Opowieść o dwóch miastach/Księga pierwsza/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Opowieść o dwóch miastach |
Wydawca | Wydawnictwo J. Przeworskiego |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Zakłady Graficzne „Feniks“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | A Tale of Two Cities |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała Księga pierwsza |
Indeks stron |
Kiedy koło południa dyliżans szczęśliwie dojechał do Dover, portjer oberży pod „Królem Jerzym“ otworzył jak zazwyczaj drzwiczki. Czynił to prawie z namaszczeniem, gdyż podróż dyliżansem z Londynu była przedsięwzięciem, którego można było gratulować nawet odważnym ludziom.
Tym razem znalazł się tylko jeden odważny podróżny, któremu należało gratulować: dwaj inni wysiedli po drodze. Zapleśniałe wnętrze dyliżansu z brudną, zabłoconą słomą, ciemne i cuchnące, przypominało raczej psią budę. Pan Lorry, ów jedyny pasażer, wygramolił się i strząsnął ze siebie kawałki słomy. W pomiętym płaszczu, w spłaszczonym kapeluszu i zabłoconych butach podobny był do wielkiego psa.
„Czy statek do Calais odchodzi jutro?“
„Tak, proszę pana, jeżeli pogoda się utrzyma i nie będzie zbyt silnego wiatru. Statek odpłynie około drugiej popołudniu. — Łóżko dla jaśnie pana?“
„Położę się dopiero wieczorem. Ale proszę o pokój i fryzjera“.
„A śniadanie, proszę pana? Słucham pana! Tędy, pan pozwoli! Wskaż panu Konkordję! Walizkę do Konkordji i ciepłą wodę! Zdejm panu buty w Konkordji! (zastanie pan doskonały ogień na kominku). Syp po balwierza! A teraz zaprowadź pana do Konkordji!“
Ponieważ sypialnia Konkordja przeznaczona była dla pasażerów, którzy przyjechali dyliżansem, a pasażerowie jadący dyliżansem opatuleni byli zawsze od stóp do głowy, pokój ten miał więc tę właściwość i tem się różnił od innych pokoi pod „Królem Jerzym“, że wchodzili do niego ludzie zupełnie jednakowi, wychodzili zaś bardzo rozmaici. Wskutek tego drugi portjer, dwaj posługacze, kilka pokojówek i gospodyni kręciło się, niby przypadkiem, w rozmaitych punktach między kredensem i sypialnią. Tym razem wyszedł z Konkordji jegomość około lat sześćdziesięciu, w wytartym nieco, ale dobrze utrzymanym bronzowym garniturze, z szerokiemi wyłogami przy rękawach i wielkiemi klapami przy kieszeniach który udał się wprost do jadalni.
Tego popołudnia nie było w pokoju nikogo prócz jegomościa w bronzowym garniturze. Przysunięto mu stolik do kominka. Blask płomieni padał mu na twarz. Oczekując, aż podadzą śniadanie, podróżny siedział tak nieruchomo, jakby pozował do portretu.
Wyglądał bardzo zacnie, bardzo przyzwoicie, z jedną ręką na kolanie, z zegarkiem tykającym pod migdałową kamizelką z tak jednostajną dostojnością, jak gdyby zastanawiał się nad swoją powagą i niezmiennością, będącemi jaskrawem przeciwieństwem lekkomyślności i znikomości płomienia. Podróżny miał nogi zgrabne, z czego był po trosze dumny. Łydki ciasno obciągały jedwabne pończochy, a trzewiki, chociaż skromne, były bardzo wytworne. Nosił śmieszną, kędzierzawą, jasną jak len peruczkę, mocno przylegającą do głowy. Bielizna, chociaż nie tak cienka jak pończochy, była biała jak piana morska rozpryskująca się na pobliskim brzegu, lub jak płat żagli, błyszczących w słońcu, daleko. Peruczka była prawdopodobnie zrobiona z włosów, ale robiła wrażenie, że jest z jedwabiu lub ze szkła. Twarz, zazwyczaj spokojną i stateczną, rozjaśniała para pięknych, wilgotnych oczu. Przed Iaty z trudem musiała ona zachowywać powagę godną urzędnika banku Tellson i Spółka.
