<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Ostatni film Evy Evard
Pochodzenie trylogia Żółty krzyż
tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VI

Claude znowu był codziennym gościem willi „Zyglinda“. Powróciły dawne czasy. Opieka nad ciężko chorym profesorem zbliżyła ich jeszcze bardziej i było to miłe, jakieś rodzinne. Kiedy zostawali ze sobą sam na sam, nawet w długich przerwach w muzyce lub w rozmowie, gdy cisza mówiła i marzyła za nich, byli ze sobą po dawniejszemu. Nieraz ich milczenie, napięte jak struna, gotowe było pęknąć nagle w jakimś wybuchu szczerości. Zatajona prawda wzbierała między nimi i domagała się upustu, szarpała się w więzach przemilczenia.
Była już dla obojga jawną i jasną, a nie wyraziła się ani razu w słowie, w geście, nawet w spojrzeniu. Ilekroć błysnęła między nimi błędną, niemal nieuchwytną iskierką w oczach i na ułamek sekundy zawahała się i gotowa była się zdradzić, natychmiast zarówno jej oczy i jego oczy rozbiegały się w popłochu i długo unikały siebie, oszukiwały się wzajemnie, nie odważając się spotkać. Była to gra śmiertelnie dręcząca i właśnie w tym strachu przed wyznaniem dawała tajemną niewypowiedzianą rozkosz, która czarowała opętaniem jak niepojęta ciemna otchłań.
Claude dał spokój planom na przyszłość i nie pytał co będzie z nimi obojgiem. Cokolwiek się zdarzy, nikt mu nie odbierze tajemnicy szczęścia i upojenia, które dawała każda chwila spędzona obok Rity.
Ich samotne godziny były pełne lęku, zewsząd czyhały zasadzki i pokusy. Groźną dla ich tajemnicy stawała się muzyka Rity, szczególnem niebezpieczeństwem tchnęły fragmenty z symfonji Beethovena, gdyż ich mądrość przyzwalała na wszystko. Szczególnie ciężkie dla wytrwania w ślubach milczenia były nokturny Szopena, wabiące swoją podstępną pogodą i słodyczą, gdyż, łudząc i jakby kojąc, pchały ku szaleństwu.

Rita, wyczerpana bezsennem czuwaniem przy łożu ojca, wtuliła się w róg kanapy i z ramionami zarzuconemi za głowę, z zamkniętemi oczami spoczywała bez ruchu. Zdawała się spać, zdawało się, że czuwa i że na coś oczekuje. Cisza w całym domu, rzeźwość nocy łagodnemi falami napływa przez otwarte okna, pokój pełen szmerów i ciężkiej dusznej słodyczy lip, które zakwitły właśnie na wybrzeżu. Claude siedział tuż zboku na niskim taburecie i, gdyby śmiał, dość mu było sięgnąć, by położyć dłoń na fałdach czarnej jedwabnej powłóczystej sukni. Pogrążał się w zdumieniu, zapatrzony, jakby nie znał do głębi cudowności jej rysów, jakby po tysiąckroć nie przenikał uroku tej duszy. Dziś była jeszcze raz inna. Nigdy nie udało mu się dostrzec podobnego wyrazu ust, które chwilami rozchylały się w ledwie wyczuwalnym oddechu-westchnieniu. Nigdy jeszcze nie spoczywała tak w jego obecności, bezwładna, w sennem zapomnieniu.
— Rito, czy ty śpisz — zapytywał w swojem najcichszem pomyśleniu i lękał się, że na jego wezwanie nagle otworzy oczy i spojrzy nań — wówczas w jednej chwili przełamie się czar i moc tajemnicy. W tej samej minucie zakończy się między nimi milczenie — trzeba będzie mówić... Bał się słów, bo czyż da się wypowiedzieć to, co ich wiąże i co ich od siebie odpycha? Jedno słowo może zabić urok wszystkiego co jest... Podziwiał wagę i mądrość milczenia, ono jedno zastąpi człowieka i dopomoże, gdy staje bezradny z całem bogactwem swej mowy, urobionej przez pokolenia poetów i zszarganej, znieprawionej, ośmieszonej w bezmyślnej gwarze uniesień miłosnych. Jakże mądrą była Rita, że od początku nie chciała mówić! Niechże milczą dalej, niech milczą do końca...
Wtem Rita spojrzała na niego. Te oczy zdawały się patrzeć naskroś niego kędyś w dal, jakby go tu całkiem nie było lub jakby był niczem, potem zapaliła się. w nich nienawiść, potem wyniosła, obrażająca pogarda. Odtrąciła go okrutnie, brutalnie i znowu przymknęła powieki, opadły ciemne rzęsy i podkreśliły bladą, białą twarz wyrazistą cechą bólu i tragizmu. Zadrgały usta i dwie łzy zaperliły się u powiek, nabrzmiały i zanim stoczyły się wzdłuż policzków, Claude przypadł do jej kolan. Trwał tak w niewiedzy o sobie, o świecie, przez jedwab sukni przenikało go ciepło jej ciała.
