Opowieść o dwóch miastach/Księga druga/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Opowieść o dwóch miastach |
Wydawca | Wydawnictwo J. Przeworskiego |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Zakłady Graficzne „Feniks“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | A Tale of Two Cities |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała Księga druga |
Indeks stron |
Monseigneur, jeden z najpotężniejszych dygnitarzy na dworze, przyjmował jak zwykle co dwa tygodnie w swoim pałacu w Paryżu. Monseigneur znajdował się w swoich osobistych apartamentach, w sanktuarium sanktuariów, w Świętem Świętych dla tłumu wielbicieli, zebranych w innych salonach. Monseigneur spożywał właśnie czekoladę.
Monseigneur potrafił z łatwością spożywać rozmaite rzeczy, a niektórzy nieokrzesani głupcy twierdzili że zbyt łakomie spożywa Francję. Ale ranna czekolada wchodziła mu do gardła tylko wtedy, gdy przy tej ceremonji asystowało czterech silnych ludzi, nie licząc kucharza. Tak. Potrzeba było do tego aż czterech ludzi — wszyscy wspaniale ubrani a najstarszy z nich nie mógł wprost żyć bez dwóch złotych zegarków w kieszeni, w czem naśladował wiernie wytworną i szlachetną modę, którą wprowadził Monseigneur — by przenieść szczęśliwą czekoladę do ust Monseigneura. Jeden lokaj wnosił czekoladę przed świątobliwe oblicze. Drugi mieszał i studził ją specjalnym przyrządem. Trzeci rozkładał ulubiony obrus. Czwarty (ten ze złotemi zegarkami) nalewał czekoladę. Rozstać się z jednym z tych pomocników było dla Monseigneura czemś wprost niemożliwem. Uważałby to za hańbę dla swej tarczy rodowej, gdyby przy czekoladzie asystowało tylko trzech. Umarłby, gdyby mu zostało tylko dwóch lokai.
Poprzedniego wieczora Monseigneur był na skromnej kolacyjce, na której Komedję i Operę reprezentowały urocze istoty. Monseigneur często bywał na kolacyjkach w czarującem towarzystwie. Monseigneur był tak uprzejmy i wrażliwy, że Komedia i Opera większy miały wpływ na te nudne sprawy i tajemnice państwowe, niż dobro Francji. Szczęśliwa to okoliczność dla Francji, podobnie jak dla innych krajów, mających to samo szczęście. Jak dla Anglji (by podać przykład) za wesołych dni Stuarta, który zaprzedał kraj.
Monseigneur posiadał mądry i szlachetny pogląd na ogół spraw publicznych, to znaczy, niech sobie wszystko idzie, jak chce. Co do poszczególnych spraw, Monseigneur hołdował szlachetnemu poglądowi, że wszystko powinno iść tak, jak on chce — to jest prowadzić do potęgi i pieniędzy. Co się zaś tyczy rozrywek i przyjemności, zarówno w sensie ogólnym jak szczegółowym, Monseigneur miał inny szlachetny pogląd, że przecież świat po to tylko istnieje. Dewiza jego (różniąca się od oryginału tylko jednem słowem, co nie jest wiele) głosiła: „Ziemia i wszystko, co się na niej znajduje należy do mnie, powiedział Monseigneur“.
Zczasem zauważył Monseigneur, że wulgarne kłopoty wmieszały się w jego sprawy, zarówno publiczne, jak i prywatne. W obu wypadkach Monseigneur uznał za stosowne udać się do Generalnego Dzierżawcy. I w sprawie finansów publicznych, ponieważ nie potrafił sobie z niemi dać rady, wobec czego musiał, oczywiście, wydzierżawić je komuś, kto to potrafi. I w sprawie finansów prywatnych, ponieważ Generalny Dzierżawca był bogaty, a Monseigneur, po wielu latach zbytkownego i rozrzutnego życia, stawał się coraz uboższy. Poczem Monseigneur sprowadził z klasztoru siostrę, zanim zdążyła przywdziać welon (najtańszy strój kobiecy) i uszczęśliwił nią bogatego Dzierżawcę Generalnego, niebogatego w koligacje. Ten to Dzierżawca Generalny, piastujący w ręku laskę ze złotem jabłkiem, znajdował się obecnie między czekającymi w salonach, z uniżeniem wielbiony przez wszystkich — z wyjątkiem wyższych ludzi pokroju Monseigneura, który tak samo, jak jego własna żona, patrzył na niego z nieprzebraną pogardą.
