Opowiadanie wiatru
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Opowiadanie wiatru |
Pochodzenie | Baśnie Andersena |
Wydawca | J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1913 |
Miejsce wyd. | Warszawa, Kraków |
Tłumacz | Aleksander Szczęsny |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Daleko stąd nad morską cieśniną stoją czerwone mury starego zamku. Znam tam każdy kamień, znałem je dawniej, kiedy jeszcze tkwiły w wieżach i murach starej nadmorskiej strażnicy. Ale ta rozpadła się z czasem w gruzy i z jej szczątków dopiero zbudowano dotąd stojący zamek. Widziałem w nim szlachetnych panów i ich żony, widziałem całe ich pokolenia, a teraz opowiem o Waldemarze Daa i jego córkach, bo historya ich jest naprawdę zadziwiająca. Waldemar Daa był dumny, nie darmo szczycił się pochodzeniem z królewskiego rodu. Umiał on nie tylko polować i opróżniać puhary. — To się jeszcze zobaczy — zwykł mawiać o swoich zamiarach.
Żona jego, odziana w tkane złotem suknie, umiała pięknie przyjmować gości we wspaniałych komnatach zamkowych śród rzeźbionych sprzętów i wspaniałych obić. Wszyscy jedli tam i pili ze złotych i srebrnych naczyń, piwnice pełne były starych win, w stajniach rżały ogniste rumaki. Cały zamek był szczodry, dopóki gnieździło się w nim bogactwo.
W zamku były trzy panienki, trzy młode córki: Idalia, Joanna i Dorota, pamiętam jeszcze ich imiona. A że rodzice byli bogaci i dumni, więc i dzieci wychowały się w wielkim dostatku. Uuu... przelatywałem tamtędy — dodał wiatr i opowiadał dalej. — Nie widziałem tam, aby tak, jak w innych rycerskich dworach, pani siedziała razem ze służebnemi w wielkiej sali i przędła. Pani tego zamku grała i śpiewała na dźwięcznej harfie, lecz nie stare swoje ojczyste pieśni, a jakieś długie ballady w obcym języku.
Było to pewnego majowego wieczora — opowiadał dalej wiatr — gdym przybiegł z zachodu na ten brzeg morski, kołysząc po drodze spotkane okręty. Przycichłem wtedy w dużym, dębowym lesie, który rósł jeszcze niedaleko zamku. Pod lasem zebrała się właśnie młodzież wiejska z całej okolicy; wszyscy zbierali suche jak największe gałęzie, a gdy wreszcie stosy były gotowe, podpalono je i chłopcy i dziewczęta, wziąwszy się za ręce, zaczęli tańczyć naokoło. Czekałem cichutko, a potem nagle zacząłem dąć na ogień, który rozpalił jeden z najpiękniejszych młodzieńców. Drzewo się zaiskrzyło, płomień wybuchnął najwyżej, właściciel jego został wybrany na majowego króla, a jedna z dziewcząt była jego królową. Radość była przy tem i wesołość większa niż kiedykolwiek, w niedalekim wspaniałym zamku. A wtedy drogą do zamku jechała sześciokonną karetą dumna żona Waldemara Daa ze swemi trzema córkami, młodziutkiemi i pięknemi, jak kwiaty. Matka ich wyglądała też, jak wspaniały kwiat, nie zechciała nawet spojrzeć na ten bawiący się tłum, który odbiegł od ognisk i kłaniał się pokornie; zdawałoby się, że ten kwiat ma sztywną łodygę, która się nigdy ugiąć nie potrafi.
Róża, lilia i blady hiacynt — do tych trzech kwiatów były podobne młode panny z zamku. Któż uzna je za swoje królowe? Ich królem majowym będzie pewnie jaki dumny rycerz, a może nawet książę? Uuuu — dodał wiatr.
Kareta przejechała, a wieśniacy wrócili do tańców, bo tego wieczora tańczono naokoło w całym kraju według starego zwyczaju. Ale w nocy, gdym się zerwał z odpoczynku i zaczął obracać blaszane chorągiewki na wieżach zamkowych, dumna żona Waldemara Daa położyła się do łoża, aby już nie wstać więcej. Stało się z nią nagle to, co w swoim czasie dzieje się z każdym człowiekiem. A wtedy mąż jej zamyślił się ciężko po raz pierwszy. Dumne drzewo może się zgiąć, ale nie łamie się nigdy — pomyślał on sobie zamiast zwykłego: to się pokaże. Córki płakały głośno, wszyscy w zamku ocierali łzy, bo pani odeszła na zawsze. Wtedy i ja też odleciałem, uuu — powiedział wiatr.
