Opowieść o dwóch miastach/Księga pierwsza/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Opowieść o dwóch miastach |
Wydawca | Wydawnictwo J. Przeworskiego |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Zakłady Graficzne „Feniks“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | A Tale of Two Cities |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała Księga pierwsza |
Indeks stron |
Gościniec, który ścielił się pewnej listopadowej nocy, w piątek, przed pierwszą osobą, o jakiej w tej powieści będzie mowa, prowadził do Dover. Właściwie jednak dla naszego podróżnego gościniec doverski nie wiele miał wspólnego z dyliżansem doverskim, wspinającym się po Shooters Hill. Podróżny brodził bowiem w błocie obok dyliżansu, jak i reszta pasażerów, i to bynajmniej nie dlatego, że przechadzka o tej porze jest nęcąca, ale dlatego, że wspinanie się po zboczu, błoto i dyliżans były tak ciężkie, iż konie zatrzymywały się już kilkakrotnie, a raz nawet stanęły wpoprzek drogi z buntowniczym zamiarem zawrócenia do Blackheath. Ale cugle i bat, woźnica i strażnik znali jednak ów artykuł wojenny, wzbraniający stosowania argumentu, kiedyindziej cieszącego się wielką powagą, według którego pewne zwierzęta obdarzone są rozumem; zaprząg skapitulował więc i wrócił do spełniania swego obowiązku.
Z pochylonemi łbami i machając ogonami, szkapy torowały sobie drogę przez gęste błoto potykając się i plącząc między kołami, jak gdyby miały rozsypać się na kawałki w miejscach, gdzie członki ich połączone były stawami. Ilekroć woźnica ściągał lejce i zatrzymywał konie długiem „Prrrrr“, pierwszy lejcowy potrząsał głową i wszystkiem co miał na niej — niczem rasowy rumak — chcąc dać w ten sposób do zrozumienia, że dyliżansu niepodobna wciągnąć na wzgórze. Ilekroć lejcowy wstrząsał się, pasażer wstrząsał się również, jak przystało na człowieka nerwowego i mającego ciężar na sercu.
Mgliste opary wypełniały wszystkie szczeliny i błąkały się po pochyłości wzgórza, jak duchy potępieńcze, napróżno szukające spokoju. Lepkie te, zimne opary wędrowały w powietrzu kłębami i przelewały się przez siebie, jak fale niesamowitego morza. Były one tak gęste, że chroniły przed latarniami dyliżansu wszystko, co nie było dyliżansem lub paroma jardami gościńca, a para z oddechu spracowanych koni zlewała się w jedno z oparami.
Oprócz wyżej wspomnianego podróżnego, dwaj inni jeszcze pasażerowie wspinali się po wzgórzu, obok dyliżansu. Wszyscy ubrani byli jednakowo, w płaszcze zakrywające twarze po uszy i w buty z grubej skóry. Nikt z nich trzech nie mógłby powiedzieć, jak wyglądają jego towarzysze, każdy bowiem starał się jaknajbardziej ukryć, zarówno przed oczyma duszy, jak przed fizycznym wzrokiem pozostałych. W owych czasach ludzie stronili od obcych, gdyż każdy spotkany na gościńcu mógł być bandytą lub w zmowie z bandytami. Zwłaszcza to ostatnie nie było wykluczone; w każdej karczmie i w każdym domu zajezdnym „kapitan“ miał swoich zauszników, którzy rekrutowali się z rozmaitych elementów, od gospodarza począwszy, a kończąc na stajennym. Takie i tym podobne myśli snuły się po głowie w ów piątkowy wieczór listopadowy roku 1775 konduktorowi, stojącemu na stopniu, umocowanym ztyłu dyliżansu, który wspinał się na Shooters Hill. Bił nogą o nogę i rozglądał się dokoła, nie odrywając ręki od skrzyni, gdzie na stosie z sześciu czy ośmiu pistoletów i kilku kordelasów, leżała nabita strzelba.
Dyliżans doverski znajdował się w tem samem położeniu co inne: konduktor podejrzewał pasażerów, pasażerowie siebie i konduktora, a wszyscy razem i każdy z osobna podejrzewali każdego i wszystkich, natomiast woźnica ufał tylko swoim koniom. Co się zaś tyczy koni, gotów był przysiąc na oba Testamenty, że nie nadają się do tej podróży.
„Wiooo!“ wołał woźnica. „Wioo! Jeszcze trochę, a będziemy na szczycie tego paskudnego pagórka, na który wciąkacie nas z takim trudem! Wioo! maluśkie! Joe!“
„Hej!“ odpowiedział konduktor.