Wystawnie żył pan Dzierżawca Generalny. Trzydzieści koni stało w jego stajniach, dwudziestu czterech hajduków czekało w przedsionku, sześć pokojówek usługiwało pani. Jako człowiek, który nie udawał, że robi cokolwiek poza grabieniem i łupieniem gdzie się tylko dało, Dzierżawca Generalny, który dzięki ożenkowi osiągnął wyższy szczebel moralny, był przynajmniej najbardziej realną osobistością między temi, które tego dnia zebrały się w pałacu Monseigneura.
Pokoje, chociaż przedstawiały wygląd wspaniały i umeblowane były z najwyższym smakiem i zbytkiem swojej epoki, nie świadczyły o zdrowiu; gdyby się wzięło pod uwagę straszydła w łachmanach i szlafmycach (nie trzeba ich było daleko szukać, gdyż wieże kościoła Notre Dame dalekie w równej mierze dwom tym krańcowościom, mogły je widzieć obie), mogłyby świadczyć nawet o czemś bardzo nieprzyjemnem, takiemi jednak subtelnościami nie zajmował się nikt w domu Monseigneura. Wojskowi, nie posiadający wiedzy wojskowej. Oficerowie marynarki nie mający pojęcia o okrętach. Oficerowie policji, nie znający się na prawie. Bezwstydni duchowni, światowcy w najgorszem tego słowa znaczeniu, ze zmysłowem spojrzeniem, wyuzdanemi językami i bardziej jeszcze wyuzdanem życiem. Wszyscy absolutnie nienadający się na piastowane przez siebie stanowiska, wszyscy kłamiący, że urzędy te piastować potrafią, wszyscy mniej lub więcej związani z klasą Monseigneura, i dlatego faworyzowani przy obsadzaniu stanowisk publicznych, na których można było coś wycisnąć. Takich było na kopy! Niemniej liczni byli ludzie nie związani bezpośrednio z Monseigneurem, ani z państwem, ale nie związani też z niczem realnem, którym życie zeszło na podróżach po wszystkich gościńcach prowadzących na wszystkie krańce ziemi. Lekarze, którzy dorobili się majątków przez zapisywanie sekretnych leków na nieistniejące choroby, uśmiechali się do swoich dworskich pacjentów w antyszambrach Monseigneura. Projektodawcy, mający różnorodne remedia na wszelkie drobne dolegliwości państwowe, prócz tego tylko: zabrania się do poważnej pracy, by wykorzenić jeden choćby grzech, zasypywali na przyjęciach u Monseigneura swojem bezmyślnem gadaniem uszy każdego, kogo mogli tylko złapać. Niewierzący filozofowie, którzy przebudowywali świat słowami i wznosili z kart Wieżę Babel, mającą dosięgnąć Niebios, dyskutowali na wspaniałych zebraniach w salonach Monseigneura z niewierzącymi chemikami, którzy mieli oczy zwrócone tylko na przemianę metali. Wytworni panowie, o najwyszukańszem wykształceniu, które w owych czasach — jak zresztą i teraz — poznawano po owocach zupełnej obojętności dla wszystkiego, co może być przedmiotem prawdziwie ludzkiego zainteresowania, reprezentowali w salonach Monseigneura typowe okazy wyjałowienia. Ogniska rodzinne, które ci znakomici ludzie rzucali na pastwę losu w tym wielkim paryskim święcie, były tego rodzaju, że gdyby któremu ze szpiegów — stanowiących zgórą połowę tego świetnego towarzystwa — kręcących się między wielbicielami Monseigneura, kazano wyszukać wśród Aniołów tej sfery jedną niewiastę godną imienia Matki — nielada miałby zadanie do spełnienia. Zaiste, poza jedyną funkcją wydania na świat nieznośnej istotki (co nie realizuje w pełni naszego pojęcia o macierzyństwie), Matka była rzeczą w modnym świecie nieznaną. Chłopki karmiły niemodne dzieci, a modne sześćdziesięcioletnie babcie stroiły się i bawiły jak dwudziestolatki.
