Olbrzym z opuszczonej kopalni/3
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Olbrzym z opuszczonej kopalni |
Wydawca | Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o. |
Data wyd. | 9.3.1939 |
Druk | drukarnia własna, Łódź |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Na głównej ulicy Phoenix, zwanej Washington Street, życie płynęło zwykłym trybem. Pełno tu było przechodniów, pojazdów i koni, sklepy były otwarte i wszędzie panował gwar ożywionych rozmów.
— Tędy nie mógł uciec... — mruknął Buffalo Bill.
— Oczywiście, — dodał baron. — Wszyscy zwróciliby na niego uwagę.
— Ten drab jest zbyt sprytny na to, aby pokazywać się ludziom, — rzekł ponuro Nick. — Ale po co on wogóle uciekł? Jakie ten łotr ma zamiary?
— Przypuszczam, że pragnie wrócić do kopalni, — rzekł Buffalo Bill. — Widocznie nie ma do nas zaufania.
— W takim razie nie powinniśmy tracić czasu, lecz natychmiast pojechać w kierunku kopalni. Możemy go jeszcze schwytać po drodze, — rzekł baron.
— Na to mamy zawsze czas, — odparł Buffalo Bill. — Konie szybciej przebędą drogę do kopalni niż ten olbrzym. Teraz musimy się upewnić, czy opuścił on rzeczywiście miasto.
W pięć minut później Buffalo Bill i jego dwaj towarzysze znaleźli się w dzielnicy meksykańskiej miasta. Panował tu zupełnie inny nastrój niż w śródmieściu. Domki były małe, przeważnie jednopiętrowe, wszystkie okna były pozamykane.
Dokoła panowała cisza, którą przerywały gdzieniegdzie tęskne tony gitary i cichy śpiew.
— Musimy się rozdzielić, — rzekł Buffalo Bill. — Każdy z nas będzie czynił poszukiwania na własną rękę.
Gdy sylwetki Nicka i barona zniknęły w mroku, Buffalo Bill począł posuwać się ciemną i wąską uliczką. Nagle za rogiem spostrzegł kilka ciemnych sylwetek, które na jego widok szybko zniknęły w ciemnościach.
Jeden z tajemniczych ludzi nie zdołał jednak usunąć się w porę i Buffalo Bill zawołał na niego. Meksykanin zatrzymał się, ale milczał jak zaklęty.
— Nie widniał pan w okolicy olbrzymiego wzrostu człowieka? — zapytał Cody.
— Nie, senor, — odparł krótko Meksykanin.
Buffalo Bill ruszył dalej. Nagle drzwi jednego z domów otworzyły się i tajemniczy Meksykanin stanął na chwilę w pełnym świetle. Cody odwrócił się i zadrżał z emocji. Poznał człowieka, z którym przed chwilą rozmawiał. Człowiek ten miał na sobie zwykły strój pasterzy meksykańskich, tak zwanych vaqueros.
— Ramon... — pomyślał wywiadowca. — Nie mylę się napewno. To Ramon, dowódca bandytów meksykańskich, znanych pod nazwa „Ośmiu Vaqueros“.
Cody nie był pewny co do zamiarów Ramona i jego towarzyszy. Przeczuwał jednak niebezpieczeństwo i wiedział, że obecność bandytów w mieście nie wróży nic dobrego. Vaqueros mieli dawne porachunki z wywiadowcami i Buffalo Bill był pewny, że przybyli do Phoenix, aby te rachunki uregulować.
Tymczasem drzwi zamknęły się i na ulicy znów zapanowała ciemność.
— Musze tam wejść, — postanowił wywiadowca. — Jeśli to jest rzeczywiście Ramon, nie ominie go więzienie...
Buffalo Bill wydobył rewolwer i zdecydowany na wszystko, stanął na progu tajemniczego domu. Nie miał zamiaru pukać, gdyż to mogłoby obudzić podejrzenia Ramona. Chwycił więc za klamkę i nacisnął ostrożnie. Drzwi ustąpiły.
Cody stanął na progu. Znajdował się w pokoju, oświetlonym dwiema świecami, ale zupełnie pustym. Znajdował się tu stół i kilka krzeseł. Nagle otworzyły się drzwi od przyległego pokoju i stanął w nich Meksykanin z karabinem w ręku, który zapytał rozgniewanym głosem:
— Que quiere? (Czego chcesz?).
— Chcę pomówić z człowiekiem, który wszedł przed chwilą do tego domu. Ten człowiek to kapitan Ramon, dowódca bandy vaqueros...
Buffalo Bill spostrzegł nagle, że Meksykanin podnosi broń. Wywiadowca nie dokończył więc zdania. Jednym skokiem znalazł się obok przeciwnika i potężnym ciosem w podbródek powalił go na ziemię. Meksykanin wypuścił karabin z rąk. Cody podniósł broń i rzekł groźnie:
— Ramon jest bandytą i, jeśli udzieliłeś mu schronienia, będziesz za to odpowiadał.
— Ten człowiek, który tu wszedł, nie nazywa się wcale Ramon... — mruknął Meksykanin, pocierając sobie podbródek.
— To się jeszcze okaże...
Buffalo Bill uzbroił się w jedną ze świec i udał się do sąsiedniej izby. Była to mała kuchenka z której prowadziły drzwi na tył domu. Nie było tu nikogo i Buffalo Bill zrozumiał, że został wyprowadzony w pole. Ramon wyszedł spokojnie tylnymi drzwiami, a Meksykanin z karabinem osłonił mu odwrót.
Cody nie czekał dłużej. Zostawił karabin i świece na stole i szybko wyszedł z powrotem na ulicę. Wszędzie było pusto i cicho. Na rogu Cody natknął się na barona, który czekał na niego z niecierpliwością.
— Co nowego? — zagadnął Wilhelm
— Bardzo dużo, ale nie chodzi w tym wypadku o naszego jeńca, — odparł Buffalo Bill. — Przed chwilą widziałem Ramona, który wymknął mi się i znikł w tajemniczy sposób.
— Do pioruna! — zaklął baron. — Nigdy bym nie przypuszczał, że ci dranie odważa się przybyć do miasta.
— A jednak przybyli, — rzekł Cody. — Stój tu na rogu i obserwuj ten dom. Musisz być ostrożny, gdyż domu tego pilnuje jakiś „greaser“ z karabinem. Mam wrażenie, że ten domek to miejsce spotkań tych bandytów.
— Nie ruszę się z miejsca, — oświadczył baron.
Buffalo Bill ruszył w dalszą drogę i niebawem natknął się na starego Nicka.
— Co nowego Nick? — zagadnął.
— Nic... — mruknął stary wywiadowca. — Nasz dzikus znikł bez śladu. Odrazu mówiłem, że to niebywałe sprytna bestia. Czy widziałeś barona, Bill?
Cody zabrał ze sobą Nicka i po drodze do hotelu podzieli się z nim swymi spostrzeżeniami. Nagle, na rogu jednej z ulic, wpadł na naszych przyjaciół Mały Lampart.
— Pae-has-ka!... — zawołał zdyszany Indianin. — Za mną, za mną!...
— Dokąd?
— Do bladej twarzy z łysą głową... Dużo dziwnych rzeczy... Ugh!...
To rzekłszy Mały Lampart odwrócił się i pobiegł w kierunku domu Ridgmana, a za nim pośpieszyli Buffalo Bill i Nick Wharton.