Cerę miał zdrową. Twarz, choć przeorana wieloma zmarszczkami, nie nosiła śladów głębszych trosk i przeżyć. Ale może urzędnicy banku Tellsona zajmowali się wyłącznie cudzemi sprawami, a może troski z drugiej ręki, podobnie jak ubrania z drugiej ręki, łatwo się przyjmuje i łatwo odrzuca.
Jakby dla dopełnienia podobieństwa do człowieka pozującego do portretu, pan Lorry zdrzemnął się. Zbudził się gdy przyniesiono śniadanie; wówczas, przysunąwszy krzesło do stolika, powiedział do posługacza:
„Proszę przygotować wygodny pokój dla młodej damy, która zjedzie tu w ciągu dnia. Będzie się pytała o pana Jarvis Lorry, a może o kogo z banku Tellsona. Proszę mię natychmiast zawiadomić“.
„Słucham pana. Bank Tellsona, Londyn. Czy tak, proszę pana?“
„Tak“.
„Słucham pana. Często mamy honor gościć u siebie urzędników banku Tellsona, jeżdżących w tę i tamtą stronę, między Londynem i Paryżem. Dużo musi podróżować taki bank Tellsona!“
„Tak. Jesteśmy właściwie tyleż bankiem francuskim, co i angielskim“.
„Tak, proszę łaski pana. Ale pan chyba nieczęsto odbywa podróże?“
„W ostatnich czasach — tak. Ostatnio byliśmy — to jest byłem — we Francji przed piętnastu laty“.
„Doprawdy, proszę pana? Nie za moich było to czasów! Nawet nie za czasów moich gospodarzy, Jerzy był wtedy w innych rękach“.
„Zdaje mi się“.
„Ale gotów jestem założyć się, że bank Tellsona był w kwitnącym stanie i przed pięćdziesięciu laty, nie mówiąc już przed piętnastu“.
„Możecie cyfrę tę potroić i powiedzieć: przed stupięćdziesięciu, a jeszcze nie będziecie dalecy od prawdy“.
„Czy być może?“
Oczy i lista posługacza zaokrągliły się, cofnął się więc o krok, przerzucił serwetę z prawej ręki do lewej, przyjął postawę pełną godności, i zaczął przypatrywać się, jak gość je i pije, jakby śledził go ze szczytu wieży obserwacyjnej. Czynił to zgodnie z obyczajami wszystkich posługaczy wszystkich czasów.
Pan Lorry skończył śniadanie i udał się na przechadzkę po wybrzeżu. Małe, brzydkie, wąskie, miasteczko Dover trzyma się zdala od wody i chowa głowę w wyrwy kredowe, niby jakiś morski struś. Wybrzeże jest kamieniste, pustynne, wydane na pastwę morzu, które czyniło z niem, co chciało, a chciało je przedewszystkiem strawić. Ryk morza obijał się o miasto, obijał się o wzgórze, a fale z wściekłością wyżerały brzeg. Powietrze między domami tak było przesiąknięte zapachem ryb, że możnaby pomyśleć, iż wszystkie chore ryby przyszły się tu leczyć, jak chorzy ludzie jeżdżą kąpać się w morzu. W porcie zajmowano się trochę rybołóstwem, w nocy zaś przeważnie wałęsaniem się lub gapieniem na morze: zwłaszcza w czasie przypływu, gdy morze podchodziło blisko. Drobni kupcy, nie robiący zasadniczo żadnych interesów, czasami dorabiali się tu znacznych fortun, a było to znamienne, że nikt w swem sąsiedztwie nie zniósłby latarnika.
Popołudniu, gdy zaczęło się zmierzchać, powietrze, które chwilami tak było przezroczyste, że widać było brzeg francuski, znów nasiąkło mgłą i wilgocią. Myśli pana Lorry również spochmurniały i zamgliły się. Gdy noc zapadła, usiadł przed kominkiem w pokoju jadalnym, czekając na obiad, jak czekał przedtem na śniadanie. I kopał — kopał — kopał w ruchliwych czerwonych węgielkach.
