krótko przystrzyżonej czuprynie.
Pogrążona była w czytanie niemieckiego przekładu istotnie pięknego dzieła Hendrika van Loona pod tytułem „Die Geschichte der Menschheit“.
Tak się zatopiła w tej prostej, a mądrej opowieści o dziejach ludzkości, że nawet usta jej się poruszały chwilami, szeptem powtarzając słowa holenderskiego historyka.
Nagle podniosła głowę i jęła nadsłuchiwać.
Jakaś niepokojąca cisza zaległa i zaczaiła się wszędzie.
Elza Tornwalsen zmarszczyła czoło i rozdęła cienkie, ruchome nozdrza. Wciągnęła całą piersią słone, wilgotne powietrze morskie i szepnęła cicho:
— Sztorm!...
Szybkim krokiem wyszła na taras i spojrzała przed siebie.
Wzrok jej zaledwie ślizgnął się po lazurowej powierzchni zatoki i pobiegł dalej, poza łamacz fal, zbudowany na rafach pomiędzy Sokoa a przylądkiem świętej Barbary.
Od bystrych oczu rybaczki nie ukryła się migotliwa, świetlna łuska oceanu, tu i ówdzie przecięta smugami i płaszczyznami nieruchomej, gładkiej wody. Elza nadsłuchiwała, przechyliwszy głowę na bok i hamując oddech.
Ostry słuch nie zawiódł i pochwycił znany jedynie ludziom morza lekki, suchy trzask i prawie nieuchwytny zgrzyt, rozlegający się gdzieś wysoko, znacznie wyżej od mętnych czubów mgieł, wiszących nad oceanem, a nawet od tych obłoków, które z zenitu spływały leniwie sunącemi kłakami na wierchy Pirenejów.
— Sztorm idzie... rozigra się na dobre po północy... tak, wnet po północy!... — pomyślała Elza i zatarła ręce ruchem ni to ponurej radości, ni to rozpaczy.
Jeszcze raz wciągnęła duszne, przesycone ciepłą wilgocią powietrze i usiadła przy biurku.
Znowu czytała książkę van Loona, lecz wzrok jej coraz częściej odrywał się teraz od drukowanych kartek i biegł ku morzu.
Wreszcie zamknęła książkę, oparła głowę na dłoniach i zatopiła się w niewesołych snadź myślach, bowiem po szlachetnem, okrytem złocistą skórą czole ślizgać się poczęły coraz głębsze zmarszczki, a westchnienia raz po raz podnosiły pierś.
Wreszcie potrząsnęła głową i wstała.
Obejrzała się z jakąś dziwną, niemal dziecięcą bezradnością dokoła i przeszła do sypialnego pokoju.
Nad szerokiem łóżkiem, okrytem wspaniałym haftem chińskim, wisiał obraz świętego Eryka. Malował go sławny Bjoern Rasmussen i stworzył niezwykłą kompozycję, z pewnością nic wspólnego z życiem tego świętego nie mającą. Artysta nadał mu raczej cechy szlachetnego wojownika i wodza, Eryka Hakonana, „jarla“ — księcia norweskiego, uwiecznionego w sagach ośmiu skaldów.
Eryk w zbroi prostej, lecz bez hełmu, z długiemi, ciemnemi włosami, opasanemi dokoła czoła szerokim rzemieniem, stał przy sterze fregaty. Kilka postaci majtków i wojowników we mgle i w pianie rozwijało żagle ukośne. Na dalszym planie wznosił się wysoko zagięty i ozdobiony głową końską dziób okrętu. Mrok otaczał fregatę, mrok zgiełkliwy, zgmatwany, wstrząsany wylatującemi ponad burty grzywiastemi czubami bałwanów i przewalającemi się przez pokład ciężkiemi, zimnemi wężami burzliwej kipieli.
Wszystko tonęło w mroku zwichrzonym i tylko od przodu fregaty, w ciemnych zwojach sztormowej nocy jarzyła się świetlana plama, dziwnie, niepokojąco jasna, niemal jaskrawa, zmuszająca widza mrużyć oczy. Niezwykły blask padał na postać Eryka, otaczał go nimbem promiennym i oświetlał oblicze natchnione, surowe, lecz pełne spokoju i odwagi.
Wpierając lewe ramię w radło steru, prawą ręką, do połowy skrytą pod mosiężną blachą zbroicy, święty król wskazywał na to światło, budzące trwogę. Oczy jego rozszerzone, gorejące porywem niezwalczonym, ciskały rozkaz władny: „Naprzód! Do mety!“
Wzrok Elzy padł na ten obraz prawdziwego natchnienia. Z głową pobożnie pochyloną, uklękła przy łóżku i cicho szeptać zaczęła modlitwę, przez siebie samą ułożoną, a przerywaną westchnieniami błagalnemi:
— Powróć, Eryku, doprowadź do świetlanej mety!...
W tej chwili rozległo się natarczywe pukanie do drzwi.
Elza zerwała się na równe nogi.
