Opowieść o dwóch miastach/Księga pierwsza/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Opowieść o dwóch miastach |
Wydawca | Wydawnictwo J. Przeworskiego |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Zakłady Graficzne „Feniks“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | A Tale of Two Cities |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała Księga pierwsza |
Indeks stron |
Dziwny to fakt, zasługujący na to, by się nad nim zastanowić, iż każda istota ludzka tak jest stworzona, że jest nieodgadniona tajemnicą i zagadką dla innych istot ludzkich. Kiedy wjeżdżam do wielkiego miasta, mimowoli uderza mię myśl, że każdy z tych ciemnych, zamkniętych domów kryje swą tajemnicę, że każdy pokój w każdym z tych domów kryje również swą tajemnicę, że każde serce z pomiędzy tysięcy bijących serc jest poniekąd tajemnicą dla najbliższych mu serc. Jest w tem jakaś groza, coś jakby powiew śmierci. Nie mogę już więcej przewracać kart tej drogiej książki, którą niegdyś kochałem łudząc się, że przeczytam ją do końca. Nie mogę również ujrzeć dna owej rzeki, gdzie w przelotnym błysku słońca ujrzałem blask zakopanych skarbów i zatopionych rzeczy. Postanowione było, że książka ta zamknie się na zawsze, gdy przeczytałem jedną jej tylko kartę. I postanowione było, że wieczny mróz zetnie wody, gdy ja stałem jeszcze wpatrzony w grę świateł na jej powierzchni, nie przeczuwając nic złego. Przyjaciel mój umarł, sąsiad mój umarł, umiłowana moja, skarb mej duszy, umarła. Jest to nieubłagana ciągłość tajemnicy, która zawsze tkwiła w tej istocie i którą nosić będę w sobie aż po koniec życia. Czyż na wszystkich cmentarzach miasta, przez które idę, znajdzie się jeden nieboszczyk, bardziej dla mnie niezrozumiały niż niezrozumiali mi są żywi mieszkańcy, niż ja sam jestem niezrozumiały dla nich?
Jest to naturalne dziedzictwo, którem Los obdarzył wszystkich jednakowo hojnie. Konny goniec jest pod tym względem równie bogaty jak król, pierwszy minister równie jak kupiec londyński. Tak samo miała się rzecz z trzema podróżnymi zamkniętymi w ciasnej klatce dyliżansu. Każdy z nich był dla towarzyszy tajemnicą, jak gdyby jechał własnym koczem zaprzężonym w szóstkę czy sześćdziesiątkę koni, a między nimi i sąsiadem była przestrzeń tak wielka, jak conajmniej jedno hrabstwo.
Posłaniec jechał z powrotem wolnym krokiem, zatrzymując się dość często przy karczmach przydrożnych, aby sobie popić, zdradzając jednak przy tem skłonności do utrzymania swojej tajemnicy, głęboko bowiem nasuwał zniszczony kapelusz na oczy. Miał on oczy nadające się do tej dekoracji, były bowiem czarne, ale pozbawione głębi i blasku, i zbyt blisko osadzone, jakby się obawiały, że znajdą się Bóg wie gdzie, gdy tylko oddalą się od siebie. Oczy te patrzyły złowieszczo z pod szerokiego ronda kapelusza, podobnego do trójgraniastej spluwaczki, zaś poniżej nich znajdował się wielki szal, odkrywający brodę i szyję, a spływający prawie do kolan. Kiedy Jerry wstępował na szklaneczkę, odsuwał końce szala lewą ręką, aby prawą móc sięgnąć po napój. Gdy to uczynił, znów okrywał się starannie.
„Nie, Jerry!“ wracał wciąż do tego samego tematu. „To nie dla ciebie, Jerry! Jesteś uczciwy kupiec, Jerry! To nie może być w twoim planie. Zwrócony! Niech mię djabli, jeśli to nie prawda, że się stary musiał strąbić!“
Polecenie do tego stopnia zaprzątało myśli Jerry, że kilka już razy zdejmował kapelusz, chcąc się podrapać w głowę. Z wyjątkiem ciemienia, które było zupełnie łyse, głowę jego pokrywały włosy sterczące, czarne, szorstkie jak szczecina, i spadająca niemal aż na szeroki, zadarty nos. Głowa była okrągła, jakby utoczona, i przypominała raczej mur najeżony gwoździami, niż owłosioną głowę. Przypuszczam, że najlepsi gracze w „żabkę“ ogłosiliby, że przez taką głowę niebezpiecznie jest skakać.
Kiedy Jerry jechał z poleceniem, które miał powtórzyć nocnemu stróżowi, siedzącemu przy bramie banku Tellsona, przy Temple Bar, mającemu z kolei powtórzyć je większym od siebie personom, nocne cienie zaczęły przybierać w jego oczach takie kształty, jakie wywołać mogło podobne zlecenie, zaś w oczach klaczy — jakie malował jej własny strach. Musiało tych kształtów być mnóstwo, bo się wzdrygała na widok każdego przydrożnego cienia.
W tym samym czasie dyliżans trząsł się, podskakiwał, potykał, po uciążliwym gościńcu, wioząc tajemniczego pasażera. I dla niego cienie nocne przybierały kształty, które nadawały im jego niespokojne oczy i błędne myśli.