Od tego czasu bywałem często nad brzegiem morskiej cieśniny, przelatując nad falami, aby odpocząć w lesie dębowym. Gnieździły się w nim morskie orły, dzikie gołębie, kruki i czarne bociany. Kiedyś wczesnego lata niektóre z nich siedziały na jajach, a inne miały już młode. I nagle zerwały się zatrwożone. W lesie odezwały się jedne po drugich uderzenia toporów. Bo las miał być wycięty, Waldemar Daa chciał z jego drzew zbudować ogromny okręt wojenny, któryby spodobał się królowi i został przez niego kupiony. Dlatego ginął las, który był dotąd drogowskazem dla marynarzy i mieszkaniem tylu ptaków. Latały one przerażone nad zniszczonemi gniazdami, a wrony zamkowe i kawki z ogrodu odpowiadały im szyderczo: precz z gniazda, precz z gniazda! — Śród walącego się lasu, przy tłumie cieśli stał pan zamku ze swemi córkami. Wszyscy śmieli się z biednych ptaków, tylko najmłodsza panienka Dorota płakała nad ich niedolą i gdy drwale zaczęli ścinać ogromny dąb, na którym siedziały, w gnieździe pisklęta czarnego bociana, uprosiła ojca, aby kazał pozostawić chociaż to jedyne drzewo. I drzewo zostało.
Dęby zostały porąbane i obrobione i wyrósł z nich wielki okręt o trzech pokładach. Główny majster okrętowy, który się zajmował całą robotą, nie pochodził ze szlachetnej rodziny, ale był mądry i roztropny, mówiły o tem jego oczy i czoło, więc pan zamku słuchał często jego opowiadań, a z nim słuchała najstarsza jego córka. Majster, budując okręt dla jej ojca, myślał ciągle o młodej pannie i wyobrażał sobie w snach piękny zamek, lasy i ogrody, a w nich siebie i ją, jako męża i żonę. Lecz pomimo swą mądrość, majster okrętowy był tylko zwyczajnym cieślą. I dlatego, gdy robota się skończyła, musiał wyrzec się swych snów i odejść z ciężkiem sercem. Ja odleciałem i on odszedł też budować inne okręty, a Idalia zapomniała go, bo tak być musiało.
Wiecie, że pan zamku hodował w swych stajniach wspaniałe czarne rumaki. Admirałowi, którego przysłał król, aby obejrzał okręt i umówił się o kupno, podobały się one bardzo. Słyszałem, jak je chwalił, bo zakradłem się przez otwarte drzwi do stajni, potrząsałem sianem w żłobach i rozrzucałem po podłodze słomę świecącą niby złote druty w słońcu.
Pan zamku pragnął wymienić swój okręt na królewskie złoto, a admirałowi podobały się bardzo jego konie. Ale upodobanie admirała nie zostało zrozumiane, więc król nie kupił okrętu, wysłuchawszy jego rady. Odtąd opuszczony statek stał na brzegu podparty belkami, jak arka Noego, która nigdy już nie miała się zakołysać na falach.
W zimie, gdy śnieg okrył pola, a na zielonych falach cieśniny unosiły się bryły lodu, znalazłem się znów na brzegu. Wtedy czarne kruki i wrony nadleciały wielkiemi stadami i siadły na opuszczonym samotnym okręcie, stojącym na brzegu. Ptaki krakały głośno, a ja rozumiałem w ich głosach opowiadanie o zniszczonych gniazdach, wyrąbanym lesie, opuszczonych pisklętach, i o wspaniałym okręcie, który to wszystko sprawił, aby potem i tak nigdy nie wypłynąć na morze.
Wtedy zacząłem kręcić naokoło okrętu padający śnieg. Śnieg padał coraz gęściej, zrywał się i opadał, jak wzburzone fale i okręt w nich jakby płynął przed siebie. To była jego jedyna podróż.
Zima przeszła, przeszły następne zimy i lata, leciały one tak, jak ja przelatuję albo, jak ulata śnieg lub kwiecie jabłoni, opadały, jak opadają jesienne liście.
Ale panny z zamku były jeszcze młode, najstarsza zachowała swą piękność, która tak kiedyś zachwyciła budowniczego okrętów. Często rozwiewałem jej włosy, gdy stała nieruchomo pod jabłonią i patrzyła na zachodzące słońce, a otrzęsione przeze mnie kwiecie spadało zwolna na ziemię.
Średnia siostra Joanna najbardziej była teraz podobną do matki. Wyrosła na pyszną lilię o nieugiętej łodydze. Zastawałem ją najczęściej w sali, gdzie wisiały portrety przodków, na których kobiety odziane były w jedwabie i aksamity, a mężczyźni w zbroje lub płaszcze, ozdobione drogocennem futrem. Zapewne między niemi zawiśnie kiedyś jej obraz, na pewno tak myślała, rozumiałem to z cichego poruszenia jej warg, gdy odchodziła stamtąd długim korytarzem.
