Ostatnia z Xiążąt Słuckich/Tom I/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ostatnia z Xiążąt Słuckich
Podtytuł Kronika z czasów Zygmunta trzeciego
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1841
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I.
Wstęp. Litwa i Wilno
w r. 1599.

Nie było podobno burzliwszego panowania w Polsce, nad czasy rządów bezsilnego Zygmunta III. Przez ciąg długiego jego życia toczyła się walka, poczęta jeszcze za Zygmunta Augusta, wstrzymana chwilę silną dłonią Stefana, która pod Władysławem IV. miała być wygraną na stronę szlachty, domagającéj się nieograniczonych a szkodliwych sobie swobód. Słabość Zygmunta III. którego berłem i umysłem władali Jezuici, sprzyjała walce codzień bardziéj gorszącéj, codzień smutniejszą zapowiadającéj przyszłość. Kraj dzielił się i rozpadał na stronnictwa, wrzał wojną domową, którą tylko niekiedy niebespieczeństwo kraju pohamować mogło wspólném wszystkich niebezpieczeństwem. Król gorliwy katolik, dał się uwieść duchowieństwu, na którego czele stali Jezuici, w walkę z różnowiercami: powiększał się nią niepokój i zaburzenia wewnętrzne. Reforma była już silna i opierać się mogła, bo za Augusta, który władzę duchowieństwa starał się ukrócić, nabrała sił i potężnie się rozwinęła; za Stefana, który się za żadną stroną nie ogłosił i podejrzéwany naprzód o różnowierstwo, nawrócony potém przez Solikowskiego, starał się tylko ściśle sprawiedliwym dla obu stron okazać; — za Stefana nie osłabła. Przy Elekcji Zygmunta III. już partja katolicka była silniejszą, i ledwie nowowiercy sankcją prawną, dla swobodnego spełniania obrzędów swych otrzymać mogli, chociaż Biskup Solikowski tak zapalczywie piersi był swoje obnażył, ofiarując się godność i życie utracić, nimby na nadanie swobód różnowiercom dozwolić miał. Łatwo pojąć, jak, gdy strony katolicka i nowowierska prawie na równym stopniu siły stały, w czasie Elekcji Zygmunta III., pochylenie się panującego na jednę z nich, musiało ją uczynić silniejszą i przeważniejszą. Stało się to jednak nie bez silnego oporu, i różnowiercy nie dali się od razu pożyć. Jezuici, których wpływ był tak wielki, znaczenie tak ważne, wszelkiemi siłami starali się Króla zaostrzyć przeciw protestantom, i dokazali tego nareście. Wkrótce Zygmunt III., tercjarz ich zakonu, pokorny ich sługa, bo umieli zręcznie jego namiętnościom dogadzać, łechtany lub strofowany przez nich, dał się nakłonić na wszystko, czego od niego żądali. Nie podobna było myśléć o nawróceniu reformowanych (chociaż i tak wielka ich liczba zaczęła wracać na łono Katolickiego Kościoła) obrócono się przeciw wyznaniu Wschodniego Kościoła. Kilkakrotne a prawie bezskuteczne Unje, naprowadziły na myśl nowéj i skuteczniejszéj. Posłani Biskupi do Rzymu z wymożonemi w Brześciu podpisami. Uczyniono z tego wiele hałasu, a następnie zajęto się przyprowadzeniem do skutku Unji, dotąd tylko na papierze będącéj. Wiadomo jak głowy wyznania tego w Litwie silnie się przeciw Unji zaprotestowały, jak ucisk, którego powodem byli Jezuici, wzbudził powszechne szemranie. Poczęło się prześladowanie mocne wyznawców Wschodniego obrządku, poczęto krzywdzić ich, osadzać unitami plebanje, zbrojną ręką nachodzić Monastéry, odwracać fundusze i uciskać dla nakłonienia do Unji. Mały z tego był jednak skutek: prześladowanie jątrzy nie nawraca, utwierdza nie pokonywa. Podobnego prześladowania od Katolicko-Jezuito-Królewskiéj partji doświadczyli także i innych wyznań ludzie, wyznań, których liczba namnożyła się była nieskończenie ostatniemi czasy. Nie śmiejąc do otwartéj stanąć walki, wszyscy różnowiercy spójrzeli na się i znieśli się, aby podać sobie ręce. Była to myśl wyborna, lecz w skutkach mała, dla tego, że bez jedności wiary, choć ich jedno łączyło niebezpieczeństwo, nie mogło być zupełnéj zgody, jednostajnego