Półświatek/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Półświatek |
Podtytuł | Powieść sensacyjna na tle zakulisowych stosunków Warszawy |
Wydawca | Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści” |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Lenka odetchnęła z ulgą... Rychło ją opuści przygodny towarzysz.
W pokoju jest nadal ciemno. Nieznajomy dotrzymał słowa. To też Lenka, nie czuje ani strachu, ani wstydu. Wyrzuty sumienia? Daleko jest od nich... W swej tępocie i braku moralnego poczucia nie pojmuje całej ohydy sytuacji, w jakiej się znalazła... Raczej jest zadowolona, że wszystko się skończyło i że z głowy spadną przeklęte weksle...
Jak właściwie wygląda ten nieoczekiwany kochanek? Kto on?
Parokrotnie, przedtem starała mu się przyjrzeć w mroku. Starszy, nieco otyły mężczyzna. Na to była przygotowana. Ale kim jest, jaką posiada socjalną pozycję? Musi być bogaty i pochodzi zapewne z najlepszej sfery, bo zachowuje się, niczem skończony dżentelmen i wyraża w sposób wytworny. Bąknął wprawdzie coś niewyraźnie, gdy wszedłszy do pokoju się przedstawiał, lecz nazwiska, oczywiście nie dosłyszała Lenka. Później usiłował ją wciągnąć w rozmowę, lecz onieśmielona i niewyrobiona towarzysko, odpowiadała tylko półsłówkami...
A potem...
Spoczywając na otomanie, z główką wtuloną w poduszki, z pod opuszczonych rzęs, obserwowała kochanka.
Stał o parę kroków, opodal i niby zastanawiając się nad czemś, umyślnie zwłóczył z odejściem.
— Byle mnie znów nie ciągnął za język! — przemknęła niespokojna myśl. — Doprawdy, nie wiem, jak mam odpowiadać!
Ale nieznajomy widocznie inne żywił zamiary. Postąpił parę kroków w kierunku drzwi.
— Odchodzi bez pożegnania? — zdziwiła się Lenka. — Taki dobrze wychowany człowiek? Ciekawe? Choć może i lepiej!.. Nie zobaczymy się nigdy...
Wtem stała się rzecz straszna.
Nieznajomy, zbliżywszy się do drzwi, zatrzymał się tam na chwilę, niby czegoś poszukując. Rozległ się suchy trzask i snop elektrycznego światła oślepił Lenkę. Zdrada!...
— Jak pan mógł! — zawołała z gniewem. — Co za niedelikatność!... Wyraźnie zastrzegłam sobie...
Nieznajomy spojrzał na nią z uśmiechem.
— Zechce mi pani wybaczyć — rzekł. — Zasłużyłem na jej gniew! Lecz, aby ujrzeć piękną kobietę, popełnia się czasem nietylko niedelikatność, a nawet zbrodnię... Ponad moje siły było pozbawić się widoku tak ślicznej towarzyszki...
Udawał, że Lenki nigdy nie widział, choć przedtem, dzięki pomocy Helmanowej, dobrze ją z ukrycia obejrzał. Wpijał się teraz w „kochankę“ wzrokiem, jakby ją z kimś porównywując, czy odszukując zapomniany obraz w swej pamięci.
— Pani taka śliczna!... — powtórzył.
Policzki Lenki oblał pąs. Niemal z nienawiścią wpatrywała się w starszego mężczyznę. Nie zawiodły jej obserwacje, poczynione w półmroku. Był gruby, ubrany starannie, łysy, o nalanej twarzy, ozdobionej wyczernionym wąsikiem, a na jednym z palców połyskiwał duży brylant.
Ogarnęła ją złość i obrzydzenie.
— Natychmiast proszę zgasić światło!
— Już gaszę! — odparł uprzejmie, snać zaspokoiwszy swą ciekawość i przekręcił kontakt.
— Co za bezczelność! Co za podstęp! — oburzała się dalej. — Nie spodziewałam się nigdy po panu...
— Ależ właściwie nic się nie stało!
— Jakto, nic! Zobaczył mnie pan...
— Jestem dżentelmenem i nikt się na mojej dyskrecji nie zawiódł! Może pani mi zaufać. Tylko...
— Tylko?
— Pragnąłbym się zapytać...
— Zapytać? — drgnęła.
— Czy?... czy?... — wymówił powoli i nagle urwał.
Wyczuć się dawało, że na wargach zawisły mu jakieś słowa, że pragnąłby towarzyszkę wybadać, lecz waha się, aby jej nie urazić śmiałym frazesem.