— Proszę wejść! — odpowiedziała suchym głosem.
Majestatycznie wkroczyła siwa lady Steward-Foldew i już od progu mówić zaczęła, wymachując dziennikiem, który trzymała w ręku.
— Przepraszam, my dear, że się wrywam o tej godzinie twej samotności! Jednak musiałam to uczynić, albowiem są ważne nowiny, nader ważne!
— Cóż to znowu za tak ważne nowiny, droga moja Rozaljo? — zapytała Elza, obejmując sędziwą, a niezwykle podnieconą damę.
— Oto jest nadzwyczajny dodatek do „Gazette de Biarritz“, poświęcony wyłącznie jutrzejszemu wyścigowi twemu z Baldwinem! — zawołała lady Rozalja z patosem.
— Bardzo pięknie! Widać, że ci panowie nie mają materjału do druku. Niezawodnie — panujące upały działają na wszystkich podniecająco, a tymczasem na świecie nic się nie dzieje... — odparła z uśmiechem Elza.
— Nie drwij z tego, moja droga! — oburzyła się stara Angielka. — Gazeta na wstępie oznajmia, że jutrzejszy wyścig nie dojdzie do skutku...
— Z powodu nieuniknionego sztormu o północy!... — przerywając jej, dokończyła myśl wychowawczyni młoda kobieta.
— Ach... to już wiesz o wszystkiem?! Z pewnością, podano ci tu „Gazette de Biarritz“? — rozczarowanym głosem zapytała lady Rozalja.
— Gazety nie widziałam — zaprzeczyła Elza, — lecz jestem aż nadto doświadczonym marynarzem, aby móc przeczuć sztorm!
— Oczywiście! — zgodziła się lady Steward-Foldew. — Nie wiesz jednak, co wypisują ci plotkarze! Twierdzą, że niezawodnie wycofasz się z wyścigu, ponieważ słaba kobieta przy takim stanie morza nie może współzawodniczyć z atletycznym Baldwinem!
Elza milczała.
Zaniepokojona przyjaciółka co chwila zaglądała jej w oczy.
Wreszcie Elza wzruszyła ramionami i rzekła:
— Kubańczyk też był atletą, a jednak...
— Tak, ale tego dnia nie mieliście sztormu, a morze było gładkie, jak lustro, moja droga! — zauważyła lady Rozalja.
Elza podniosła nagle głowę i spytała:
— Nie rozumiem, czego chcesz ode mnie? Czy żebym za wszelką cenę płynęła, czy — żebym zaniechała zamiaru?
— Moja droga Elzo, pragnę, abyś się nie hazardowała zbytnio! Stacja meteorologiczna przepowiada straszliwy sztorm i podaje jakieś potworne liczby w dziesiątkach metrów, na czem zresztą wcale się nie znam, chociaż przeraża mię to podświadomie. Chciałabym, abyś, nim jest jeszcze czas, odroczyła wyścig do bardziej odpowiedniego stanu morza. Gazeta twierdzi, że prawidła sportowe nietylko pozwalają, lecz wprost wymagają tego...
Wypowiedziawszy swoją myśl, lady Steward-Foldew dotknęła ramienia wychowanicy i czule przycisnęła ją do siebie:
— Połączę się telefonicznie z mieszkaniem mr. Cornyle, z którym, nie zwlekając, porozumiesz się co do ustalenia innego terminu walki z Baldwinem — rzekła.
Elza Tornwalsen szarpnęła się gwałtownie i, tupiąc nogą, mówiła, dobitnie rzucając słowo po słowie:
— Oby wam się kotwica urwała! Oby wam najostrzejsza rafa od kilu zajrzała do rumu! Stanął zakład, czy nie stanął? Stanął, a więc popłynę, chociażby tu przyleciał hamsin, sirokko, tajfun, czy inny wicher! Rozumiecie?
Oczy Elzy ciskały błyskawice, cienkie palce małej, silnej dłoni zwinęły się w pięść.
— Rozumiecie?! — powtórzyła groźnie i nagle, spojrzawszy na wylękłą i pobladłą przyjaciółkę, uśmiechnęła się rzewnie i rzuciła się do niej z okrzykiem:
— Mówiłam to do pismaków, nie do ciebie... matko, nie do ciebie, moja miła, dobra, kochana staruszko!
Całując lady Rozalję po twarzy i rękach, tuliła się do niej, przepraszała i mówiła, zaglądając jej w oczy:
— Teraz znowu zaczną się zabiegi o wywiad, droga moja Rozaljo, więc powiedz tym nicponiom, że mrs. Tornwalsen życzy im, aby ich zatkało kipiącym targanem pokładowym, a najgrubszą cumą smagnęło przez puste łepetyny!
Udobruchana, lecz jeszcze bardziej niespokojna o pupilkę lady Steward-Foldew pośpiesznie wyszła z pokoju.
Elza Tornwalsen stanęła przed oknem i patrzyła na pogrążające się do oceanu słońce.