Flaszka dobrego klaretu po obiedzie nie czyni żadnej krzywdy komuś, kto kopie w węglach kominka — chyba, że odrywa go od pracy. Pan Lorry od dłuższego już czasu siedział bezczynnie i właśnie wychylił do dna ostatnią szklankę wina, z wyrazem owego doskonałego zadowolenia, jakie zdradza jedynie starszy gentleman zdrowej kompleksji, gdy ujrzy dno flaszki. Nagle na ulicy zaturkotały koła, i pojazd wtoczył się na dziedziniec.
Odstawił nietkniętą szklankę.
„Ona!“ powiedział.
W tej chwili wszedł posługacz i oznajmił, że panna Manette przyjechała z Londynu i pragnie widzieć się z gentlemanem od Tellsonów.
„Już?!“
Panna Manette posiliła się już w drodze, nie chce jeść i niecierpliwie oczekuje gentlemana od Tellsonów, z którym pragnie się zaraz rozmówić.
Gentlemanowi od Tellsonów nie pozostało nic innego, jak wychylić ostatnią szklankę z wyrazem tępej rozpaczy, nasunąć peruczkę na uszy i pójść za służącym do pokoju panny Manette. Był to wielki ciemny apartament, urządzony żałobnie, z meblami obitemi czarnem włosiem, pozastawiany czarnemi stołami. Stoły te były tak wypolerowane że dwa wielkie kandelabry, umieszczone na jednym z nich pośrodku pokoju, ponuro odbijały się we wszystkich ich powierzchniach: robiło to wrażenie, że leżą one w głębokich grobach z czarnego mahoniu i że niema nadziei, by oświetliły pokój, jeśli się ich stamtąd nie wydobędzie.
W pokoju panował mrok tak trudny do przeniknięcia, że pan Lorry, idąc po zniszczonym dywanie tureckim, przypuszczał, iż panna Manette musi być w sąsiednim pokoju. Dopiero minąwszy kandelabry, dojrzał między stołami i kominkiem młodą dziewczynę lat siedemnastu, ubraną w płaszczyk podróżny. W ręku trzymała jeszcze wstążki kapelusza. Gdy wzrok pana Lorry zatrzymał się na drobnej ładnej twarzyczce, okolonej mnóstwem złotych włosów, na błękitnych oczach o pytającem wejrzeniu, na czole, które posiadało tę właściwość, iż nagle się marszczyło, co nadawało dziewczynie wyraz ni to zdziwienia ni to niepokoju, a może tylko wielkiego skupienia, (chociaż w skupieniu tem były również wszystkie tamte uczucia), gdy oczy jego zatrzymały się na tych szczegółach, uderzyło go nagle żywe wspomnienie dziecka, które przewiózł na swych ramionach przez ten sam kanał w pewną zimową noc, kiedy dął straszliwy wicher a morze szalało. Podobieństwo dziecka do stojącej przed panem Lorry panny przeszło jak tchnienie po wielkiej tafli zwierciadła, wiszącego za nią. Lustro oprawne było w ramę, zdobną w rzeźbioną procesję czarnych kupidynków, przeważnie bez głowy i pokaleczonych, które podawały czarne kosze owoców czarnym bóstwom rodzaju żeńskiego. Pan Lorry ukłonił się pannie Manette.
„Proszę, niech pan siada“, odezwał się młody dźwięczny głos z lekkim akcentem cudzoziemskim, ale tylko z lekkim.
„Całuję rączki!“ powiedział pan Lorry nieco staromodnie, poczem znów się ukłonił i usiadł.
„Wczoraj odebrałam z banku list, w którym mi donoszą, że nowe wiadomości... to jest odkrycia...“
„Mniejsza o słowo, proszę pani, każde słowo będzie dobre!“
„...dotyczące małego majątku, jaki pozostał mi po ojcu... którego nigdy nie widziałam i który oddawna nie żyje“.
Pan Lorry poruszył się na krześle i rzucił niespokojne spojrzenie na procesję czarnych kupidynków, jakby niosły mu one pomoc w swoich śmiesznych koszyczkach!
„...i że powinnam udać się do Dover, celem porozumienia z pewnym gentlemanem z banku. W drodze ma mi towarzyszyć również ktoś z banku“.
„To właśnie ja!“
„Spodziewałam się tego“.