— Chce pan... — wyrzuciła z siebie nerwowo, zgadując o co mu chodzi i lękając się, że usiłuje teraz ustalić jej tożsamość. — Chce pan się dowiedzieć, czyśmy się przedtem nigdy nie spotkali? Zapewniam, że nigdy! Jestem przejazdem w stolicy... Warszawę odwiedzam rzadko... — kłamała.
Gdyby w pokoju z powrotem nie zapanował mrok, spostrzegłaby prawdopodobnie uśmiech, jaki przebiegł po twarzy nieznajomego. Uśmiech nieco drwiący, złączony z odrobiną litości.
— Napewno ona!... — stwierdził w duchu. — Napewno... Próżno dalej nalegać i tak nic nie powie.
Tymczasem z ust Lenki, zachęconej milczeniem towarzysza, sypały się nowe łgarstwa.
— Wpadłam do Warszawy na parę dni i dziś jeszcze wieczór odjeżdżam... Właściwie zamieszkuję na Kresach... Dopiero za parę miesięcy znowu stolicę odwiedzę...
— Ach... tak... — mruknął z niejaką ironją. — Zamieszkuje pani na Kresach... za parę miesięcy dopiero pani powróci... Szkoda, wielka szkoda...
— Czemu? — gniew zdążył już opuścić Lenkę i mniemając się całkowicie bezpieczna, uprzejmiej przemawiała do nieznajomego. — Czemu pan żałuje?
— Bo... bo... — wyrzekł, a szczere, ciepłe nuty zabrzmiały w głosie — bo... istotnie podoba mi się pani. Proszę nie uważać moich słów za banalny komplement, lub zwykłą blagę... Nie jestem młodzieniaszkiem i nie lubię ciskać na wiatr frazesów... Niewiedzieć jakie przeczucie mówiło mi, kiedym wchodził do pokoju. — Obecnie i on kłamał, nie chcąc się przyznać, że Lenkę widział poprzednio — że napotkam wspaniałą kobietę. Pragnąc potwierdzić te przeczucia, przekręciłem kontakt.. Oto przyczyna mojej niedyskrecji... Lecz nie mogłem się powstrzymać, aby nie podziwiać pani w pełnem świetle, aby nie podziwiać każdego szczegółu jej niezwykłej urody, aby ten obraz nie wyrył się na długo w mej pamięci.. Pani jest doprawdy piękna... Pani jest moim typem i mógłbym łatwo w niej się zakochać... Jestem samotny, niezależny od nikogo, zamożny i gdyby pani zechciała, otoczyłbym ją tym zbytkiem, którego prawdopodobnie jej w życiu brak i który to brak skłania ją do odwiedzin „salonów“ naszej wspólnej przyjaciółki Helmanowej... Musiałaby tylko pani być ze mną szczersza i więcej o sobie opowiedzieć...
— Nie... nie... — zawołała przestraszona, iż nadal nastaje na uchylenie rąbka „incognita“, choć bardzo jej pochlebiały te wyznania. — Nie dziś... nie teraz... Ja przecież wyjeżdżam... Może później... za parę miesięcy...
Pojął, że próżny będzie trud jeszcze nalegać.
— Skoro pani nie chce!... — wyrzekł. — Raz już oświadczyłem... szkoda! Nikogo nie można zmuszać do szczerości... Nadal nie będę natrętny... Pozwoli pani, że ją pożegnam...
— Pan odchodzi? — zawołała z ulgą.
— Tak! Gdyby zaś pani chciała mnie widzieć, proszę zawiadomić Helmanową...
— Nie wiem... Jak wrócę...
— Więc żegnam...
Pociemku odszukał rączkę Lenki i jął ją okrywać długiemi pocałunkami. Nie broniła mu tej niewinnej pieszczoty, a w pewnym momencie, jakgdyby dopiero pojąwszy, że zdobyła bogatego adoratora, pocałunki odwzajemniała uściskiem. W swej apatji jednak i nieśmiałości, nie umiała się zdecydować na poufniejszą rozmowę...
Dopiero, gdy ją opuścił, żal ścisnął serce lekkomyślnego kobieciątka. A nuż poczuje się urażony, nie otrzymawszy odpowiedzi na swe wyznania? Samochcąc przepuściła sposobność uczynienia „karjery“. Bo Lenka, postawiwszy pierwszy krok na pochyłej drodze, nie wahała się już postawić i następny! Jest równie stary, jak mąż. Ale dobrze wychowany, wytworny. Otoczyłby dostatkiem! Czyż inaczej postępują inne damy? Bogaty kochanek! Tylko...