Czy przemówi tajemnica milczenia? Czy uczuje na swej głowie błogosławione, przyzwalające dłonie?

Stary Wager wiedział, że umiera. Parę razy w ciągu doby budził się z ciężkiego uśpienia i przypominał sobie gdzie jest, znajome sprzęty sypialni, znajome tchnienie domu oznajmiały mu, że jeszcze żyje. W takich chwilach budziło się w nim jedyne pragnienie, żeby już raz nareszcie odejść. Nic odczuwał żadnych cierpień, ani bólów ciała, ani udręczeń myśli — wszystko to było już daleko poza nim. Nieprzenikniona zasłona niepamięci odgrodziła go od długich lat, spędzonych na tym świecie, od trosk rodzinnych, od wojny, od jego wojennych tryumfów i klęsk. Tylko w snach przewalały się jeszcze zrzadka jak ostatnie ciężkie chmury po burzy żywota widziadła przeszłości, ale on już o tem nie wiedział. Co pewien czas dochodziły do niego dalekie czyjeś głosy, przebijały się przez tuman jakieś twarze, czasami odczuwał dolegliwe ukłucie i wówczas odzywał się najcichszym jękiem. To były wymyślne ostre specyfiki na podtrzymanie życia, zapuszczane weń ręką pielęgniarki lub doktora Schichau. Te leki zatruwały jego mózg, usypiały świadomość i wolę i sprawiały w nim ostatnie niepojęte misierjum jakiegoś sztucznego niewypowiedzianego bytu, zawieszonego już poza życiem a jeszcze przed progiem nieznanych światów.
Tak wlokły się jakby poza nim dnie i noce. Nadeszła noc, gdy niewiadomo czemu o pewnej godzinie uczynił się jasny dzień i jasna dawniejsza myśl wydarła się na chwilę z omamienia. Odrazu zrozumiał co znaczy krzątanina w pokoju i domyślił się co ma nastąpić. Podbito poduszki, dźwignięto go na posłaniu, ujrzał skupione uroczyste twarze, to Rita, zacny Helm i nawet — szwagier Niemeyer, snać opuścił swoje pająki i specjalnie przybył z Hannoweru... Po drugiej stronie łóżka stoją baron von Tchben-Gerth, co jest jednak trochę dziwne, i — co za radość — Kurt! Obie połowy drzwi od gabinetu roztwierają się same, wszyscy zwracają głowy w tę stronę, a on ze wzruszenia przymyka oczy.
— Panie tajny radco! Panie profesorze Wager! Ten generał mówi głosem donośnym, oficjalnie i uroczyście, i oburącz trzyma niewielkie safjanowe pudełko, po obu jego bokach dwaj inni generałowie stoją sztywno w postawie służbowej przy szablach, trzymając pod pachą pikelhauby, obszyte zielonkawem płótnem. Za plecami generałów tłoczy się gromada oficerów. Głos głównego generała recytuje długo i płynnie jego zasługi — Wager aż się zdumiewa — ileż ich było!... A teraz...
— Za pociski „W“, które nieporównanem swem działaniem rzuciły popłoch na armje nieprzyjacielskie... Które otworzyły nam wolną drogę na Paryż i do morza... Które rychło wymogą na rządach sprzymierzonych wrogów nasz twardy niemiecki pokój... Pan nasz i wódz, najjaśniejszy Cesarz i Król...
I Wager czuje na wynędzniałej szyi sztywną wstęgę, na piersi czuje ciężar krzyża „Pour le Mérite“. Za oknami rozlegają się okrzyki tłumu, potężna orkiestra grzmi — „Deutschland, Deutschland...“ Doktór Schichau biegnie do okien, macha rękami, przekłada coś generałom, niepokoi się strasznie, kręci się, jest nawet w takiej chwili gorliwy i komiczny, że aż wszyscy się śmieją i sam Wager się uśmiecha.
— Panie pułkowniku! Przystąpi pan do złożenia panu tajnemu radcy, kawalerowi krzyża „Pour le Mérite“, profesorowi Wagerowi, hrabiemu von und zu Abbecourt raportu w imieniu Wielkiej Kwatery Głównej!
Występuje pułkownik von Voss, dziarsko szasta piętami, staje przed łóżkiem na baczność i zaczyna czytać z wielkiego arkusza głosem, zmąconym przez łzy wzruszenia.