dążenia i działania. Nie probując nawet połączenia duchownego, wszyscy różnowiercy, grecy, ewangelicy, protestanci, arjanie i t. d. uczynili konfederacją w Wilnie 1599 roku. Na jéj czele stali najmożniejsi różnowiercy Korony i Litwy. Ta Konfederacja za cel miała conjunctis viribus oprzéć się zagrażającym krokom zaczepnym stronnictwa Katolickiego; stanąć przeciw prześladowaniu murem; bronić się od niego. Skonfederowani oświadczyli, że nie dopuszczą nadużyć, że zbrojną nawet ręką staną przeciw Katolickiego duchowieństwa najściom i uciskom. Odkryto w akcie związku wszystkie rany dolegające im, wezwano do wspólnéj obrony, naznaczono prowizorów do czuwania nad całością Kirch, Cerkwi i Zborów, zagrożono kraj wojną domową. Dwieście osób ze szlachty należały do téj konfederacji, Xiążęta Ostrogskie, Sanguszkowie, Wiśniowieccy, Koreccy, Rożyńscy, Gorscy, Sołomereccy, Puzynowie, Radziwiłłowie, Hlebowicze, Hołowczyńscy, stali na czele; z Polski mniejsza liczba i mniéj przemożnych osób. Dziwno jest że tak na pozór znacząca konfederacja rozbiła się bezsilnie, i ledwie biernie oporem samym działać mogła przeciw Katolicko-Królewskiemu stronnictwu. Lecz, jakkolwiek dla swobód religijnych, mało o tém związek szlachty uczynił, pomnożył on rozruchy w kraju i wyraźniéj jeszcze podzielił go na dwa stronnictwa nieprzyjaźne, katolików i nowowierców. Radziwiłłowie i Xiążęta Ostrogscy stali na czele jednéj; Król, Jezuici, Chodkiewicze, Mnichowie, Sapiehowie, drugiéj.
Potrzebowaliśmy w kilku słowach ten stan kraju okréślić, aby co następuje zrozumialszém i jaśniejszém się stało.
Tak się więc miało w r. 1599 — Szlachta dzieliła się na dwa stronnictwa, jednemu Król, drugiemu możni różnowiercy przewodzili. W Litwie, mianowicie skutkiem powolności Zygmunta Augusta, który usiłując ukrócić władzę duchowieństwa, powiększył swobody różnowierców, liczba tych była znaczniejsza, głowy więcéj znaczące. Wpływała na to i liczba wyznawców Wschodniego Kościoła; liczba wielka, pomnażająca stronnictwo i uciśnionych. Znacznie późniéj pod wpływem czasów Zygmunta III. powrócili Sapiehowie, Radziwiłłowie, Ostrogscy i inni, na łono Katolickiego Kościoła. Tym czasem, w r. 1599 najmożniéjsi byli ze strony konfederacji, słabsza daleko partja katolicka, na któréj czele ulubieńcy Królewscy, stali Chodkiewicze.
Wilno, stolica Litwy, było ogniskiem walki, począwszy od wprowadzenia tu Jezuitów. Przed niemi przemagali tu różnowiercy, lecz już za Stefana i zaraz w początkach panowania Zygmunta III. wzbili się w siłę pod wodzą Jezuitów Katolicy i rej wiedli. Któż dziś jeszcze nie wié, że Jezuitów wszelki oręż, wszelki sposób był dobry, byle ich do zwycięztwa prowadził? Siłą, zdradą, namową, piéniędzmi, walczyli bez wyboru, i coraz a coraz mocniejsi, coraz przeważniejsi, coraz niebezpieczniejsi się stawali. Kiedy piérwsi z ich zakonu przybyli do Wilna, kupy śmieci i gnoju, leżały przed Archiprezbiterjalnym Kościołem Ś. Jana, a śpiew psalmów we Zborze sąsiednim, głuszył nieśmiałe głosy gregorjańskiego kantu kapłanów katolickich. W lat niewiele potém, zaczęto palić xięgi różnowierców w Rynku ręką kata! lud napadał Zbory, rzucał kamieniami na przechodzących pastorów: w lat kilka reformowani osłabli i ledwie się bronić mogli. Unici odbierali Cerkwie i Monastéry Grekom, a gdy Trybunał osądził w duchu prawdy przeciw nim, Król kassował dekret i sądził za niémi! Co chwila, po ulicach, smętarzach, u drzwi kościołów odbywały się walki krwawe o ich posiadanie, bito się w przedsieniach Cerkwi, trupami zawalały się stopnie ołtarzy, katolicy zwyciężali. Powoli drukarnie Protestantów upadły, pogorzały zbory, osłabli na duchu różnowiercy, a raczéj uczuli się bezsilnemi przeciw nieskończonéj liczbie i rodzajowi oręży Jezuitów, którzy podstępem, bojem, kłamstwem i czémże jeszcze! nie szli do celu.