Pewne spostrzeżenie nagle zaniepokoiło Lenkę. Czemuż jej się tak przyglądał? Czemu chciał o coś zapytać i raptownie urwał? Czyżby ją znał? Niemożebne! Toć Lenka nigdzie nie bywa. Chyba z widzenia, z ulicy. Lecz w takim razie, może najwyżej się domyślać, że nie pochodzi z Kresów, a jest warszawianką, lecz pozatem nie wiele dojdzie... Może i lepiej uczyniła, nie dając się wyciągnąć na zwierzenia... Choć bogaty, ale w każdym razie nieznajomy człowiek... A nuż niepewny typ, który dorobił się pieniędzy, licho wie na czem... i skompromitowałby ją jeszcze...
Postara się wybadać Helmanową.
To też, gdy niezadługo opuszczała salon mód „Helwiry“, zagadnęła nieśmiało, nie podnosząc oczu na szefową:
— Kim właściwie był ten pan?
Właścicielka „Helwiry“ uczyniła znaczącą minę.
— Miljoner! Dżentelmen w każdym calu!... Stary, ale miły i niezwykle hojny... Chodzi pani o nazwisko?
— No... tak...
— Znam je, ale mi powiedzieć nie wolno! Również bliższych szczegółów nie wolno mi udzielić! Taką jest moja ogólna zasada! Całkowita dyskrecja! Tyczy się to jednakowo osób klijentek i klijentów... Ogniem mógłby mnie ktoś przypiekać, a nie dowiedziałby się nigdy nic!... Naprzykład pani nazwiska...
— Hm... rozumiem... Ale to przyzwoity człowiek?
— Przyzwoity? Z najwyższej sfery...
Lenka stawała się coraz dumniejsza. Nie śmiała jednak swym triumfem popisywać się przed Helmanową.
— Widzi pani, że pobyt w moim domu nie jest taki straszny... Sądzę, że nieraz zechce jeszcze pani mnie odwiedzić i o ile zastosuje się do moich wskazówek, wszystko jaknajlepiej się ułoży... Oczywiście należy nieco zmienić tryb życia... Lepiej się ubierać, więcej pokazywać publicznie.
— Kiedy... — usiłowała przerwać te nauki Lenka.
— Szczegóły obmyślę! Niechaj pani o to się nie troszczy.... Zapoznam ją z jedną z moich przyjaciółek, i aby zachować pozory przed mężem, razem będziecie odwiedzały teatry, cukiernie... Przedewszystkem cukiernie... Pani ta, bardzo wytworna dama, nauczy, jak się trzeba ubrać, chcąc zwrócić na siebie uwagę... Jeżeli zaś o stroje chodzi, kredytem nadal służę. Mam nadzieję, że jutro, pojutrze zatelefonuje pani do mnie...
Lenka bąknęła coś nieokreślonego w odpowiedzi, co mogło uchodzić za zgodę na propozycje Helmanowej i z zamętem w głowie a jadem głęboko wsączonym w duszę, opuściła gościnne progi „Helwiry“...
W woreczku ponętnie szeleściły nowe banknoty. Nie troszczyła się, lekkomyślna, nawet o to, że groźne weksle nadal nie były w jej posiadaniu.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Kiedy Lenka opuściła Helmanową — ta szybko spojrzała na zegarek.
— Już po siódmej — mruknęła — Wyprawię Tolka... Wszak ona przyjdzie o ósmej...
Na wspomnienie o nowych bliskich odwiedzinach, dziwny uśmiech przebiegł po twarzy „szefowej“. Ni to uśmiech zadowolenia, że spełnione zostają jakieś głębsze zamiary, ni to uśmiech złączony z odrobiną niepokoju. Czyż właścicielka „Helwiry“ lękała się nieco, oczekującej ją rozmowy, przewidując, że ta „rozmowa“ nie wypadnie tak, jakby sobie tego życzyła?
Helmanowa przeszła szybko przez „pracownię“ do swego „prywatnego“ pokoju. Była to spora sypialnia, urządzona z całym przepychem, jaki tylko wymarzyć można. Ściany obciągnięto jedwabiem, a podłogę pokrywały skóry polarnych niedźwiedzi. Niskie łoże, pod muślinowym baldachimem, tonęło śród powodzi brabanckich koronek, a wielka tualeta uginała się pod ciężarem złoconych flakonów i puzderek. W głębi, niedbale rozparty w fotelu, siedział jakiś elegancki młody człowiek, który na widok Helmanowej, uniósł się nieco ze swego miejsca.