„Która to u ciebie godzina?“
„Już dziesięć minut po dziesiątej“.
„Żeby to najjaśniejsze!“ zaklął woźnica, „a myśmy nie dobrnęli jeszcze na Shooters Hill! Wioooo!“
Pełen fantazji lejcowy, zachęcony zresztą wcale niedwuznacznie batem, zebrał się w sobie, szarpnął i pociągnął inne konie. Raz jeszcze dyliżans doverski zachybotał się, a wraz z nim ruszyli trzej pasażerowie, kroczący tuż obok. Stanęli, gdy dyliżans stanął, nie chcąc zbytnio oddalać się od niego. Gdyby jeden z pasażerów odważył się był lekkomyślnie zaproponować drugiemu pójść naprzód, w mgłę, dostałby natychmiast kulą, w łeb, jako niebezpieczny opryszek.
Konie wciągnęły dyliżans ostatnim wysiłkiem na szczyt wzgórza i stanęły tam dysząc ciężko. Konduktor zeskoczył, zahamował koła i otworzył przed pasażerami drzwiczki.
„Ts! Joe!“ zawołał woźnica z kozła ostrzegawczym głosem.
„Co się stało, Tom?“
Obaj zaczęli nadsłuchiwać.
„Powiadam ci, Joe, jakiś koń biegnie kłusem!“
„A ja ci powiadam, że galopem!“ odparł konduktor, puszczając drzwiczki i szybko wskakując na swoje miejsce. „Gentlemani! W imię Króla — mieć się na baczności!“
Wydawszy ten rozkaz, chwycił krucicę i stanął w pozycji zaczepnej.
Pasażer, o którym będzie mowa w tej powieści, stał jedną nogą na stopniu dyliżansu a towarzysze jego stali za nim, również gotowi do wsiadania. On zatrzymał się przed dyliżansem, oni zatrzymali się na gościńcu. Wszyscy spoglądali bacznie to na woźnicę, to na konduktora. Woźnica obejrzał się za siebie, i konduktor obejrzał się za siebie, a nawet ów koń z fantazją nadstawił uszu i obejrzał się za siebie, porzuciwszy opozycję.
Cisza, która nastąpiła, gdy umilkł turkot i skrzypienie dyliżansu, spotęgowała ciszę nocy, czyniąc ją rzeczywiście bezgłośną a drżenie koni udzielało się poniekąd dyliżansowi. Serca pasażerów biły tak mocno, że niemal mogli je słyszeć: w każdym jednak razie ta chwila ciszy mówiła niemal głośno o ludziach z zapartym oddechem i tych, którzy wstrzymywali oddech, i tych, którym krew żywiej pulsowała od oczekiwania.
Tętent konia galopującego po wzgórzu stawał się coraz wyraźniejszy.
„Hej!“ zawołał konduktor z całych sił. „Stój, bo strzelę!“
Tętent ustał, a wśród wielkiego sapania i chrapania rozległ się głos:
„Czy to dyliżans doverski?“
„Co cię to obchodzi?“ zawołał konduktor. „Gadaj, coś za jeden!“
„Czy to dyliżans doverski?“
„A po co ci to?!“
„Szukam pasażera“.
„Jakiego pasażera?“
„Pana Jarvis Lorry“.
Na dźwięk swojego nazwiska, podróżny, stojący na schodkach, poruszył się. Konduktor, woźnica i dwaj podróżni spojrzeli na niego podejrzliwie.
„Zostań tam, gdzie jesteś“, zawołał konduktor, „bo jak się omylę, to do końca życia nie naprawię już tego błędu! Gentleman nazwiskiem Lorry niech odpowiada ze swego miejsca!“
„Co się stało?“ zapytał podróżny miłym, śpiewnym głosem. „Kto mnie szuka? Czy to ty Jerry?“
„Nie podoba mi się głos tego Jerry, jeśli to wogóle jest Jerry“, mruknął konduktor do siebie. „Jak na mój gust zanadto ma ochrypły głos ten jakiś Jerry!“
„Tak, to ja, panie Lorry!“
„O co chodzi?“
„Mam dla pana depeszę stamtąd: T. i Spółka“.