Jednakże w 1599 roku, gdy się nasza powieść zaczyna, w czasie zwłaszcza kiedy Konfederacja różnowierców zawiązała się, trwała jeszcze walka w Wilnie, jeszcze opornie stawali nowowiercy, jeszcze się przy Cerkwiach trzymali Grecy, jeszcze po Zborach śpiewali głośno Ewangelicy i xięgi drukowali, jeszcze bój był w całym wrzątku, a chociaż widać było jak na dłoni, kto przemoże, strona słabsza nie wyrzekała się jeszcze nadziei. Bez nadziei zwycięztwa, nié ma walki. Niesprawiedliwości przeciw Katolikom popełniane, zgwałcenie przywilejów, nadań, swobód, dodawały ducha; bo ucisk, bo krzywda, wołają o pomstę, dają otuchę pomocy Bożéj. Bóg za skrzywdzonym zawsze. Lud w Wilnie był Katolicki w części, w części Ruski — Rusini sprzyjali konfederacji — miasto więc także dzieliło się na stronnictwa. Magistrat nawet miasta był podzielony; na czele jego stał Wójt Magdeburskiéj Juryzdyki Maciéj Borzymiński, bezprawnie przez Króla miastu narzucony. Wybory urzędników w Magistracie okazywały, że i tu Jezuici wielki wpływ mieli: wyłącznie bowiem prawie obiérano Katolików, szukano nawet praw do usunięcia całkiem różnowierców, a Greków, którym odwieczne przywileje dawały miejsce w Radzie i na Ławie, zastąpiono unitami. To było co głównéj części miasta, to jest Juryzdyki Ratuszowéj, lecz Wilno jak inne miasta, nie jeden Rząd miało, co dla niego było wielce szkodliwém. Dawniejsze nadania Biskupom, Kapitule, Mnichom, kawałków ziemi i domostw z wolnością rządzenia niémi, podzieliły miasto na nieskończoną prawie liczbę, części, z których każda osobny swój zarząd niezależny miała i inne prawa. Tak w jedném mieście było prawie miast kilka osobnemi prawy rządzonych. Ledwie na niektóre ogólne prawidła porządku godziły się juryzdyki, częściéj z sobą walcząc, aniżeli się wzajemnie wspomagając. Ztąd nieporządek największy, nadużycia bez liczby. Rzemieślnicy cechowi, mieli niebespiecznych współ-zawodników w partaczach, którzy nie należąc do cechu, pod opieką, na ziemi, w Juryzdyce Biskupa, wyroby swoje przedawali swobodnie. Włóczęga, zbrodniarz, lękając się sądu, uciekał się do któréj z Juryzdyk, i otrzymawszy protekcję, czasem jedynie wyświadczoną mu dla dopieczenia tém nieprzyjaznéj Juryzdyce, nie mógł już być schwytany, a gdy tylko wpisał się i zamieszkał tam, pozywany i sądzony. Codzień nowe wyrastały spory, nowe zajścia. Magistrat nie miał siły przeciw wszystkim, a szlachta, Wojewodowie, Starostowie, duchowni, robili co chcieli. Oprócz Juryzdyki Ratusza głównéj, były jeszcze — Zamkowa którą rządził Wojewoda, i od niego wyznaczony Podwojewodzi, — Biskupia, Kapitulna, Mniszych kilka, Metropolitańska i t. d. Każda swemi urzędnikami rządziła się jak chciała, wybierała podatki, miała osobną Ławę i Sądy osobnego Wójta. Żydzi byli pod prawem Statutowém i Podwojewodziém, chociaż zamieszkiwali w Juryzdyce Miejskiéj; snać dogodniéjsze im to było, gdyż się ciągle odwoływali do Statutu, a bronili od Magdeburskiego prawa.