Dygnęła przed nim (młode panny dygały w owych czasach), chcąc mu w ten delikatny sposób dać do zrozumienia, że uważa go za wiele starszego i rozumniejszego od siebie. Pan Lorry ukłonił się znowu.
„Odpowiedziałam, proszę pana, że skoro ci, którzy lepiej wiedzą i tak łaskawie zajmują się mojemi interesami, uważają, że powinnam jechać do Francji — a ja, ponieważ jestem sierotą, nie mam żadnych przyjaciół, którzy mogliby mi towarzyszyć — będę więc bardzo obowiązana, gdy będę mogła odbyć podróż pod czcigodną opieką szanownego pana. Pan wyjechał już z Londynu, ale powiedziano mi, że wysłano za nim posłańca z poleceniem, by czekał tu na mnie“.
„Szczęśliwy byłem że powierzono mi to zadanie. Będę jeszcze szczęśliwszy, gdy będę mógł je spełnić“.
„Bardzo panu dziękuję. Dziękuję panu z całego serca. Powiedziano mi w banku, że ów gentleman wyjaśni mi o co chodzi, i że muszę być przygotowana na niespodzianki. Uczyniłam wszystko, by się do tego należycie przygotować i, naturalnie, jestem okropnie ciekawa, o co to chodzi?“
„Naturalnie“, powiedział pan Lorry. „Aa... hm...“
Po chwili dodał, naciskając peruczkę na uszy;
„Bardzo trudno to zacząć“.
To też nie zaczynał, ale w swojem niezdecydowaniu spotkał się z jej wzrokiem. Młodziutkie jej czoło zmarszczyło się i przybrało ów szczególny wyraz, który był nietylko szczególny, ale także piękny i charakterystyczny. Panna Manette podniosła rękę, jak gdyby tym ruchem chciała wskazać lub zatrzymać jakieś widmo.
„Czy pan nie znał mnie przedtem?“
„Czy nie znałem pani?“ pan Lorry rozłożył ręce i wyciągnął ramiona wymownym uśmiechem.
Zmarszczka między brwiami a noskiem dziewczyny, o liniach tak delikatnych, że trudno sobie wyobrazić coś bardziej delikatnego, pogłębiła się. Panna Manette przysunęła sobie krzesło, przy którem dotychczas stała, i usiadła na niem: on patrzał na jej zadumę, a gdy podniosła głowę, ciągnął dalej:
„Sądzę, że w przybranej pani ojczyźnie wolno mi się do niej zwracać, jak do młodej Angielki?“
„Bardzo proszę“.
„Panno Manette! Jestem człowiekiem interesu. Polecono mi załatwić pewien interes. Gdy będzie pani słuchała tego co powiem, proszę traktować mię jak maszynę, — bo niczem innem nie jestem. Jeżeli pani zechce łaskawie pozwolić, opowiem pani historię jednego z naszych klijentów“.
„Historię?“
Zdawało się, że chce cofnąć słowo, które powtórzyła, gdyż szybko dodał:
„Tak, klijenta. Klijentem nazywa się człowiek, z którym bank ma interesy. — Był to Francuz. Człowiek uczony. Człowiek wielkiej wiedzy. Był doktorem w Beauvais“.
„W Beauvais?...“
„Tak... W Beauvais... Podobnie jak pan Manette, ojciec pani, i ten pan pochodził z Beauvais. Podobnie jak ojciec pani, pan Manette, znany był w Paryżu. Miałem zaszczyt poznać go tam. Łączyły nas stosunki handlowe, ale serdeczne. Pracowałem wtedy w naszej francuskiej filji... było to przed dwudziestu laty...“
„Wtedy... czy wolno zapytać, co znaczy to: wtedy?“
„Mówię, proszę pani, o czasach z przed dwudziestu lat. Gentleman ten ożenił się z pewną Angielką — byłem jej plenipotentem. Jego sprawy majątkowe — jak wielu zresztą Francuzów — prowadził bank Tellsona. Byłem plenipotentem i innych Francuzów. Są to zwykłe stosunki handlowe, proszę pani, nie mające nic wspólnego z przyjaźnią, — niema w nich sentymentu, ani osobistego zainteresowania. Załatwiałem rozmaitych klijentów w ciągu mego pracowitego żywota, podobnie jak każdego dnia załatwiam jednego klijenta po drugim. Krótko mówiąc — nie łączą mię z nimi żadne uczucia — jestem zwykłą maszyną...“
„Ależ to historja mego ojca, proszę pana! Zaczynam przypuszczać...“ czoło, przecięte zmarszczką ciekawości, pochyliło się ku panu Lorry, „że, kiedy stałam się sierotą, to pan przywiózł mię do Anglji — matka tylko o dwa lata przeżyła mego ojca. Jestem przekonana, że to był pan!“
Pan Lorry ujął drżącą rączkę, która tak ufnie wyciągnęła się do niego i ceremonialnie podniósł ją do ust. Potem podprowadził dziewczynę do fotelu i, położywszy lewą rękę na poręczy, prawą tarł czoło i gładził peruczkę, patrząc na pannę Manette, która nie spuszczała z niego oczu.