Z poza horyzontu wyzierała zaledwie wąska szkarłatna kreska jego. Biła ona jednak ostatniemi rozpaczliwemi błyskami aż do zenitu, gdzie płynęły poszarpane, zaróżowione obłoki, sunące po ciemniejącem już niebie.
— Słońce tonie, jak ja wtedy... na Hadsefjordzie podczas dmy... — pomyślała Elza, sztywna, zapatrzona w ostatni epizod codziennej, nigdy nierozegranej walki dnia z nocą.
Gdyby ktoś, w chwili tego głębokiego zamyślenia „północnej syreny“, przyjrzał się jej bacznie, poczyniłby niezawodnie szereg nieoczekiwanych spostrzeżeń.
Najpierw można było z łatwością, natychmiast wykryć kilka siwych pasemek, przy czerwonem świetle zorzy odbijających się wyraźnie od ściemniałej nagle masy płowych, puszystych włosów, na słońcu nabierających barwy złocistej i ciepłej.
Tu i ówdzie na opalonej twarzy, tak spokojnej zawsze i zaprzątniętej jakąś nurtującą i niezawodnie nieradosną myślą, pogłębiały się w tym zmiennym zmierzchu zmarszczki, zdradzające ciężkie przeżycia lub dojrzały wiek kobiety, która poznała życie.
Drobne fałdeczki biegły od opuszczonych powiek ku skroniom, tworząc cienką siatkę; dwie inne, znacznie głębsze czaiły się przy ustach. Najlepszy na świecie zakład sztuki kosmetycznej nie zdołałby zatrzeć, zgładzić, lub chociażby złagodzić tych bruzd, bo wyrzeźbiła je, wydrążyła nielitościwa ręka długiego cierpienia. Kto widział te zmarszczki, ten wie, że ściekają niemi łzy gorące, że czają się w nich, jak w legowisku, skargi gorzkie.
Twarz Elzy Tornwalsen, od pierwszego rzutu oka czyniąca wrażenie młodej, pięknej i spokojnej, teraz, gdy padały na nią ostatnie, słabe już błyski zorzy wieczornej i walczyły z szaremi, mętnemi cieniami, napływającemi zewsząd, nie była młodą ani spokojną, lecz zato jeszcze bardziej piękną.
Powaga zrozumienia wielkiej męki, pogodzenia się z życiem i pełen tragizmu spokój pewności, że to, czem żyło serce, zawiodło bezpowrotnie, nadawało tej twarzy kobiecej, o rysach cienkich i regularnych, cechy niezrównanej z niczem piękności. Była to twarz męczennicy, idącej na stracenie, twarz bohaterki, której najwyższy poryw rozbił się o twardy pancerz obojętności tłumu. Oczy, szeroko otwarte, śmiałe i czyste, jak niebo, patrzyły prosto, bez wzruszenia, bez błysków nadziei i płytkiej, krótkotrwałej radości. Cała postać Elzy Tornwalsen — od silnych ramion, pięknie zarysowanych pod białym jedwabiem sukni, lecz w tej chwili bezwładnych, śmiertelnie znużonych, opadłych wzdłuż wysmukłych, sprężystych bioder, aż do złocistej głowy, łagodnym, bezradnym ruchem pochylonej naprzód, i do mocno, nieruchomo wpartych w kobierzec drobnych stóp, — stała się uosobieniem tragicznego oczekiwania. Zamarła w bezruchu, wyprostowana, zamieniona w słuch i wzrok, każdym atomem szukająca czegoś, co słyszeć i widzieć pragnęła jej dusza. Cicho podnosiła się i opadała niewysoka, prawie dziewicza pierś, a półotwarte, świeże wargi odsłaniały zdrowe, białe zęby.
Połączenie rwącej się do życia młodości z brzemieniem doświadczenia i bolesnej udręki wywierało niezwykłe, niepokojące wrażenie.
Lekko opuszczone ramiona nieznacznie pochylały się ku przodowi. Nie był to jednak ruch, jakim kobieta pragnęłaby przygarnąć do piersi wszystko, co ukochało jej serce, nie! W tem pochyleniu ramion czaiło się nieznane nikomu namiętne błaganie, aby coś, co zniknęło tam, gdzie pogrążyło się przed chwilą słońce, co osierociło i zmroziło na zawsze biedne, nieukojone serce, — żeby to wszystko, takie drogie i potrzebne do życia, zmiłowało się nad nią, rozbłysło chociażby na jedną chwilę, krótką i nieuchwytną, jak ten ostatni, szmaragdowo-zielony płomyk pożegnalny, z którym porzuca ziemię życiodajna gwiazda dzienna, i żeby wszystko to, co podtrzymywało bicie stroskanego serca, powróciło.
Elza drgnęła.
Pierwszy podmuch sztormu zaszeleścił żaluzjami, poruszył firanki w oknach i werwał się do pokoju.
Z cichym świstem, niby istota żywa, przebiegł, zajrzał wszędzie, wszystkiego dotknął i o wszystko się otarł.