Magistrat uszlachcony przez Zygmunta Augusta, i obdarzony wielą swobodami nie miał jednak dość siły, aby się oprzeć bezprawiom. Raz w raz uciekać się musiał do Króla, co raz nowych żebrać pomocy, a zawsze prawie bezskutecznych; ulegał wreście i milczał, kupując częstokroć pokój zamknieniem oczu na bezprawia.
Duchowieństwu, jakeśmy rzekli, przewodzili Jezuici. Od czasu ich nastania, oni byli jedni na świéczniku, a za Zygmunta III. całkowicie nim owładnąwszy, stanęli na czele Katolickiego duchowieństwa wyraźnie. Kapituła Wileńska, wprzódy jedyna obronicielka wiary, teraz zdawszy się na nich, zajmowała się tylko wewnętrznemi urządzeniami, administracją Kościoła, majątków i domów swoich. Nikogo nie było na tronie Biskupim, kilkoletnie trwało bezkrólewie. Litwini bowiem obrażeni nominacją polaka Maciejowskiego, którego list installacijny wyszedł był pod pieczęcią Kancellarji polskiéj, pokładając przywileje swoje, że tylko Litwin mógł zasiadać piérwsze Biskupstwo Litewskie, oświadczyli się, że Maciejowskiego nie przyjmą i choćby przyszło broni użyć, z bronią w ręku go odepchną. Nie stawił się Maciejowski do walki, a tak Biskupstwo wakowało; tajemnie zaś, chociaż napróżno czynione starania o przyjęcie nominata, poszły w nic; aż dopiéro w roku następnym przekonany że nie przemoże stałością oporu, odstąpił od swego Maciejowski. Tym czasem duchowny zarząd diecezji Suffragan z Kapitułą utrzymywał.
Wojewodą był jeden z najsilniejszych różnowierców Krzysztof Xiąże Radziwiłł; Kasztelanem gorliwy katolik Hieronim Chodkiewicz, spokrewniony z nim, powierzchownie niby w przyjaźni; lecz w istocie związki ich stygły wspomnieniem dawnych jakichś zajść familijnych, nie było poufałości, życzliwości nawet; wzajemna nieufność i zimna grzeczność.
Taki był stan Wilna w końcu XVI wieku, a fizjonomja jego zdawała się odpowiadać obecnemu stanowi wewnętrznemu, malując dobitnie tę walkę, spory i brak jedności, które Wilnem szarpały.
Znaczne to już było miasto, przedmieścia jego po za bramami okryte licznemi domki uboższych mieszczan, podobnemi do num litewskich, już gdzie niegdzie zdobiły i przedzielały bielejące, czerwieniejące mury. Na Wilji wznosił się most zielony, na Łukiszkach błyskał xiężycem meczet tatarski, stara budowa z witoldowych czasów, meczet Tatar, którym także dojmowało prześladowanie, a nikt ich nie bronił prócz nadań, bo konfederaci, jako nie Chrześcian i nieprzyjaciół Chrystusowego imienia, między siebie nie przyjęli. Byliby się w opinji zabili z niewiernemi mieszając.
Miasto dzieliło się, jakeśmy mówili, na kilka juryzdyk. Główna była ratuszowa, jéj stolica Ratusz, ogromny gmach z wieżą zégarową, wieżycami bocznemi, wznosił się wpośród rynku głównego miasta, w sercu miasta, otoczony czworogrannemi kramy, w których wszelkiego rodzaju towary na sprzedaż wystawiano. Tu były także jatki; tu rozwieszano jaskrawe sukna i bogate materje, przedawano żelastwo i futra i sól i skóry i wszystko co się sprzedaje, co się kupuje. W około zasiadali przekupnie, wózki rzemieślnicze, na łokciach z obuwiem szewcy, slosarze, krupnice, solecznicy, łakotnice i t. d. Bogatsze kramy kupców rozsypane były po mieście; jednakże i w sklepach pod Ratuszem zamożni mieszczanie zasiadali. Pomiędzy łokciami, kramami i ciżbą handlarzy, wznosiły się po dwóch stronach Ratusza dwa przypomnienia kary i sądu, władzy Magistratu, wójtowskiego prawa miecza, pręgierz zwany pospolicie Piłatem (pilori) i szubienica. Niekiedy po pod niemi suwał się w jaskrawéj barwie płatny od miasta Kat, czyli Mistrz z pachołki swemi.