Trąd nierealności zniekształcał każdą ludzką istotę z otoczenia Monseigneura. W dalszych pokojach znajdowało się około pół tuzina wyjątkowych mężczyzn, którzy od lat kilku mieli niejasne wrażenie, że naogół rzeczy nie idą tak, jak powinny. By sprowadzić wszystko na właściwą drogę, połowa z tego półtuzina stała się członkami fantastycznej sekty Konwulsjonistów, i rozważała teraz między sobą, czy nie należałoby zacząć tu na miejscu wyć, krzyczeć, wrzeszczeć, toczyć pianę i wpaść w stan kataleptyczny, by tą drogą dać Monseigneurowi niesłychanie cenne wskazówki, jak ma postępować na przyszłość? Obok tych derwiszów stało trzech innych jegomościów, którzy należeli do innej sekty i chcieli poprawić świat zapomocą specjalnego żargonu „Centrum prawdy“. Według nich Człowiek wyszedł z Centrum prawdy (co nietrudno było dowieść) ale nie wyszedł z jej Obwodu, żeby zaś nie wyleciał z Obwodu, i wrócił z powrotem do Centrum, należy pościć i wywoływać duchy. Ci ludzie byli w żywych stosunkach z duchami, co przyniosło wiele dobrego, chociaż dobro to niczem się nie zamanifestowało.
Niejaką pociechą było, że całe towarzystwo w salonach Monseigneura ubierało się bez zarzutu. Gdyby Dzień Sądu miał być pokazem strojów — wszyscy goście Monseigneura dostąpiliby wiecznego zbawienia. Takie ufryzowanie, upudrowanie i uczesanie włosów, takie delikatne cery, sztucznie ochraniane i ulepszane, takie piękne dla oka szpady, i takie wysubtelnienie zmysłu powonienia były najlepszą rękojmią, że wszystko iść będzie jak najlepiej! Wytworni panowie, świetnie wychowani, nosili małe świecidełka, które dźwięczały przy każdym ich leniwym ruchu. Złote ogniwa łańcuszków dzwoniły jak kosztowne dzwoneczki. Od dźwięku tych dzwoneczków i od szelestu jedwabi, adamaszków i cienkiej bielizny, szło w powietrzu trzepotanie, które gdzieś daleko usuwało przedmieście świętego Antoniego i pożerający je głód.
Strój był nieomylnym talizmanem i czarem na to, aby wszystko zostało jak było. Każdy był wystrojony jak na Bal Maskowy trwający bez końca. Od pałacu Tuilleries, poprzez Monseigneura i cały Dwór, poprzez Trybunał Sprawiedliwości i wszystkie Towarzystwa (z wyjątkiem straszydeł) Pochód Maskowy zstępował aż do Kata, który, aby czar trwał niezmiennie, musiał sprawować swój urząd: „utrefiony, upudrowany, w szamerowanym złotym fraku, w białych jedwabnych pończochach“. Przy szubienicy i kole (miecz był rzadkością) Monsieur Paris — jak go nazywali, za przykładem biskupów, jego koledzy z prowincji, Monsieur Orleans i inni — pełnili swój urząd w tym wspaniałym stroju. I któż z gości Monseigneura, na owem przyjęciu w roku Pańskim tysiąc siedemset osiemdziesiątym, mógłby wątpić, że system oparty na utrefionym kacie, upudrowanym, kapiącym od złota, w jedwabnych pończochach — ujrzy niebawem swój zmierzch!
Monseigneur, wypiwszy czekoladę, zwolnił swoich czterech niewolników, nakazał otworzyć szeroko drzwi, prowadzące do Świętego Świętych, i wyszedł do gości. A wtedy, co za uniżoność, co za krygowanie się, płaszczenie, serwilizm, ileż wstrętnej pokory! Co się tyczy pokłonów ciałem i duchem, nic już nie zostało dla Niebios, i to może było powodem, że wielbiciele Monseigneura nie narzucali się Niebu zbyt często!
Rzucając słówko obietnicy tu, uśmiech tam, szept jednemu szczęśliwemu rabowi, a pozdrowienie ręką innemu, Monseigneur zwolna przeszedł szereg pokojów dzielących go od odległych regionów Obwodu Prawdy. Tu Monseigneur zawrócił i przeszedł się z powrotem, poczem w odpowiedniej chwili kazał duchom czekolady zamknąć drzwi sanktuarium, i nie ujrzano go już więcej.
Przedstawienie się skończyło, trzepotanie w powietrzu zamieniło się w istną burzę, kosztowne dzwoneczki zaczęły schodzić ze schodów. Wkrótce z całego tłumu została tylko jedna osoba. Trzymając pod pachą kapelusz, a w ręku tabakierkę, osobistość ta szła wolno między szeregiem zwierciadeł.
„Ofiarowuję cię“, zaczęła ta osobistość, zatrzymując się przy ostatnich drzwiach i zwracając się w kierunku sanktuarium, „djabłu!“
Potem strząsnął tabakę z palców, jakby strząsał pył z trzewików, i spokojnie zeszedł po schodach.