Najmłodsza piętnastoletnia Dorota podobną była teraz do bladego hiacyntu. Miała duże błękitne oczy, a na ustach półdziecinny uśmiech, którego nie ośmielałem się jeszcze zwiać swoim chłodnym podmuchem. Spotykałem ją teraz w ogrodzie, w lesie albo na polu przy zbieraniu ziół i kwiatów dla ojca, który przyrządzał z nich różne tajemne płyny. Bo Waldemar Daa był dumnym i zarozumiałym, ale posiadał doświadczenie i umiał wiele. Ogień płonął teraz w jego komnacie nawet podczas letnich dni. Drzwi do niej były pozamykane i rzadko dolatywał z za nich głos pana zamku. Teraz postanowił on zwyciężyć siły natury, chciał w milczeniu znaleźć tajemnicę robienia czerwonego złota.
Dlatego to dym i płomień wydobywały się ciągle z komina. Widziałem to, byłem tam — opowiadał wiatr.
A tymczasem gdzież się podziały ze stajni piękne rumaki? Co się stało ze złotemi i srebrnemi naczyniami z sal zamkowych? Wielkie stada bydła nie pasły się już na łąkach. Wszystko topniało, wszystko szło na coraz nowe kotły i tygle, w których dotąd jakoś nie było ani źdźbła złota.
Powoli opustoszały wszystkie kąty zamku, spiżarnie, piwnice i pokoje. Miejsce sług zastąpiły szczury i myszy. Niektóre szyby popękały, inne wypadły z ram, teraz już nie potrzebowałem wchodzić przez drzwi — śpiewał wiatr. — Teraz dąłem przed bramą zamiast nieobecnego trębacza i obracałem z trudem zardzewiałe chorągiewki na dachach. Bieda teraz nakrywała do stołu, bieda zagnieździła się w szafach z zużytą odzieżą. A tymczasem włosy i broda Waldemara Daa posiwiały w kurzu i popiele u komina, czoło pokryły głębokie zmarszczki i oczy zapadły w oczekiwaniu upragnionego złota. Ciskałem mu nieraz w twarz popiół z komina, zawodziłem przez wybite szyby, byłem jedynym śpiewającym głośno w zamku. Nadeszła zima a wraz z nią i mrozy, a wtedy, aby zachować humor, przeciskałem się przez skruszałe mury i zaglądałem w twarze śpiącym biednym córkom. Nie było co tam jeść ani nie było, czem się ogrzać. Uuuu, jakżem tam wtedy biegał — mówił wiatr.
Po zimie nastąpiła wiosna, po nędzy powinny były nastąpić dobre czasy. Ale za długo kazały one na siebie czekać. Było to w samą Wielką Niedzielę, dzwony dzwoniły radośnie, słońce jaśniało na niebie. Właśnie Waldemar Daa skończył przygotowania do ostatecznej próby. Słyszałem, jak wzdychał i modlił się, słyszałem, jak czekał z zapartym tchem. Nie zauważył nawet, że lampa zgasła, dąłem wtedy na rozżarzone węgle i blask od nich upadał mu na twarz. I nagle zapadłe głęboko oczy alchemika zaczęły się rozszerzać tak, jakby miały wyskoczyć z twarzy. Bo oto w szklanej bańce coś zalśniło. Tak, to było czyste, ciężkie złoto. Waldemar Daa podniósł naczynie w drżących rękach i wyszeptał: złoto — złoto!... Biegłem potem przed nim, kiedy szedł z radosną wieścią do córek. Odzież miał pokrytą popiołem, popiół uczepił mu się w pasmach rozwianej brody i siwych włosów. Ale gdy Waldemar wyszedł ze swej komnaty, nie mógł powstrzymać uczucia radości, wysoko podniósł w górę znaleziony nareszcie skarb, uwięziony w kruchem naczyniu. Znalezione, odkryte złoto! — wołał, a wtedy naczynie wyślizgnęło mu się z drżących rąk, upadło na podłogę i rozprysło na tysiączne części. Wtedy i ja odszedłem z zamku alchemika.
W rok później, gdy dnie już były krótkie, gdy podnoszą się od wody mgły, a ciężkie krople wiszą na jesiennych jagodach i na nagich gałęziach, przybiegłem tam znów, rozpędziłem chmury i zacząłem zginać gałęzie i zamiatać spadłe liście. Wtedy coś nowego stało się w zamku Waldemara Daa. Wróg jego, Ove Kanol, uzyskał wyrok sądowy i stał się panem starego domostwa, tylko łzy najmłodszej córki skłoniły go do pozostawienia jeszcze czas jakiś dawnych mieszkańców w ich siedzibie. Ale Waldemar Daa nie ugiął swej dumy. Szczątki drogocennego złotego płynu ukrył w naczyńku na piersiach, wziął kij w rękę i widziałem, jak opuszczał swój własny dom razem z trzema córkami. Wtedy dąłem mu nad posiwiałą głową, rozwiewałem łatane suknie córek i śpiewałem: u-u-u, przechodzę, przelatuję. Bo cała wspaniałość przeszła rzeczywiście.