„Panie konduktorze, znam tego człowieka“, powiedział pan Lorry, schodząc ze stopnia. Podróżni, stojący za nim, odskoczyli wtył, poczem pośpiesznie wskoczyli do dyliżansu, zatrzasnęli drzwi i spuścili okno. „Może podejść bliżej. Nic nam nie grozi!“
„Mam nadzieję, ale głowy za to nie dam“, powiedział konduktor mrukliwie. „Hej, ty tam!“
„Hej! Dobry wieczór!“ powiedział Jerry głosem bardziej jeszcze ochrypłym.
„Zbliż się trochę, ale jeśli masz broń w ręku, to radzę ci jej nie dotykać, bo jestem krewki, a moje omyłki przyjmują kształt ołowiu! No, pokaż-że się!“
Stopniowo zaczęły się z mgieł wynurzać postacie konia i jeźdźca, który zbliżył się do dyliżansu od tej strony, gdzie stał pasażer. Jeździec wstrzymał konia, obrzucił spojrzeniem konduktora i podał pasażerowi kartkę papieru. Koń dyszał ciężko, a obaj, koń i jeździec, pokryci byli błotem od kopyt wierzchowca aż po głowę przybysza.
„Konduktorze!“ powiedział podróżny tonem spokojnym i urzędowym.
Ostrożny konduktor wciąż trzymał w prawej ręce pistolet zaś lewą dtoń oparł o barierkę i, utkwiwszy oczy w jeźdźcu, odpowiedział szorstko:
„Panie!“
„Tu niema żadnych tajemnic. Pracuję w banku Tellsona w Londynie. Musicie znać bank Tellsona w Londynie. Jadę w interesach do Paryża. Korona na piwo. Czy mogę przeczytać?“
„Jeżeli się pan pośpieszy!“
Pasażer rozwinął papier w świetle latarni, wiszącej z tej strony dyliżansu, i przeczytał — najpierw po cichu, a potem głośno. „Czekać panny w Dover!“ Niewiele, jak widzicie, panie konduktorze! Powiedz Jerry, że moja odpowiedź brzmi: zwrócony życiu!“
Jerry poruszył się na siodle. „Dziwna odpowiedź!“ powiedział jeszcze bardziej ochrypłym głosem.
„Zawieź tylko tę odpowiedź, a już będą wiedzieli, że otrzymałem ich zlecenie! To tak, jakbym odpisał! Spiesz się! Dobranoc!“
Z temi słowy pasażer otworzył drzwiczki dyliżansu i wsiadł. Tymczasem przezorni towarzysze podróży pochowali zegarki i sakiewki za cholewy butów i udawali pogrążonych we śnie, w tym zresztą tylko celu, aby nie być zmuszonymi do przedsiębrania innych kroków.
Dyliżans ruszył z miejsca otoczony coraz gęstszą mgłą, która rosła w miarę jak zjeżdżali po zboczu. Konduktor schował krucicę do skrytki na broń, a obejrzawszy jej zawartość oraz stan zapasowych pistoletów, które miał za pasem, zajrzał do mniejszej skrzynki i wyjął z niej narzędzia kowalskie, dwie pochodnie i krzesiwo. W to wszystko był zaopatrzony na wypadek, gdyby latarnie wypaliły się lub gdyby wiatr je zgasił, co zdarzało się czasami. Wtedy wystarczyło mu skrzesać ognia i zapalić trochę słomy, by, w pięć minut (jeśli dopisze szczęście) rozniecić pochodnię.
„Tom!“ zawołał przyciszonym głosem nad dachem karety.
„Jestem Joe!“
„Słyszałeś zlecenie?“
„Słyszałem, Joe!“
„Rozumiesz co?“
„Nic. Zupełnie nic“.
„Co za dziwny zbieg okoliczności!“ powiedział konduktor. „Bo ja też nic!“
Jerry, zostawszy sam śród mgieł i nocy, zsiadł z konia nietylko poto, aby mu trochę ulżyć, ale również dlatego, aby zetrzeć błoto z twarzy, strząsnąć deszcz z ronda kapelusza, na którem zebrało się z pół galona wody. Stał tak długo, przesunąwszy przez ramię cugle konia, aż zamilkł turkot kół, a noc stała się cicha, jak dawniej. Potem puścił się piechotą po zboczu.
„Po tym galopie z Temple Bar, staruszko, wolę nie dowierzać twoim nogom, zanim się nie dostaniemy na szczyt“, powiedział zachrypnięty jegomość do swej szkapy. „Zwrócony życiu! Djabelnie dziwaczne zlecenie! Nie powiem, żeby to pasowało do ciebie, Jerry! Tak, tak, mówię ci to Jerry! Źleby z tobą było, gdyby zwracanie życiu weszło w modę!“