Był to człowiek lat około sześćdziesięciu, pięknie ubrany, o wytwornych manierach, o twarzy podobnej do pięknej maski. Twarz ta była przezroczysto blada, o wybitnych rysach, i skupionym wyrazie. Nos, ślicznie modelowany, miał przy nozdrzach lekkie zagłębienia. W obu tych zagłębieniach, czy odciskach, umiejscowiały się te nieznaczne zmiany, które można było zauważyć w tej twarzy. Zmieniały one nieustannie kolor, a czasami można w nich było zauważyć coś jakby lekkie pulsowanie, co robiło wrażenie, że się rozsuwają lub zbliżają do siebie. I wtedy cała twarz przybierała wyraz fałszu i okrucieństwa. Przy bliższem badaniu można było przekonać się że wrażenie to potęguje linia ust i linja oczodołów, zbyt pozioma i płaska, pomimo to, twarz tę można było nazwać piękną i niezwykłą.
Właściciel tej twarzy zeszedł na dziedziniec, wsiadł do karety i odjechał. Niewiele osób rozmawiało z nim na przyjęciu u Monseigneura. Stał przeważnie na boku, a i Monseigneur mógł był okazać mu więcej ciepła. To też sprawiało mu pewną przyjemność, gdy patrzał, jak gawiedź ucieka przed jego końmi, często z trudem unikając przejechania. Stangret gnał konie, jakby pędził na nieprzyjaciela, a rozszalała nieuwaga stangreta ani razu nie zabarwiła policzków ani warg pana. Nawet i w tem nieczułem mieście, i w owej głuchej epoce rozlegały się czasami skargi na patrycjuszy, którzy, pędząc bez opamiętania przez wąskie uliczki bez chodników dla pieszych, w sposób barbarzyński roztrącali i rozpychali tłum. Ale rzadko kto pomyślał o tem dwa razy, a więc w tem, jak we wszystkiem innem, gmin musiał sobie radzić jak umiał.
Z dzikim tupotem i chrzęstem, z nieludzką bezwzględnością, trudną w naszych czasach do pojęcia, pędziła kareta przez ulice i mijała zakręty. Co chwila słychać było krzyk uciekających kobiet, nawoływanie mężczyzn, ostrzegających jeden drugiego lub spędzających dzieci z drogi. Wkońcu, gdy skręcano na rogu, gdzie znajdowała się studnia, jedno z kół zaczepiło o coś, rozległ się krzyk, konie wspięły się i rzuciły się w bok.
Gdyby nie to ostatnie, kareta prawdopodobnie nie zatrzymałaby się. Karety często przejeżdżały ludzi i najspokojniej zostawiały rannych za sobą. I czemuż miałoby być inaczej? Ale przerażony lokaj zeskoczył z kozła, a dwadzieścia rąk schwyciło konie za uzdy.
„Co się stało?“ spytał Monsieur, wyglądając spokojnie oknem.
Wysoki człowiek w szlafmycy podniósł z pod nóg końskich jakiś strzęp i położył go na ocembrowaniu studni, potem zaczął tarzać się w błocie i wyć jak dzikie zwierzę.
„Przepraszam pana, Monsieur le Marquis“, odezwał się jakiś pokorny nędzarz w łachmanach. „To dziecko!“
„Dlaczego ten człowiek robi taki piekielny hałas? Czy to jego dziecko?“
„Pan wybaczy, Monsieur le Marquis... to bardzo bolesne — tak, to jego dziecko“.
Studnia stała nieco na uboczu. W tem miejscu ulica rozszerzała się i tworzyła placyk, szerokości dziesięciu czy dwunastu jardów. Ponieważ wysoki mężczyzna zerwał się z ziemi i podbiegł do karety, Monsieur le Marquis schwycił za rękojeść szpady.
„Zabity!“ krzyknął wysoki mężczyzna, w dzikiej rozpaczy, podnosząc ręce i chwytając się niemi za głowę. „Nie żyje!“ dodał i wlepił wzrok w markiza.
Ludzie otoczyli go zwartem kołem i wpatrywali się w markiza. Oczy utkwione w niego były tylko badawcze i natrętne. Nie było w nich gniewu, ni groźby. Nikt nic nie powiedział. Po pierwszym okrzyku wszyscy ucichli i milczeli. Głos pokornego człowieka, który odważył się odezwać, był płaski i łagodny w swej bezbrzeżnej pokorze. Monsieur le Marquis powiódł po tłumie wzrokiem, jakby byli gromadą szczurów, wypełzłych z nor.
Wyjął sakiewkę.