— Nareszcie jesteś, Wiro... — wymówił, starając się nadać swemu głosowi możliwie najczulsze brzmienie.
— Byłam zajęta... — odparła.
— Nowa klientka?
— Tak, nowa... Głupia gęś, ale przystojna i bez serca... Takie najlepiej lubią mężczyźni... Zrobi karjerę...
Po tem niezbyt pochlebnem określeniu Lenki „szefowa“, snać starając się skrócić krępującą ją wizytę, rzuciła obcesowo:
— Co cię sprowadza? Wszak nie miałeś przyjść dzisiaj?
— At, głupstwo... Drobiazg...
— Pewnie znowu pieniądze?...
— Widzisz Wiro...
Pan Tolo urwał, a na jego przystojnej, choć nieco bladej, noszącej cechy zepsucia twarzy, odbiło się wahanie. Był to może trzydziestoletni szczupły młodzian, ubrany z przesadnym szykiem. Wcięta mocno marynarka uwydatniała zgrabną figurę, bajecznie kolorowy krawat świadczył o zamiłowaniu do jaskrawych barw, z kieszonki wysuwała się kokieteryjnie jedwabna chusteczka, a przegub lewej dłoni zdobiła złota bransoletka. Aczkolwiek od paru miesięcy spełniał szczytne obowiązki „przyjaciela“ Helmanowej i pieszczotliwie wymawiał jej imię, nie wiedział, jaką względem „najdroższej“ stosować taktykę.
— Bo... — bąknął.
Naprawdę, w kłopotliwej teraz znalazł się sytuacji pan Tolo Gozdawa-Gozdecki — zwący się tak sam szumnie na swych biletach wizytowych — a istotnie wedle paszportu Antek Gwóźdź. Z zawodu właściwie „piccolak“, liznąwszy trochę ogłady po pierwszorzędnych restauracjach, awansował szybko na „fortancerza“ a później „artystę filmowego“, statystując w jakimś drugorzędnym obrazie. Głównem jednak źródłem jego dochodów było naciąganie młodszych lub starszych niewiast na „pożyczki“. To też, gdy na którymś z dancingów poznał Helmanową i przyczepił się do niej, wydawało mu się, że uczyni świetną karjerę i opływać będzie we wszelkie dostatki. Lecz właścicielka „Helwiry“ mimo swej pięćdziesiątki, pozwalająca sobie na „kaprysy“, posiadała charakter męski i niczem Katarzyna II, swych kochanków traktowała po męsku. Owszem, pomagała panu Tolowi, ale z ołówkiem w ręku i nie mógł wynaleźć sposobu, aby szerzej otworzyła swą kasę. Komorne, garniturek, drobny prezent, od czasu do czasu kilkadziesiąt złotych — poza tem nic. O ile więc świetny Tolo chciał z lubej wyciągnąć jakąś sumkę, dobrze musiał się napocić i nałamać głowę. Znosił to wszystko pokornie, nie śmiąc Helmanowej postawić się „sztorcem“ i mając na nią na dalszą metę zamiary... Tymczasem wpadł do „kochanej Wiry“ niespodziewanie, postanowiwszy za wszelką cenę „babę nawalić“, bo był bez gronia w kieszeni, a wieczór zapowiadał się wcale interesująco. Należało błysnąć forsą przed kolegami i pokazać, że znakomicie mu się powodzi, później zaś oczekiwała go Mary. Delikatnie tedy przystępował do rzeczy, stękał i bąkał, obawiając się napotkać odmowę.
Helmanowa, zniecierpliwiona, nagliła:
— Mów prędko! Pieniądze? Ile?
— Sto złotych! — wypalił z determinacją. — Dług... Męczący dług... Nie ośmieliłbym się nigdy inaczej cię niepokoić, Wiro...
— Sto złotych!
— Tak... Bo... Zrozum...
— Dobrze! Zaraz dam...
Tolo otworzył szeroko ze zdumienia oczy. Wymieniwszy powyższą sumę, był przygotowany, że Helmanowa swym zwyczajem, wypomni mu poprzednio wyłudzone kwoty, wypomni niedawno zapłacone jedwabne koszule i wreszcie po długich przygadywaniach, zgodzi się dać najwyżej połowę żądanej kwoty. Do takiej hojności nie przywykł.