„Panno Manette, tak, to byłem ja. Przekona się pani, ile prawdy było w tem co powiedziałem, że nie kieruję się żadnemi uczuciami, i że stosunki moje z innymi ludźmi ograniczają się do spraw czysto handlowych, — bo przecież nie starałem się nawet zobaczyć pani od tej pory! Nie. Była pani odtąd pod opieką Tellsonów, a ja zająłem się innemi sprawami tego Domu. Uczucia! Nie mam czasu, ani sposobności do zajmowania się uczuciami! Życie moje schodzi, proszę pani, na obracaniu wielkiego kołowrotu pieniędzy!“
Po tym nieco żartobliwym opisie swoich dziennych zajęć pan Lorry obiema rękami przygładził na głowie peruczkę (co było dość trudne, trudno bowiem wyobrazić sobie coś bardziej płaskiego od jej błyszczącej powierzchni) i przyjął dawną postawę.
„Jak dotąd (słusznie pani to zauważyła) jest to historia ojca pani. Teraz jednak będziemy mówili o różnicach. Przypuśćmy, że ojciec pani nie umarł — proszę, niech się pani nie przeraża! Czego się pani zrywa?“
Zerwała się rzeczywiście. Obiema rękami schwyciła teraz jego dłoń.
„Proszę pani“, przekładał pan Lorry głosem uspakajającym, zdejmując lewą rękę z fotela i kładąc ją na paluszkach dziewczęcia, „proszę, niech pani panuje nad swojem wzruszeniem. Chodzi o zwykły interes, powiedziałem przecież!“
Pod spojrzeniem jej oczu zmieszał się i zamilkł.
Po chwili zaczął znów.
„Jak powiedziałem — przypuśćmy, że pan Manette nie umarł. Że nagle zniknął w tajemniczy sposób, jakby porwały go duchy, że niepodobna było odnaleźć tego straszliwego miejsca, gdzie go ukryto; że nikt nie mógł wpaść na jego ślad. Że miał wroga w rodaku, posiadającym przywilej tak straszny, że ja sam, po drugiej stronie kanału, mówię o tem szeptem, naprzykład przywilej na wypełnienie podpisanego in blanco rozkazu uwięzienia każdego i o każdym czasie! Że żona jego błagała króla, królową, dwór, duchowieństwo, by pomogli jej odnaleźć męża, że wszystko to było daremne — wtedy historja ojca pani stanie się historią owego nieszczęśliwego gentlemana z Beauvais“.
„Błagam, niech pan powie więcej!“
„Powiem. Mam ten zamiar, jest pani dość silna?“
„Zniosę wszystko, z wyjątkiem niepewności, w której mię pan obecnie trzyma“.