Rynek podle Ratusza napełniała wrzawą ciżba kupujących i przedających, których scisk powiększał się w ciasnych i ciemnych szyjach, służących za wejście do kram, osadzonych pilnemi na czatach złodziejami, z okiem wlepioném w taszkę nieostróżnego szlachcica, skórzane kieszenie staréj matrony, kalétę sługusa.
Pod Ratuszem jeszcze siedzieli wyrobnicy, przedzieńnicy, z piłami, siekierami, rydlami, taczkami, czekający aż ich kto do roboty najmie. Niedaleko wywieszony znak nożyc olbrzymich zwiastował postrzygalnię miejską, przeciw któréj już stawać zaczynały pokątne współzawodnicze, chérlające, póki ich opatrzywszy się Monopolium, jedném machnięciem ręki nie zabiło. W dolnych Ratusza izbach były kramy także, sklep win miejski i skład towarów. Tu była waga i zabojnica wosku, na górze izby obrad i sądów wójtowskich, w których błogiéj pamięci Augusta portret jedyną stanowił ozdobę. Tam także znajdowały się archiwa i skarbce miejskie pod kilką zamkami, od których klucze dźwigali za pasem panowie Burmistrze. Na wieży zégarowéj wybijał godziny półzégar, a niżéj galerja żelazna przeznaczona była dla muzyki, która w wielkie święta grywała dla ludu dzień i noc wesołe melodje narodowe.
W rynku mieszkali kupcy; było też kilka Cerkwi Ruskich; na lewo skromna na piętrze kamienicy staréj Piacionka, na prawo Cerkiew Sw. Mikołaja zasłoniona domostwy, niewidna z ulicy, któréj tylko wierzchołek wyglądał ku niebu. Istny obraz stanu ludzi, którzy do niéj uczęszczali. Bliżéj jeszcze był stary, opuszczony Zbór Ewangelicki. W tyle za Ratuszem, poczynała się ulica Niemiecką zwana, kędy żydostwo na miasto się wylewało i gdzie najwięcéj widać było czarno-strojnych Izraelitów i białych spréidlów zamężnych żydowic, wlokących się aż po ziemi. Tam były dwie kamienice za Ratuszem, zowiące się Raj i Piekło. Daléj wgłąb wiodła ulica, na któréj w lewo wznosiły się mury Cerkwi Stauropigjalnéj św. Ducha w Monastérem. Na prawo rozległy dom gościnny kupców ruskich i Monastér grecki także św. Trójcy, niegdyś fundacji Xiążąt Ostrogskich, wielkiego Konstantego. Po za Cerkwią św. Ducha spuszczała się wązka uliczka w przedmieścia na lewo, którą późniéj zajęły zabudowania Xięży Karmelitów.
W ulicy Niemieckiéj równy gwar jak koło ratusza panował, a gorsze sto kroć niechlujstwo. Z otwartych na ulicę kramików i jatek wyglądały twarze pożółkłe żydów; po ścianach domostw widać było znaki zléwanych w ulicę pomyjów; trudno było przejść, trudniéj przejechać między kupami gnoju i śmiecia aż po piętra piérwsze wznoszącemi się z obu stron. Środek ulicy zajmowało nigdy niewysychające smrodliwe błoto czarne; a boki wyłożone tarcicami, wydeptane ludźmi jezdnemi i przechodniami, z trudnością ominąć kałuże i kupy dozwalały. Domy otaczające ulice Niemiecką, także Jatkową i Szklanną, gdzie Żydzi najwięcéj mieli sklepów i w największéj liczbie mieszkali, były wysokie, czarne, brudne, często z zwieszonemi nad ulicą gankami i galerjami, na których wisiały długie rzędy bielizny mokréj, z których nielitościwie lały się na głowy przechodniów smrodliwe pomyje. Jak noc i zmierzch, nikt się tędy nie ważył iść sam jeden, każdy omijał zaułki ciemne, a mianowicie uliczki Żydami zarosłe.