Zachwiały się kwiaty w wazonach, zaszeleściły kartki pisma leżącego na stoliku nocnym, zawinął się róg ciężkiej kapy chińskiej, żałosny dźwięk wydały zwisające z lampy kryształki połyskliwe, a nawet obraz św. Eryka, przyciśnięty nagle prądem powietrza do ściany, — głucho uderzył ramą o mur...
Sztorm!...
Z ulicy i od strony wybrzeża dobiegły głośniejsze rozmowy i okrzyki.
Słowo „sztorm“ powtarzało się coraz częściej i publiczność spieszyła się ukryć przed wichrem, wiedząc, że porwie on wkrótce chmury piasku z plaży i sypać będzie, ni to dla zabawy, ni to przez zemstę, gniewem i wściekłością objęty.
Sztorm!...
Elza odtworzyła w pamięci swej pewien dzień burzliwy, gdy „Witeź“ miotał się na falach i zarywał się dziobem aż po podstawę fok-masztu, nurzając się w siwych wirach.
Powracała wtedy z kolejnej warugi[1] przy sterze i już schodziła do for-kasztelu[2], gdy wtem ujrzała nowego bosmana, tego, którego Olaf Nilsen z szacunkiem, dla szypra norweskiego niezwykłym, nazywał mr. Siwirem.
Stał on na dziobie i wpatrywał się, jak szoner płatał nabiegające szeregi piennych gór, zapadał się do otchłani mętnych, wylatywał na grzbiety syczących bałwanów, rozmiotanych, rozszalałych, bujnie, dziko rozradowanych, podobnych do potworów wściekłych, niebacznie wypuszczonych na wolność.
Wtedy Elza spostrzegła to, czego przedtem nigdy nie widziała.
Ujrzała na twarzy stojącego na dziobie bosmana-przybłędy cierpienie ciężkie, gryzące. Znała cierpienie, jego ból i mękę, lecz nigdy nie widziała, żeby wszystko to, co gnębi, w rozpacz pogrąża, osłabia i obezwładnia, przeistaczało się nagle w jakąś wrącą głęboko walkę wewnętrzną, z której rodzi się postanowienie niezłomne, jakieś wyższe nakazy, jakiś upór nieludzki prawie i spokój oczyszczający, lecz obojętny, jak błysk stali.
Siwir... Biały Kapitan... Pitt Hardful!...
Obce, nic nie mówiące imiona, lecz i one, jak ta męka, ból i rozpacz, przeistoczyły się nagle w coś bardzo drogiego, co pochłonęło całe jej życie i co mieściło się w dwóch słowach:
— Eryk Stefan!
Wzrok zadumanej kobiety pobiegł znowu ku obrazowi, przedstawiającemu stojącego przy sterze świętego Eryka, a usta jej poruszyło westchnienie, a może szept modlitwy.
I znowu nadleciał, zaszumiał sztorm, zerwał z haka okiennicę i zatrzasnął ją gwałtownie. Brzękły szyby, wydęły się firanki i kotary, jak żagle, gdy w nie dma uderzy.
O, jej miłość do Białego Kapitana nie była podobną do sztormu!
Jak lekka bryza pędziła ona życie ku nieznanemu brzegowi. Elza nie widziała tego brzegu, lecz jaśniała przed nią świetlana meta, potężna, nieznana latarnia morska, stojąca na pustynnej łasze.
Taką metą byłoby nowe życie obok Eryka...
— Niechby nie kochał mnie, niechby nigdy nie nazwał mnie żoną swoją — mknęły myśli i ciemną zasłonę narzucały na śmiałe, smętne oczy. — Nie żądałam i nie marzyłam o tem! Wiedziałam tylko, że Eryk przynosi ze sobą inne, nieznane dotąd życie, którego każda godzina jest odmienną i każda ma znaczenie, zasługujące, aby umrzeć za niego. Pragnęłam poznać to życie jasne, mądre i czyste i obok Eryka ujrzeć promienne duchy, przylatające od polarnych zórz! A teraz...
— O północy oczekiwany jest sztorm!... Wyścig dotychczas nie odwołany!! — rozległ się krzyk chłopaka, sprzedającego dzienniki wieczorne. — Sensacyjne nowiny o Elzie Tornwalsen i o Stantonie Baldwinie!!!
Chłopak przebiegł dalej i znowu zapanowała cisza.
Nadbiegł inny i darł się jeszcze przeraźliwiej:
— Mr. John Cornyle zaproponował zakład, że Elza Tornwalsen wycofa się z wyścigu!... Kapitan Siwir stawia 20.000 dolarów przeciwko mr. Cornylowi!!! Sensacja! Sensacja!... Dodatek nadzwyczajny...
Znowu cisza.
Elza nie słyszy ani okrzyków sprzedawców dzienników, ani głosów gości, zebranych na oszklonej werandzie hotelu, ani nawet coraz silniejszych podmuchów wzbierającego sztormu i łomotu okiennicy...