— Dnia 17 sierpnia o godzinie 4.20 rano w obrębie 18-ej armji na odcinku IV korpusu, na pozycji 47 dywizji na linji frontu Abbecourt — Chauny trzydzieści baterji polowych po raz pierwszy w dziejach wojny otworzyło ogień nowemi pociskami „W“. Po dwu godzinach intensywnego nieprzerwanego ognia patrole oficerskie trzech bataljonów, po jednym plutonie w każdym, w zupełnym rynsztunku i przybrani ochronno-przeciwgazowem bez przeszkody ze strony nieprzyjaciela przecięły zagrodzenia i weszły w pierwszą linję okopów... W okopach, w chodnikach, w betonowych schronach-granatnikach ani jeden człowiek nie został nietknięty, wedle zgodnych meldunków wszystkich trzech patroli siedemdziesiąt procent obsady, pomimo że wszyscy byli w maskach, założonych prawidłowo, leżało martwe, reszta była w agonji i konała w oczach. To samo w chodnikach i rowach dobiegowych, prowadzących ku drugiej linji okopów. Wobec intensywnego ostrzeliwania pierwszej pozycji własnej przez ciężką artylerję nieprzyjacielską zajęcie odcinka odłożono do...
— Meldunek lotniczy z dnia 17 sierpnia, godz. 7.50 rano. Raid trzech eskadr ciężkich aparatów na miasto Amiens, podjęty o godzinie 4.20, dał w wyniku panikę w mieście, na węźle kolejowym, w koszarach i w obozach baraków wojskowych, tudzież w całej okolicy. Mnóstwo trupów na ulicach, na placach, na torach kolejowych, na drogach podmiejskich. Tłumy żołnierzy i ludności cywilnej rozbiegają się we wszystkie strony...
— Radio-ultimatum niemieckiej Wielkiej Kwatery do Naczelnego Dowództwa wszystkich armij koalicyjnych, dzień 17 sierpnia, godzina 1.15 popołudniu...
Głos czytającego głuchł i cichł, wreszcie umilkł zupełnie, choć pułkownik von Voss wciąż patrzał w papier i poruszał ustami. Jego postać zamgliła się, zacierała się, znikła, nie było już w pokoju generałów, oficerów, ani Rity, ani Helma, ani szwagra Niemeyera... Ostatni, których widział jeszcze, byli to zięć, baron von Tebben Gerth, i Kurt.
— Teraz już wiesz wszystko, więc pójdź z nami, ojcze — uśmiechał się baron.
— Chodź z nami, ojcze — zapraszał Kurt — chodź i naciesz się, zaraz zobaczysz twoich Francuzów, wszystkich co do jednego, tam u nas lepiej rachują niż w waszych raportach...


Claude powracał od Rity i wszedł na most, nie wiedząc o tem, nie widząc swojej drogi, zatopiony w ekstazie. Całą jego istotę przenikał jątrzący ból, który był rozkoszą, ta męczarnia szczęścia stawała się chwilami nie do zniesienia. Wówczas rozglądał się wokoło, jakby szukając ratunku lub pytając w trwodze niewiadomego, nieistniejącego powiernika — co się z nim dzieje?
Czy popełnił wielką zbrodnię? Czy doznał niepojętej łaski, za którą również odpłacić można jeno śmiercią? Nie ufał swej pamięci, która niosła w całej świeżości przeminioną godzinę, albowiem był to bezwątpienia ktoś inny, który jej doznał lub raczej zmyślił ją i opętał go samą opowieścią o niesłychanem wydarzeniu. Opowiadał dokładnie, nie pominął jednego spojrzenia, gestu, westchnienia, ale nie powtórzył ani jednego słowa, gdyż nie było tam słów. Ilekroć chciał się odezwać, bodaj wyszeptać jej imię, ona wiedziała to zawczasu i dłonią zakrywała mu usta. Wśród rozpętania w ciszy i w ciemnościach było to ostatnie i jedyne, co ocalało z jej wstydu...
Na moście wlókł się od strony miasta i mijał go długo odchodzący pociąg sanitarny, poznaczony olbrzymiemi czerwonemi krzyżami, ciemny i pusty, okropniejszy, niż gdyby był pełen ludzkiego cierpienia i jęku, albowiem szedł on, by zabrać połamanych, poszarpanych, konających, którzy tam daleko na zachodzie o tej porze byli jeszcze cali i zdrowi.
Wśród głuchego hurkotu pociągu nagle urwała się ekstaza jak czarująca melodja, przerwana przez ordynarny zgiełk ulicy. Claude usłyszał głos nieznajomy, zdyszany w pośpiechu. Człowiek — cień już odchodził szybko niepoznany i niebawem zmalał i znikł, zostały tylko jego słowa.
— Gardez-vous bien. On vous observe de près. Radź sobie, ja ci nie mogę pomódz! Uciekaj natychmiast, a gdy rozważysz, że nie podołasz, skacz lepiej odrazu z mostu...
Claude wsparł się ciężko na balustradzie i zapatrzył się w szarą, mętną poświatę, ścielącą się po szeroko rozpostartych wodach Renu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Gałecki.