Idąc od Ratusza ku Zamkowi, inny wcale był pozór miasta; i tu się świeciły, pałace obok kletek drewnianych, kościoły, cerkwie, karczmy i gospody. W ogólności czyściéj tu było i mniéj żydostwa się plątało. Tędy wlokły się ciężkie karoce i kolasy, biegali jezdni, dworzanie panów, jurgieltnicy i komornicy możnych, tędy przechodzili duchowni, których nieraz wśród ulicy znieważał zapalony gniewem różnowierca. Tu na prawo był wielki pałac Xiążąt Ostrogskich, Chodkiewiczowski nowo restaurujący się, w czworogran zbudowany, jak wszystkie prawie ówczesne pałace, dwóma bramami otwierający się na dwie równoległe ulice. Niedaleko i w tym samym rzędzie stała cerkiew dawna Bogarodzicy, zdająca się grozić upadkiem; żółte jéj mury pokréślił czas i powalała błotem ręka nieprzyjaźnego ludu. Daléj szérzéj rozchodziła się ulica, aż do miejsca, gdzie na lewo pałac Radziwiłłowski i kościoł nowy Jezuitów się wznosiły. Ztąd ku Zamkowi postępując, małe domki kapitulnéj juryzdyki dziś nieporządne i brudne otaczały z obu stron ulicę. Czuć tu już było sąsiedztwo Zamku, po wrzawie i tłumie ludu ściskającego się w bramie Zamkowéj. Na prawo warczały i turkotały młyny królewskie, na lewo siedzieli przekupnie, przedający żywność mimo zakazów, pod samą bramą Zamkową. Tę przeszedłszy dawały się widzieć obszerne mury Zamku dolnego. Był to gmach ogromny, lecz niepiękny wcale; znać było po nim, że go budowały nie jedne ręce i nie jeden rok, że się złożył z Augustowych kamieni i szwedzkich Zygmunta marmurów. Dzielił się na trzy dziedzińce obszerne, całe otoczone murowanemi domostwy, do których przytykał z ogromnym wyniosłym dachem i wieżami kościoł katedralny, Zamkowy św. Stanisława, na lewo. Blizko niego oparte były puszkarnie i drobne domki puszkarzy. Tu były turmy, tu zasiadał Pan Podwojewodzi, dziedzic Zamku po Auguście! tu stolica juryzdyki Zamkowéj Wojewodzińskiéj. Po nad mury Zamkowe dolnego, na górze widać było wznoszące się gruzy okopciałe i zwaliska kościoła Sw. Marcina i wieżyce Zamku górnego, dobrze nadwerężonego laty. Daléj jeszcze sterczały trzy krzyże na górze, biała wieżyca Bekieszowéj mogiły, przypominająca grób wygnańca, który na żadnym smętarzu nie znalazł przytułku, i sam jeden z Wadaszem Panończykiem spał na wysokiéj górze. Od strony rzeki nad Zamkiem wznosiła się wieżyca zwana latarnią. Tędy szła droga na Antokolskie przedmieście. Zamek niemieszkalny i prawie pusty zajmował Podwojewodzi, w części więźniowie, w części składy. Mniejszy tu był ruch i życie, bo nikt w zamku nie mieszkał od czasów Augustowskich, kiedy te mury były tak ożywione, tak świéże i wesołością tchnące! Jednakże zaludniało zamkową ulicę sąsiedztwo kościoła najbardziéj uczęszczanego i piérwszego w Wilnie, którego czarne dachy panowały nad Zamczyskiem, najeżone krzyżami.