„Mówi pani, jak osoba zrównoważona — jest pani zrównoważona. To dobrze!“ (Udawał bardziej zadowolonego niż był w rzeczywistości). „Chodzi o zwykły interes. Niech pani patrzy na to, jak na interes, interes, który musimy załatwić. Powiedzmy, że małżonka doktora, choć kobieta wielkiego hartu i ducha, cierpiała tak bardzo z tego powodu przed urodzeniem dziecka...“
„Dzieckiem tem była córka...‘“
„Córka... Chodzi przecież... to jest... zwykły interes... niech się pani zbytnio nie przejmuje... Przypuśćmy, że młoda kobieta tak strasznie cierpiała, zanim dziecko urodziło się, że postanowiła oszczędzić nieszczęsnej istotce mąk, jakie sama przeżyła — i wychowywała ją w przekonaniu, że ojciec nie żyje — proszę nie klękać! Na Boga! Niech pani nie klęka!“
„Chcę prawdy! O dobry, szlachetny, czcigodny panie, powiedz mi prawdę!“
„Ależ... to zwykły interes. Pani wprawia mię w zmieszanie, a ja nie potrafię mówić o interesach, gdy jestem zmieszany... Mówmy jasno. Gdyby pani zechciała łaskawie powiedzieć mi w tej chwili, ile wyniesie dziewięć razy po dziewięć pensów, albo ile szylingów mieści się w dwudziestu gwinejach — bardzoby mi to dogadzało. Byłbym spokojniejszy o stan umysłu pani...“
Nie odpowiedziała wprost na to pytanie, ale usiadła tak spokojnie, gdy podprowadził ją do fotela, a uścisk jej rąk tak zelżał, że otucha wstąpiła nagle w pana Jarvisa Lorry.
„Dobrze! Ślicznie! Odwagi! — Interes! Chodzi, proszę pani, tylko o interes — ważny interes! Panno Manette! Tak więc postąpiła matka pani. Gdy umarła — mam wrażenie, że z rozpaczy — nigdy nie przestając szukać ojca pani, pozostawiła panią, dwuletnią dziewczynkę, która wyrosła na śliczną, kwitnącą i szczęśliwą pannę. Matka oszczędziła jej tej czarnej chmury, która mogła omroczyć młode życie, bo musiałaby pani żyć w niepewności, czy ojciec umarł czy też gnije w więzieniu od wielu, wielu lat!“
Mówiąc te słowa, spojrzał z bezgranicznem współczuciem na złotą główkę dziewczęcia, jakby w obawie, że włosy te zbieleją w jego oczach.
„Wiadomo pani, że rodzice jej nie posiadali wielkiego majątku, i że to, co posiadali, zapisane było na imię pani i jej matki. Odkrycie, o którem będziemy mówili, nie dotyczy ani pieniędzy, ani innych spraw majątkowych...“
Czuł, jak uścisk jej staje się coraz mocniejszy, i zamilkł. Zmarszczka na czole, która nadawała twarzy panny Manette ów szczególny wyraz, pogłębiła się teraz, jakby z lęku i bólu.
„Ale... ale odnaleziono go. Żyje. Bardzo zmieniony — to możliwe... Nie traćmy jednak nadziei. Najważniejsze — że żyje. Jeden z dawnych służących wziął go do swego domu, w Paryżu, i do niego właśnie jedziemy. Ja jadę, by, jeśli to będzie możliwe, zidentyfikować go, pani — aby go przywrócić życiu, miłości, szczęściu, spokojowi!“
Dreszcz wstrząsnął dziewczęciem. I ten dreszcz udzielił się panu Lorry. Powiedziała cichym, zduszonym od przerażenia głosem, jakby mówiła we śnie:
„Zobaczę widmo! To będzie widmo mego ojca!“
Pan Lorry spokojnie pogładził rączkę, która ściskała jego palce.
„No, no! Cicho! Cicho! Teraz wie pani wszystko, to, co najlepsze i to, co najgorsze! Jedzie pani do biednego skrzywdzonego człowieka! Wkrótce skończy się podróż morzem i podróż lądem, a pani znajdzie się przy boku najdroższego dla niej człowieka“.