W tej chwili myśli jej są daleko... daleko... — tam, gdzie pogrążył się do oceanu Olaf Nilsen... gdzie zniknął na zawsze ze swoją troską nieukojoną; tam, gdzie nad fjordem stoi chata starej Lilit... gdzie niegdyś tęskna rybaczka słuchała pełnych uroku słów Eryka Tornwalsena. Elza przypomina sobie nieznany na morzu punkt, gdzie poczuła, że jej własne życie utonęło w życiu Eryka Stefana, Białego Kapitana, na zawsze, tak, jak ciało ponurego Olafa Nilsena zniknęło w otchłani Atlantyku, w pobliżu skalistych Lofotów... a potem stanęło przed nią widmo dnia, w którym straciła nadzieję, żeby „Biały Kapitan“ powrócił do niej, chociaż przysięgła mu była, że czekać na niego będzie wytrwale...
Tak myślała, lecz podświadomie nie wierzyła temu i... nie wierzy...
Powróci Eryk Stefan! Powróci niebawem!
Uśmiechnęła się smętnie i łzawo.
Ileż to razy bowiem, pozwalając sobie na te marzenia i wspomnienia, mówiła temiż słowy: „Powróci Eryk Stefan! Powróci!“? Tymczasem mijały lata i nic o nim nie wiedziała... Może umarł, a może zmieniło się oblicze jego i w oczach zagasł upór żelazny? Może żyje gdzieś tak, jak tysiące i miljony ludzi, cicho, bezbarwnie, tylko dla siebie?...
Wzdrygnęła się cała na tę myśl i podniosła głowę. Oczy jej pałały, oddychała ciężko.
— Nigdy! Eryk Stefan nie przestał być „Białym Kapitanem“! — szepnęła gorąco.
Nieraz w głębi jej duszy zjawiała się pewność, że „Biały Kapitan“ żyje i pozostał dawnym człowiekiem, czy raczej duchem świetlanym, za jakiego uważała go zawsze.
Przygotowywała się do upragnionego spotkania z nim.
Przygotowywała się!...
Rozumiała przecież i czuła, że pomiędzy jej światem a światem Pitta Hardfula leży przepaść. Chwilowy, przypadkowy most przerzuciło współczucie Pitta dla niej, ściganej, bezdomnej kobiety, a może jeszcze bardziej — dziwne powikłanie stosunków pomiędzy nią, Olafem Nilsenem i „Białym Kapitanem“...
Most ten jednak runął z chwilą, gdy po tragicznej śmierci norweskiego szypra, który spadł z wysokiego spychu nad fjordem wraz z mężem jej — Waege Tornwalsenem, Elza odzyskała wolność i niezależność.
Pitt Hardful kilka lat przeżył w ich środowisku, jako wierny, dobry przyjaciel i starszy, mądrzejszy towarzysz, lecz wszyscy na „Witeziu“: mroczny Olaf, Elza Tornwalsen, mocarny Mikołaj Skalny, potworny Ikonen i inni, odczuwali wyraźnie, że „Biały Kapitan“ uważa siebie za przygodnego, czasowego przybysza, że kuter norweski jest dla niego miejscem przypadkowego i krótkiego pobytu.
O, Pitt Hardful każdym ruchem swoim, każdem słowem bezwiednie przypominał, że z innego pochodzi świata i do innego dąży celu!
Ona i nieszczęśliwy Olaf Nilsen bez zastrzeżeń oddali mu swoje serce i zaprzedali duszę. Pragnęli podążyć za Pittem ku jego celowi i szli za nim, poddając się woli tego obcego im człowieka. Wkońcu stał się ich sumieniem, natchnieniem i mistrzem. Dotrzymaliby mu może kroku, bo Pitt był wyrozumiały, dobry i starał się zawsze dopomagać im. Los zrządził inaczej.
Olaf Nilsen odszedł na zawsze... Ona pozostała na Lango, samotna i czekała jak każda kobieta, której serce jest pełne miłości, a dusza oddania, wierząc, że po długiem, ciężkiem oczekiwaniu, udręki pełnem, „Biały Kapitan“ powróci i wyciągnie do niej rękę.
Z biegiem czasu przyszło jednak opamiętanie.
Pytała się siebie nieraz, zaglądając do tajników swej duszy: dlaczegoż miałby powrócić do niej Pitt Hardful?
Kogóż miał on szukać na skalistym brzegu Hadsefjordu?
Porała się z myślami długo, uporczywie, ni to z wrogami, ni to z przyjaciółmi nieustępliwymi.
W pewnej chwili przypomniała sobie, że w rozmowie z nią inny Eryk, syn jej męża, po przybyciu na Oestwaago, powiedział niegdyś.