Ulica idąca od Jezuickiego Collegium, zwana S. Duska, wiodąca do Bramy Trockiéj, mieściła liczne pałace możnych, od których nazwana została Senatorską. Na prawo nieco odlegle wznosił się w sadzie pałac Biskupi, nieopodal od Jezuickich murów, a za nim kaplica S. Krzyża. Daléj kościoł S. Ducha, a koło drzwi jego stały budki ubogich żebraków. Na przeciw nich był szpital S. Trójcy i pałac Sapieżyński széroko się rozciągający. Daléj jeszcze inne pałace ciągnęły się, a pominąwszy rozchodzące się w dwie strony i przecinające Senatorskę, ulice Niemiecką i Wileńską, spotykałeś Kościoł P. Marji na piaskach, z obszernym klasztorem, za któremi w głębi była Brama Trocka. W niéj siedzieli pobierający opłaty pachołkowie miejscy, często kłócący się, czasem aż do bójki z przyjeżdżającemi dopuszczający się. Wszystkich niemal bram jedna była powierzchowność, osadzone wieżyczkami, z mieszkaniem o kilku oknach na górze, zamykane wrotami mocnemi, nabijanemi gwoździami, zaciągane czasem łańcuchami, jak i Most Zielony.
Ku Zielonemu Mostowi scisk i ciżba znowu były większe niż w mieście samém. Tędy bowiem szli żydzi na swoje mogiłki, tędy wwożono zboże, siano, drzewo, i t. p. od których pobieranie opłaty były powodem żwawych czasem sporów. Tędy szumnie wjeżdżała szlachta, pilnując aby się nie opłacać na moście i celnikom grożąc miną i brzęczącą szablą. Nacisk z téj strony był większy, a ciasny most, kryty z wierzchu i osadzony w środku trawnikami, ledwie wystarczył przechodniom jezdnym i pieszym. Na noc zaciągano łańcuchy. Obok mostu przewozili się niekiedy ludzie łódkami dla wyłamania od opłaty; na nich mianowicie spostrzegałeś Żydów przewożących się z ciałami nieboszczyków na okopisko.
Tak wyglądały różne części tego miasta, w którém odbyć się ma większa część wypadków naszéj powieści. Powiedzieliśmy już że wszystka fizjonomja nawet miasta, okazywała odbywającą się w niém walkę. — Stały bowiem obok Kościoły i Cerkwie, Kościoły i Meczety, Zbory i Bożnice, klatki i pałace. Żydzi mięszali się z Litwą, Litwa z Rusią, szlachta z mieszczany, duchowni i różnowiercy, Tatarzy i xięża, kupcy i panowie. — Jakże się mieli pogodzić, jak się nie było kłócić?
Nie opisaliśmy niektórych części miasta, już to, że lepiéj odmalujem je w ciągu naszéj powieści, już że w nich nic wyraźniéj odznaczającego się nie było. Wspomnim tylko jeszcze o przedmieściu Antokolskiém, po za Zamkami rozciągającym się, niebardzo wówczas zaludnioném i zabudowaném, które na prawo zdobił pałacyk Wierszupski i grodzony Zwierzyniec, na lewo kilka pałacyków. W głębi ukazywał się drewniany kościołek S. Piotra, któren tylko krzyżykiem od domostw się odznaczał, a raczéj szopą był niż kościołem. Stał on na miejscu dzisiejszego, w cieniu ogromnych lip starych. Po za nim bielał wielki pałac Pacowski, a daléj jeszcze wspaniałe budowy Sapieżyńskie z ogrodami i znaczną liczbą drobnych domków dokoła. To przedmieście było podobno najmniéj ruchliwe, najspokojniejsze. Natomiast od strony Trockiéj Bramy, od Końskiego Targu krzyku i wrzawy najwięcéj, równie jak przy Rudnickich Wrotach i Zielonym Moście. Ku Ostremu końcowi na gościńcu od Lidy, Miednickim zwanym, nie tyle już było życia. W téj stronie mieszkała największa liczba Rusi, łatwo dającéj się rozpoznać po narodowym stroju; tu snuli się brodaci Mnisi i Czerncy, Kupcy z Moskwy i Tweru. Dom ich gościnny wspomniony już, stał jakby na straży, w bliskości dwóch najcelniejszych Cerkwi i Monastérów. — W głębi miasta, po ciasnych zaułkach, niechlujstwo na wielkich ulicach niebezprzykładne, jeszcze było w wyższym stopniu. Tam zaledwie przejść, przecisnąć się, przejechać było można, za kupami gnojów i śmieci, zawalającemi obie strony wrót każdéj kamienicy; ostróżność kazała oglądać się przechodniowi na galerje otaczających domów, z których nieczyste tam i sam spływały potoki. W tych uliczkach sciskała się najuboższa część ludności, już w starych murowanych domach, już w kletkach drewnianych często podpierających się pod najwspanialsze gmachy. Tu widać było nędzarzy z Bractwa Miłosierdzia, włoczęgów, łazuków, filutów, hultajów, w dziwnych ubiorach, z dziwnemi twarzami różnych krajów, tu przelatywały odarte kobiéty, nie wahające się drwić z przechodniów lub łajać ich. Tu noc bywała świadkiem scen złodziejskich i mordów potajemnych. Tu kryła się zbrodnia, rozpusta; ubóstwo i nędza często przyczyna rozpusty i zbrodni.