I tak szli wszyscy troje tą samą drogą, którą kiedyś jechali w poszóstnej karecie, szli do poblizkiej wioski nająć sobie nędzny dom, co miał być ich nowem mieszkaniem, mieszkaniem, złożonem z pustych ścian i małych okien. Kruki i kawki leciały nad niemi całym sznurem i krakały szyderczo: precz z gniazda, precz z gniazda! tak, jak wtedy, gdy rąbano las zamkowy.
Waldemar Daa i córki jego rozumiały dobrze głosy ptaków i dlatego z litości dąłem im w uszy, aby nie mogli wszystkiego dosłyszeć. Wreszcie doszli do swej siedziby a ja poleciałem dalej przez nagie pola i bezlistne lasy nad zbałwanione wody cieśniny. U-u-u-u — leciałem tak, jak za dawnych lat — dodał wiatr...
Ale cóż się stało później z Waldemarem Daa i jego córkami? Nie wiemy o tem dotąd. — I wiatr znów zaczyna opowiadać: Ostatni raz widziałem najmłodszą Dorotę, niegdyś tak podobną do białego hiacyntu, ale teraz była to zgarbiona staruszka. Działo się to w pięćdziesiąt lat później, a ona żyła najdłużej, pamiętając wszystko.
Dość daleko od zamku, niedaleko miasta stał teraz nowy dom proboszcza, kryty czerwoną dachówką. Gęsty dym kłębił się nad kominem kuchni i ciągnął w stronę morza, a na końcu ogródka za domem stała żona duchownego z dwiema córkami, patrząc w dal, gdzie na środku pustej łąki stał samotny dąb, zaś pod nim napół zapadła chata miała coś w rodzaju dachu z kawałków gałęzi, trzciny i mchu, ale właściwym jej dachem było ogromne gniazdo bocianie, rozpostarte szeroko na wierzchu tej izdebki. Był to dom, o którym się mówi, że lepiej go nie dotykać, bo się rozsypać może. Stał on raczej dlatego, że był bocianiem gniazdem, którego ludzie nie chcieli niszczyć. Bo bocian nie chciał się przenieść na nowiutki dom proboszcza, wolał tu osłaniać tę małą ruderę, w której mieszkała ostatnia córka Waldemara Daa. Była to podzięka ptaka za wstawienie się niegdyś za jego bratem z dębowego lasu. Wtedy ta staruszka była piękną młodą dziewczyną, kwiatem, wyrosłym w rycerskim ogrodzie. O tak, pamiętała to dobrze.
Tak, tak, o jakże ludzie potrafią wzdychać zupełnie, jak wiatr, kiedy szeleści w trzcinie albo sitowiu. Nie śpiewały nad twoją trumną, Waldemarze Daa, dzwony kościołów, nie modliły się żaki ze szkoły miejskiej, przyprowadzeni na grób dobrodzieja. Wszystko zmarniało jeszcze za twego życia. Wszystkiem zaopiekowała się nędza. Siostry twoje, Doroto, też już nie żyją. Tak, wieczny im odpoczynek. Zmiłuj się nad niemi, Boże.
Tak modliła się Dorota w nędznym domku, który jej pozostał z łaski bocianiej.
I znów nastał słoneczny wielkanocny poranek, taki, jak wtedy, gdy Waldemar Daa myślał, że odkrył sztukę robienia złota, a wtedy przez okno z bocianiej chatki usłyszałem nabożny śpiew. Okno to nie miało szyby, był to po prostu otwór w ścianie, słońce wlewało się przez nie jak żywe złoto. Ale oczy Doroty właśnie gasły, serce przestawało bić. Słowa psalmu były jej ostatniemi słowami. Bocian ochraniał ją aż do śmierci, a ja zaśpiewałem jej na pogrzebie — mówił wiatr — tak jak śpiewałem na grobie jej ojca, bo wiem, gdzie jest jeden i drugi.
Inne czasy, nowe czasy. Tam, gdzie były łąki, przechodzi szosa, a obok ruin zamku biegnie kolej żelazna. O starych grobach ludzie zapomnieli zupełnie. U-u-u-u, przelatuję — dodał wiatr.
I to była jego opowieść o Waldemarze Daa i jego córkach. Jeśli umiecie co lepszego, proszę bardzo — zakończył on i ucichł.
Poleciał widać dalej.