— Gdy północne renifery nie znajdują w tundrze potrzebnego dla życia mchu, dążą na inne miejsca, czasem odległe o setki mil, dążą wytrwale, chociażby na swej drodze miały spotkać zgraje drapieżnych rysi i wilków, lub władców kniei — niedźwiedzi. Gdy nasze norweskie lemingi wyczerpią wszystkie zapasy żywności, — przenoszą się do innych okolic, a nic ich wstrzymać nie zdoła: ani ogień, ani wartkie rzeki, ani wysokie mury i zastępy wrogów! Gdy srebrne łabędzie, wijące swe gniazda na wybrzeżach zawsze zimnego oceanu, poczują pierwszy podmuch północnego wiatru, odlatują bez żalu i trwogi, po tysiąc razy zwalczając śmierć, czającą się wszędzie, aż ujrzą, zalane słońcem lazurowe, ciepłe morze, złociste piramidy i ruiny starych świątyń królewskiego Egiptu! Wielki pęd do szczęścia prowadzi je przez lądy i oceany, a promienny, pełen pociągającego, władnego uroku duch wolności leci przed nimi, jak świetlana zjawa, jak ognisty słup, niegdyś prowadzący wybrany naród przez pustynię jałową, zdradliwą!
Słowa złotowłosego śpiewaka utkwiły nazawsze w pamięci milczącej, cichej rybaczki, żony starego garbusa Waege, i oto nadeszła chwila, w której zrozumiała z brutalną niemal pewnością, że nie ma już pożywienia, jak te zgłodzone, zrozpaczone renifery i lemingi północne, że czuje już pierwszy zimny podmuch od góry białej śmierci i że musi, jak te ptaki wolne, rozwinąć skrzydła i rozpocząć daleki, ciężki lot ku słońcu, ku nieznanej królewskiej krainie.
Renifery, lemingi i łabędzie białe, wolne, skrzydlate?...
One mogą walczyć ze śmiercią, bo myślą tylko o życiu, co pozostaje dla nich zawarte w prostym pędzie do sytości, do zrodzenia i wychowania młodego pokolenia.
Elza zaś była kobietą, człowiekiem.
Życie wydało jej się bardziej zawiłe, gdyż stokrotnie więcej żądało od natury, ludzi i Boga; walka o to życie ludzkie musiała być niezmiernie trudną i upartą.
Porównała siebie niegdyś do wrzosu skalnego, do skromnej nikłej rośliny, o drobnem szarem kwieciu... Jednak i na te szaro-fjoletowe gwiazdki i na te zgrzytliwe, suche pędy spada deszcz życiodajny tak samo, jak na dumny, królewski kwiat róży? A wtedy ożywiają się suche listki wrzosu, nabierają barwy, a drobne kwiatki wonią słodką i fjoletem płatków swoich pociągają roje pszczół, trzmieli i much wszelakich...
Elza musi znaleźć promień życiodajnego słońca i krople, strugi całe życiodajnego deszczu!
Ona wierzy, że spotka szczęście, pokarm dla duszy i promienny szczyt góry jasnych duchów przy „Białym Kapitanie“, dla którego obcą jest teraz i niepotrzebną. Mogłaby go była odszukać i odnaleźć może wreszcie, lecz poco miała robić te wysiłki? Poto, aby ujrzeć obojętną twarz Pitta Hardfula, jego twardy, zimny wzrok i tę zimną dobroć, która nie miała mocy ogrzać jej serca?
Nie! Uczyni to wtedy, gdy będzie wiedziała, że nie jest już Elzą z Lango, ani Elzą z „Witezia“, lecz inną, odrodzoną kobietą, która rozumiałaby każde słowo i każdą myśl „Białego Kapitana“, która potrafiłaby iść przy nim, jak równa przy równym, mająca własną wolę i własne poglądy, przez nikogo nie narzucone, nie te — niewolnicze, w zachwycie przyjęte i bezwolnie uznane za najszczytniejsze.
Ruszyły wtedy w drogę daleką i uciążliwą zgłodzone renifery, lot swój szalony rozpoczęły łabędzie srebrnopióre.
Elza zamieszkała w Oslo i wzięła się do nauki z uporem, graniczącym z rozpaczą. Płacąc hojnie nauczycielom i pracując jak galernik, w dwa lata zdobyła maturę. O tym niezwykłym wypadku rozpisywały się chętnie i szeroko dzienniki norweskie, a Elza w głębi duszy spodziewała się, że wieść o niej dotrze do Pitta Hardfula, jako pierwszy sygnał, jako to żałosne „S. O. S.“, rzucane w przestrzeń przez zagrożone lub tonące okręty.
Pitt nie odezwał się jednak i nie dał znaku życia.
Jedna z przypadkowych znajomych, dama z dobrego domu, w poufałej rozmowie napomknęła, że Elza nie jest dość dobrze ułożona, ażeby, nie znając w dodatku języków obcych, pomimo swego bogactwa, mogła wejść do wyższego towarzystwa, które jednak bardzo się interesuje jej osobą, jako że przynosi ona honor sile umysłu i wytrwałości rasy skandynawskiej.
Wtedy to Elza, niedługo się namyślając, zerwała się do nowego lotu.