Na wszystkich ulicach obok rozsypanych gęsto Kramów, pod bokiem pałaców i kościołów, otwierały się drzwi wiechą nacechowanych gospód i szynków. Wszędzie ich było pełno, a łatwo je było poznać, po otaczającym drzwi tłumie, po wywieszonych w oknie miarach, po wystawionych rumianych obwarzankach i białym chlebie. U wrót porządniejszych gospód uwijali się jezdni, podróżni z końmi w ręku, szlachta drobna. Panowie rzadko lub nigdy nie zajeżdżali do gospód, mając lub swoje własne po miastach pałace, albo zawsze otwarte gościnie wrota swych powinowatych i przyjaciół. Szynki drobniejsze, z których na ulicę buchały krzyki i swary z głosem skrzypiec piszczącym lub przechodniego Tatarzyna, spiewem kobzy piskliwym — były ulubioném miejscem schadzki najniższéj klassy pospólstwa. Niektóre z nich utrzymywali żydzi. Szynkowano w nich piwo i wódkę, miód w niektórych tylko. Jedna z najporządniejszych była gospoda Posłów Moskiewskich gdzie i szynk był miejski, a gdy posłów nie było, stawali tu i sami podróżni. Inne gospody różnemi znakami odróżniały się, nazwiskami gospodarzy, różnobarwnemi wiechy i wizerunkami po okiennicach. Rozsypane były po całém mieście, ku wygodzie podróżnych. Najpospolitszym znakiem wszelakiéj karczmy, szynku i gospody, bywała wiecha zielonéj sosniny, powiewająca na dachu lub we drzwiach. W gospodach były garkuchnie, były i osobno na ulicy Skopowéj i innych, lepsze i gorsze, pospolicie jednak ubodzy tylko w nich jedli, szlachta cokolwiek zamożniejsza, w owym wieku powszechnej gościnności, nie trudziła się stołem, któren był dla niéj w każdym domu znajomym zawsze nakryty. Miejscami schadzki publicznéj były także łaźnie, najporządniejszą z nich utrzymywało miasto. Przedawano w łaźniach trunki; tuż mieszkiwał balwierz, w którego oknie błyszczały talerzyki mosiężne. — Do niego schodzono się na gawędki, golenie głowy i bród.

Rzemieślnicy i inni, wywieszali miasto znaków, narzędzia swojego rzemiosła lub wyroby, krawiec nożyce, szewc bóty, stolarz trumnę maleńką i t. p. Szynki i wiechy najgęstsze były w mieście, i co dwa domy prawie natrafiało się na zieloną gałąź. Mniéj już było daleko winiarni, przeznaczonych zamożniejszym.
Na przedmieściach po za murami, rzadko pokazywał się porządniejszy, lepiéj ubrany mieszczanin, przechodzień — tam mieszkało ubóstwo w chałupach w ziemię zapadłych, z których połowę zajmowało bydło — połowę kopcił dym czarny. Ztąd to wychodziły kobiéty odarte, mężczyzni w czarnych i szarych sukmanach z siekierą lub piłą na plecach. Ztąd na miasto co rana roznosiły mléczarki nabiał wszelaki. Tu mieszkały ubogie przekupki. Ulice przedmieść zalegały stada bydląt i świń. — Pomiędzy chatami tam i sam rozciągały się sady i ogrody warzywne zasilające miasto, uprawiane przez ubogich Tatar po większéj części, z przedmieść Wilna i Trok, opatrujących miasto w owoce i warzywa. — Lecz dość opisu, a czas podobno zacząć powieść naszą.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.