Szepnęła głosem monotonnym i zdławionym:
„Byłam wolna... byłam szczęśliwa... a widmo jego nie prześladowało mię nigdy...“
„Jeszcze jedno“, powiedział pan Lorry z naciskiem, jak gdyby pragnął skierować jej uwagę w innym kierunku. „Znaleziono go pod obcem nazwiskiem. Swego dawnego zapomniał — a może trzymał je w ukryciu? Byłoby bardziej niż bezcelowe pytać go co się stało? Bardziej niż bezcelowe byłoby też pytać, gdzie był przez te długie lata? Albo czy ciągle był w więzieniu? Lepiej nie poruszać tego tematu — nigdy... i lepiej na jakiś czas wywieźć go z Francji. Nawet ja, bezpieczny jako poddany angielski i urzędnik Tellsonów, instytucji, z którą tak bardzo liczy się Francja, wolę nie wspominać jego nazwiska. Nie mam przy sobie nawet świstka, odnoszącego się do tej sprawy. To sprawa ściśle tajna. Moje listy uwierzytelniające, deklaracje i zapiski zawarte są w tem tylko: Zwrócony życiu, co może oznaczać wszystko! Ale poco ja mówię o tem! Pani mię nie słucha, panno Manette!“
Spokojna i milcząca, sztywna, nawpół przytomna, z oczyma szeroko rozwartemi i utkwionemi w niego, z wyrazem lęku jakby wyrytym na czole, panna Manette siedziała nieruchomo w fotelu. Tak mocno ściskała jego palce, że bał się je uwolnić, by nie sprawić jej bólu. Zawołał więc głośno o pomoc, nie ruszając się przy tem z miejsca.
Pierwsza, wyprzedzając resztę służby, wbiegła kobieta, na której niesamowity wygląd pan Lorry mimo wzruszenia, odrazu zwrócił uwagę. Przedewszystkiem cała była czerwona — twarz miała czerwoną, włosy czerwone, a ubrana była w suknię cudacznego kroju i dziwaczny kapelusz przypominający, ni to kask grenadierski, ni to olbrzymi ser. Szybko załatwiła sprawę uwolnienia pana Lorry z uścisku panny Manette, chwyciła go bowiem żylastą ręką i rzuciła nim o ścianę.
(„To musi być mężczyzna!“ oto refleksja, jaka nasunęła się panu Lorry w chwili, gdy padał na ścianę).
„Czemu się gapicie?!“ wrzasnęła ta nowa postać na służbę. „Dlaczego nie dajecie, czego mi potrzeba, zamiast patrzeć na mnie jak na raroga?! Zdaje mi się, że niema tak znów bardzo na co patrzeć! Dlaczego nie podajecie, czego mi potrzeba?! Jeżeli w tej chwili nie będę tu miała soli trzeźwiących, wody, octu — to nauczę ja was porządku! Prędzej! Ruszać się!“
Służba rozpierzchła się natychmiast, a energiczne czupiradło ostrożnie położyło pannę Manette na kanapę, przemawiając do niej najczulszemi słowami, jak: „Złotko!“ „Skarbie mój!“ „Ptaszynko!“ i odgarniając troskliwie z czoła dziewczyny złote włosy.
„A pan, panie na bronzowo“ powiedziała zwracając się do pana Lorry, „nie mógł pan powiedzieć, co miał pan do powiedzenia, nie przestraszając dziewczyny na śmierć?! Popatrz pan na nią! Na tę bladą twarz i zimne dłonie! Czy to się nazywa być bankierem?!“
Pan Lorry tak był zmieszany tem pytaniem, na które trudno mu było znaleźć odpowiedź, że z odległości przyglądał się teraz pannie Manette z sympatią o wiele mniejszą niż poprzednio. Energiczna dama wygnała służbę obietnicą, że w razie, gdyby próbowali okazać zbytnią ciekawość, „ona im pokaże!“ Poczem przyprowadziła dziewczynę do przytomności i położyła jej złotą główkę na swoich piersiach.
„Mam nadzieję, że jest jej lepiej“, powiedział pan Lorry.
„Ale nie dzięki panu, panie na bronzowo! O moje śliczności!“
„Sądzę“, powiedział pan Lorry po krótkiej pauzie, wypełnionej słabemi oznakami pokory i sympatii, „że zechce pani towarzyszyć pannie Manette do Francji“.
„Pewnie, że tak!“ powiedziała dama. „Jeżeli nie byłoby mi sądzone przejechać przez słoną wodę, czy myśli pan, że Opatrzność dałaby mi za ojczyznę wyspę?“
Ponieważ i na to pytanie trudno było znaleźć odpowiedź, pan Jarvis Lorry oddalił się, by nad niem poważnie pomyśleć.