Wyjechała do Anglji, gdzie, jak słyszała, mają siedziby swoje najlepiej urodzeni i wychowani ludzie, jasno widzący przed sobą drogi życiowe, po których swobodnie chadzają, jakgdyby to były połyskujące posadzki salonów.
W Londynie wynajęła wygodny apartament i zaangażowała słynną nauczycielkę i wychowawczynię — zubożałą arystokratkę, lady Rozalję Steward-Foldew.
Narazie postanowiła unikać wszelkiej szczerości i jakichkolwiek bądź wyznań przed starą lady.
Zraziła ją bowiem i przejęła chłodem majestatyczna, sztywna postać dostojnej Angielki, jej zimne, blado-szare oczy i surowe zaciśnięte, cienkie wargi. W postaci tej wszystko mówiło o obowiązku i konieczności dobrego tonu, nic za to nie pozwalało podejrzewać śladu czułego i wrażliwego serca.
Lady Steward-Foldew też ze swej strony uważnie i podejrzliwie przyglądała się nowej wychowanicy. Raziło ją prostacze obejście Elzy, zbyt silne i gwałtowne ruchy, dziwny dla kobiety chód — mocny i kołyszący się — a niemal do rozpaczy doprowadzała ją marna angielszczyzna, przeładowana niemożliwemi do zniesienia marynarskiemi wyzwiskami i okrzykami.
Gdy lady Rozalja, poznawszy dokładnie wszystkie braki wychowania pupilki, wyłuszczyła jej zasady dobrego tonu, Elza dobrodusznie poklepała ją po kolanie i zawołała:
— Już rozumiem! Muszę ster przełożyć na sztymbor i obciągnąć cumki na lorę. Pełny drejf i...ru! na cichą wodę!
Angielka ledwie że nie zemdlała, lecz, spojrzawszy w szafirowe oczy Elzy, wyglądające z pod opadającej na czoło złocisto-płowej czupryny, uśmiechnęła się łagodnie.
— Niech będzie drejf, i lora i ru, aby tylko była cicha woda — rzekła ze śmiechem.
— Zacumuję się na fest! — przyrzekła solennie Elza i zamierzała znowu klepnąć nauczycielkę w kolano, lecz ta w porę wstrzymała podniesioną już dłoń i powiedziała spokojnie:
— Taki sposób wyrażania swej zgody nie jest niezbędny, mrs. Tornwalsen.
Po dwóch tygodniach współżycia, ciągłego obcowania ze sobą obie samotne kobiety szybko się do siebie przyzwyczaiły i bliżej poznały.
Lady Rozalja nie mogła wyjść z podziwu, widząc niezwykłą pracowitość i staranność pupilki. Przypominając sobie liczne wychowanice, stara Angielka musiała przyznać, że równie zdolnej, chętnej do nauki i dobrej nigdy wśród nich nie miała. Elza pochłaniała każde jej słowo, pracowała nad gramatyką i literaturą angielską, uporczywie ślęcząc nad książkami do późnej nocy; zmieniała też z dnia na dzień swoje obyczaje, sposób wysławiania się, wyrażania uczuć.
Norweska rybaczka coraz bardziej przywiązywała się do swej arystokratycznej, angielskiej mentorki. Prawda, że lady Rozalja w niczem nie zmieniła zachowania i postawy, lecz bystre oczy Elzy spostrzegły coś, co przemówiło do niej silniej od wszystkich, najbardziej przekonywujących słów i oświadczeń. Był to portret sędziwego mężczyzny o dostojnem, pańskiem obliczu. Wisiał nad łóżkiem starej damy, ozdobiony gałązkami pożółkłego klonu. Gdy lady Rozalja w przelocie nawet, zwracała ku portretowi spojrzenie, w oczach jej zjawiały się dziwne błyski... Jakgdyby światło wypłaszało łzy, czające się pod powiekami zawsze spokojnej i sztywnej staruszki.
Już od miesiąca mieszkała lady Rozalja w apartamentach „norweskiej dzikuski“, jak ją w duchu nazywała, gdy pewnego razu oznajmiła, że chciałaby być wolną przez cały następny dzień.
— Jest to bardzo smutny dla mnie dzień — objaśniła zimnym, spokojnym tonem Angielka — chciałabym pozostać sama...
Elza spojrzała na nią badawczo i zapytała:
— Ten pan, którego portret widziałam w pokoju pani, lady Rozaljo?...
— Yes! — z sykiem bólu wyrwało się lady Steward-Foldew, lecz natychmiast mocniej zacisnęła cienkie, blade wargi.
— Ależ naturalnie — jest pani wolną, jednak myślę... — rozpoczęła Elza, nie spuszczając wzroku z zimnych, lecz zamglonych nagłym smutkiem oczu Angielki.
— Co pani chce powiedzieć, mrs. Tornwalsen? — zapytała staruszka, prostując się jakgdyby zamierzała stawiać opór.