Bank Tellsona miał stałe miejsce w dyliżansie. Kiwając się zgodnie z ruchem dyliżansu, pasażer nasz przeciągnął rękę przez rzemień (co nie uchroniło go od kiwania się w stronę sąsiada, którego spychał w sam kąt, ilekroć dyliżans podskoczył trochę wyżej) i siedział ze zmrużonemi oczyma. Małe okienka, migotliwe światła latarni przeświecające przez nie, otyły pasażer siedzący naprzeciw niego — wszystko to w myślach jego zlewało się z bankiem i innemi sprawami pierwszorzędnej wagi. Klekot uprzęży zmienił się w brzęk monet, a nasz pasażer w ciągu pięciu minut wykonał więcej tranzakcyj handlowych, niż cały bank Tellsona i wszystkie jego krajowe i zagraniczne filje w czasie trzykrotnie dłuższym. Potem otworzyły się przed nim podziemia Tellsona wraz ze wszystkiemi skrytkami i schowkami (a znał je bynajmniej nie powierzchownie); szedł przez skarbiec z pękiem wielkich kluczy i słabo płonącem światłem, aby się przekonać, że skrytki są bezpieczne, mocne, ciche, pewne, tak, jak je był zostawił.
Ale chociaż bank wciąż był obecny w jego świadomości (w sposób niejasny jak ból pod narkotykiem) i chociaż dyliżans był wciąż przytomny, myśli pana Lorry biegły ku czemu innemu, co dręczyło go przez całą noc. Miał przed sobą trudne zadanie — wydobyć człowieka z grobu.
Która z pośród niezliczonych twarzy, wyłaniających się z mroków przed jego oczyma, była twarzą owego żywcem pogrzebanego, cienie nie wskazywały dokładnie, ale wszystkie miały twarz człowieka lat około czterdziestu pięciu, różniły się zaś od siebie tylko wyrazem przeświecającym upiornie przez rysy widma. Duma, wzgarda, nieufność, rozpacz, pokora, upór kolejno następowały po sobie i kolejno zmieniały się zapadłe policzki, blada cera, wychudłe ręce i nogi. Ale twarz była ta sama, i wszystkie głowy pokrywała przedwczesna siwizna. Ze sto razy drzemiący pasażer zadawał sobie pytanie:
„Od jak dawna pochowany?“
Odpowiedź brzmiała zawsze tak samo: „Od osiemnastu lat“.
„Straciłeś nadzieję, że cię odgrzebią?“
„Oddawna!“
„Czy wiesz, że jesteś zwrócony życiu?“
„Mówiono mi...“
„Zapewne chcesz żyć?“
„Sam nie wiem“.
„Czy ci ją pokazać? Chcesz ją widzieć?“
Odpowiedzi na to ostatnie pytanie były rozmaite i pośpieszne. Czasem złamany głos mówił: „Zaczekaj, zaczekaj chwilę! Umarłbym, gdybym zobaczył ją za wcześnie“. Czasem odpowiedzią był płacz serdeczny i słowa: „Zaprowadź mię do niej!“ czasem ponury głos wołał: „Nie znam jej! Nie rozumiem, czego chcecie...“
Po każdym z tych wymaginowanych djalogów podróżny kopał, kopał nieustannie, to rydlem, to rękami, to jakimś wielkim kluczem, by wydobyć nieszczęsną ofiarę. Wyciągnął ją wkońcu z grudkami ziemi na twarzy i we włosach — ale natychmiast rozwiewała się we mgle. Pasażer ocknął się, spuścił okno, ażeby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza i ochłodzić twarz drobnym rzeźwiącym deszczykiem.
Ale gdy otworzył oczy i patrzał na mgłę i deszcz, na ruchome smugi padające od latarni i na uciekające po obu stronach gościńca żywopłoty — cienie nocne otaczające dyliżans zlewały się z cieniami jego myśli. Prawdziwy dom bankowy przez Temple Bar, wprawdzie interesy, załatwione poprzedniego dnia, prawdziwy skarbiec, prawdziwy goniec wysłany za nim w pogoń — i dane przez niego zlecenie — wszystko było na miejscu. Ale z pośród tego wszystkiego wyłaniała się twarz, której znowu zadawał pytania?
„Od jak dawna pochowany?“
„Od osiemnastu lat“.
„Zapewne, chcesz żyć?“
„Nie wiem“.
Kopie... kopie... kopie... póki niecierpliwe poruszenie jednego z dwóch pasażerów nie przypomniało mu, że trzeba spuścić okno, dla bezpieczeństwa przesunąć rękę przez rzemienny pas i patrzeć na dwie drzemiące postacie — aż wreszcie znów zapominał o nich i myśli jego wracały do banku i do grobu.
„Od jak dawna pochowany?“
„Od osiemnastu lat“.
„Straciłeś nadzieję, że odzyskasz wolność?“
„Oddawna!“
Słowa te brzmiały w uszach tak wyraźnie, jak wszystkie inne słowa słyszane w życiu. Wsłuchiwał się w ich dźwięk aż do świtu; wtedy dopiero odzyskał przytomność i przekonał się, że cienie nocne się rozpierzchły.
Spuścił szybę i spojrzał na wschodzące słońce. Przed nim leżał szmat zoranej ziemi, z pługiem, który został tam od poprzedniego dnia, gdy wyprzężono konie. Dalej zagajnik, w którym czerwone jak ogień i złote liście trzymały się jeszcze na gałęziach. Chociaż ziemia była zimna i wilgotna, niebo było jasne, a słońce piękne, radosne i wesołe.
„Osiemnaście lat!“ powiedział pasażer spoglądając w słońce. „Łaskawy Stwórco Dnia! Być żywcem pogrzebanym przez osiemnaście lat!“