„To dziwne, że nie potraficie uważać na siebie“, odezwał się pan markiz, „ani pilnować swoich dzieci! Ciągle musi się ktoś plątać na drodze. Czy aby moim koniom nic się nie stało? Słuchaj! Daj mu to!“
Rzucił lokajowi złotą monetę, a wszystkie głowy pochyliły się, by wszystkie oczy mogły zobaczyć, gdzie upadnie. Wysoki człowiek zawołał znów nieludzkim głosem: „Zabity!“
Chwycił go w ramiona inny mężczyzna, przed którym tłum rozstąpił się. Ujrzawszy go, wysoki mężczyzna padł mu na piersi, płacząc i szlochając, i wskazując na studnię, gdzie kilka kobiet stało przy nieruchomym strzępie, delikatnie się koło niego krzątając. Milczały jednak, jak milczeli mężczyźni.
„Wiem wszystko, wiem wszystko“, powiedział nowoprzybyły. „Bądź mężny, Gaspardzie! Lepiej dla maleństwa, że umarło, niżby tak żyć miało. Umarło w jednej chwili i nie cierpiało! Czyż mogłoby żyć choć jedną godzinę i nie cierpieć?“
„Prawdziwy z was filozof“, rzekł markiz z uśmiechem. „Jak się nazywacie?“
„Nazywam się Defarge“.
„Zawód?“
„Winiarz, Monsieur le Marquis“.
„Podnieś to sobie, panie filozofie i winiarzu*“, powiedział markiz, rzucając drugą sztukę złota, „i wydaj, na co ci się podoba. Konie! Czy konie w porządku?“
Nie raczywszy spojrzeć drugi raz na tłum, Monsieur le Marquis rozparł się na poduszkach i odjechał z miną gentlemana, który rozbił jakiś zwyczajny przedmiot i zapłacił, bo może zapłacić. Nagle spokój jego został zakłócony: do karety wleciała złota moneta i spadła na dno.
„Stój!“ zawołał markiz. „Stój! Kto to rzucił?“
Spojrzał na miejsce, gdzie przed chwilą stał Defarge, winiarz, lecz tylko nieszczęśliwy ojciec tarzał się tam, bijąc głową o bruk, a obok niego stała wysoka, czarnowłosa niewiasta, robiąca na drutach.
„Psy!“ powiedział markiz spokojnie i z niezmienioną twarzą, a tylko nozdrza drżały mu. „Chętnie stratowałbym was wszystkich na śmierć i zmiótł z tej ziemi! Gdybym wiedział, który to łajdak rzucił monetę, i gdybym mógł go tu mieć, zginąłby pod mojemi kołami!“
Tłum tak był przestraszony, tak długo i boleśnie doświadczał, co może ów pan, mający za sobą Prawo i stojący poza prawem, że nie ruszyła się ani jedna ręka, ani jeden głos ani jedno spojrzenie. Nie drgnął też nikt z mężczyzn. Lecz kobieta, robiąca na drutach, podniosła głowę i spojrzała markizowi w twarz. Uwłaczałoby mu, gdyby był to zauważył. Pogardliwe oczy markiza prześlizgnęły się po niej i po reszcie tych szczurów. Rozparł się wygodnie i zawołał: „Jedź!“
Odjechał, a w ślad za nim zaczęły przejeżdżać inne karety. Minister, Dzierżawca Generalny, Doktór, Prawnik, Duchowny, Wielka Opera, Komedja, cały ten Bal Maskowy nadjechał barwnym orszakiem z turkotem i szumem. Szczury wypełzły z nor, by się przyjrzeć zabawie, i przyglądały się temu przez długie godziny; czasem żołnierze i policjanci stawali miedzy widzami a widowiskiem i tworzyli barjerę, za którą szczury tłoczyły się i przez którą zerkały. Ojciec dawno już zabrał swój strzęp i oddalił się, kobiety, które krzątały się dokoła małego trupa, gdy spoczywał na studni, usiadły na ocembrowaniu, patrząc jak płynie woda i jak przesuwa się Bal Maskowy, a kobieta wciąż robiąca spokojnie na drutach, wciąż jeszcze stała i dziergała dalej z wytrwałością Fatum. Woda ze studni płynęła, rzeka płynęła dzień płynął ku wieczorowi, tyle żywotów w tem mieście płynęło ku śmierci — wszystko w imię prawa, że przypływ i odpływ nie czekają na nikogo. Szczury posnęły znów w swoich ciemnych norach. Bal Maskowy rozbłysnął znów przy kolacji — wszystko płynęło swojem korytem.