— Myślę, że w tak tragicznym dniu dobrze jest mieć przy sobie przyjazne serce, doprawdy, bardzo przyjazne, lady Rozaljo!
Angielka milczała, więc Elza ujęła jej dłoń i mówiła cichym głosem, co chwila zaglądając w oczy swej mentorki.
— Pojedziemy razem do kościoła pomodlić się za duszę sira Stewarda-Foldew, gdyż ten portret przedstawia niezawodnie męża pani, nieprawdaż? Potem odwiedzimy grób jego i spędzimy tam tyle czasu, ile pani zechce. Niech pani nie obawia się, że się znudzę! Nie, będę myślała o kimś, kto jest dla mnie tymczasem.... a może i na zawsze niby umarłym... Pani mi opowie wszystko, wszystko o drogim sir Stewardzie-Foldew, to nieraz sprawia ulgę w cierpieniu, lady Rozaljo, niech mi pani wierzy! Ja zwierzałam się z bólu swego i swoich nadziei nieziszczonych przed starą Eddą — prababką, a pani uczyni to przede mną! Ja — głupia prostaczka norweska, taka niewyrobiona, źle wychowana, zrozumiem wszystko, o, wszystko, bo przeżyłam wszakże ciężką mękę... ciężką jak kotwica, uwiązana do nóg zmarłego na pokładzie okrętu!...
Sztywna, majestatyczna, zimna lady Steward-Foldew nic nie odrzekła, pochyliła tylko siwą głowę na ramię wychowanicy i zapłakała gorzko ciężkiemi, starczemi łzami, które, chociaż nie płyną z oczu obficie, lecz są oznaką prawdziwego, nieukojonego, prawie nigdy już nie mijającego bólu.
Istotnie dzień rocznicy śmierci męża lady Rozalji spędziły razem. Staruszka otwarła przed „dzikuską“ zbolałe serce i w toku opowiadania zapomniała tytułować jej „missis“, nazywając wprost po imieniu i mówiąc do niej — „ty“.
Przez cały dzień ze szczerem wzruszeniem i współczuciem słuchała Elza Tornwalsen smutnych dziejów zubożałej arystokratki.
Nagła zmiana losu po śmierci męża wytrąciła staruszkę z równowagi, więc coraz bardziej wpadała w nędzę, ponieważ duma nie pozwalała jej zwrócić się o pomoc do zamożnych krewnych, a „dobre wychowanie“ zmuszało ją wdrygać się na myśl o pracy zarobkowej.
— Umarłybyśmy, z pewnością, z głodu — szeptała lady Rozalja, ściskając ręce zasłuchanej Elzy, — umarłybyśmy, gdyby nie moja córka, Lucy. Z wycieńczenia zapadła ona na gruźlicę! Trzeba było ratować młode życie, więc machnęłam ręką na obyczaje i poglądy mojej klasy społecznej i stałam się wychowawczynią i nauczycielką. Narazie wszyscy odwrócili się odemnie, gdyż pogwałciłam tradycje lordowskie; z biegiem czasu jednak przyzwyczaili się do tego, a teraz są nawet bardzo dumni z „dzielnej lady Rozalji“ i chętnie widzą moje rzadkie zresztą u nich wizyty...
— A co się stało z Lucy? — spytała Elza.
— O, to bardzo biedne dziecko!... — jęknęła lady Rozalja. — Od tego czasu minęło już piętnaście lat... Lucy ma teraz trzydziesty rok, lecz pozostała wątłą istotą, wciąż walczącą ze straszliwą chorobą... Żyć może jedynie w swojem sanatorjum w Szwajcarji, w górach... Muszę pracować dla niej, bo pobyt jej tam pochłania dużo pieniędzy... O, ty nie zrozumiesz tego, Elzo! Czasami budzę się w nocy zdjęta panicznym strachem, zlana zimnym potem... gdy przyśni mi się, że jestem obłożnie chora, lub umierająca! Przecież wiem, Elzo, że moja choroba lub śmierć muszą się stać wyrokiem dla Lucy?!
Dopiero wieczorem powróciły obie przyjaciółki do domu i długo, niezwykle długo świeciły się okna w apartamentach mrs. Elzy Tornwalsen.
Teraz przyszła kolej na zwierzenia „dzikuski“.
Opowiadała o swojem życiu spokojnie, bez żadnego na pozór wzruszenia, tak, jakgdyby chodziło o trzecią, obojętną zupełnie dla niej osobę, lecz w jej oczach szafirowych, zmiennych jak woda morska, to zapalały się rzewne, męczeńskie ogniki, to przygasały nagle, a wtedy źrenice rozszerzały się niemal obłędnie i rozpaczliwie, a barwa ich i połysk znikały bez śladu, ni to powierzchnia skąpanego w słońcu oceanu, którą pomarszczyła tająca w sobie trwogę i burzę dma, zwiastunka orkanu groźnego.





  1. Waruga — dyżur majtków na pokładzie statku.
  2. Kabina na dziobie okrętu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.