— Nie wiem, jak mam dziękować! — zawołał radośnie. — Ratujesz mnie z wyjątkowych tarapatów.
Ale znać było, że Helmanową podziękowania kochanka mało obchodzą i że jeśli zgodziła się tak rychło na „pożyczkę“, to aby pozbyć się go najprędzej. Podeszła do tualety i, otworzywszy jedną z szuflad, wyjęła stamtąd niebieski banknot.
— Proszę!...
Tolo pochwycił pośpiesznie papierek, jakby obawiając się, że Helmanowa może się jeszcze rozmyślić.
— Jakaś ty dobra, Wiro!... — począł mamrotać. — Wierz mi, nie zapomnę nigdy.
Właścicielka „Helwiry“ przerwała potok czułości:
— Idź już! — rzekła. — Za chwilę ma mnie ktoś odwiedzić...
Podobnego zlecenia nie należało Tolowi dwa razy powtarzać. I on chciał od swej „lubej“ wydostać się szybko. To też natychmiast jął ją żegnać, a z ust jęły sypać się bezczelne łgarstwa:
— Rozumiem... Rozumiem... Jeszcze praca, zamęczysz się, kochanie... Z prawdziwym żalem odchodzę, tak chętnie pozostałbym tu... pogadałbym z tobą, ucałowałbym moją Wirę... Ha trudno! nie mogę przeszkadzać... Jeśli pozwolisz, jutro zatelefonuję...
— Owszem, zatelefonuj...
Tolo, bogatszy o setkę, w świetnym humorze znalazł się za drzwiami. Był to jednak młodzieniec, który życia nie brał lekko i lubił zastanowić się nad wszystkiem.
— Coś w tem jest! — mruknął do siebie, przystając przed domem. — Tak łatwo wywaliła forsę?! Żeby tylko mnie się pozbyć? Była zamyślona? Niespokojna? Kogóż to wyczekuje „najdroższa“ Wiruchna? Warto sprawdzić...
Poza innemi cennemi zaletami, — Tolo miał jeszcze i tę zaletę, że lubił szpiegować kochankę. Bynajmniej nie przez ciekawość, lub dla samego zamiłowania i sportu. Po pierwsze, chciał przeniknąć w ten sposób w jej „interesy“, które kryła przed nim starannie i mieć „Wiruchnę“ nieco w ręku, po drugie, wiedząc, że bywały u niej różne damulki, którym bądź co bądź zależało na opinji, z gustem ustaliłby ich tożsamość, aby później z tego ciągnąć zyski. Nie pogardziłby wcale zręcznym szantażykiem, a kto wie, może i Helmanowa musiałaby za milczenie dodatkowo zapłacić. Lecz dotychczas nic wywąchać nie mógł, a zbyt nachalne śledzenie, zwróciłoby uwagę szefowej.
Teraz zdarzyła się niezwykła gratka. Nie tylko właścicielka „Helwiry“ oczekiwała na kogoś, na kim jej musiało bardzo zależeć, bo była wyraźnie podniecona i zdenerwowana, ale ten „ktoś“ — zapewne niewiasta — miał przybyć niezadługo, może za parę minut. Podobnej okazji nie wolno przepuścić.
Ludzie przedsiębiorczy decydują się szybko, Tolo nie wahał się chwili.
Zajrzawszy do bramy i widząc, że nikogo w niej niema, wślizgnął się z powrotem do domu. Później cicho, jak kot, pobiegł na palcach po schodach i zatrzymał się o piętro wyżej, nad mieszkaniem Helmanowej. Kamienica była mało ruchliwa, zresztą dozorca go znał i jego tam obecność nie mogła wywołać niczyich podejrzeń. A punkt obserwacyjny zdobył pierwszorzędny.
Wkrótce wysiłki sprytnego Tola zostały uwieńczone całkowitem powodzeniem.
Posłyszał kobiece kroki, a wychyliwszy się nieco przez poręcz, spostrzegł jakąś osóbkę — z pozoru skromną panienkę, która zadzwoniła do mieszkania Helmanowej i rychło tam znikła.
— Któż to taki?
Że osóbka wyglądała więcej niż skromnie, nie zdziwiło Tolka. Największe elegantki, odwiedzające salony „Helwiry“, ubierały się dla niepoznaki niepozornie. Zadziwiła go natomiast obecność młodzieńca, który zaczerwieniony i zdenerwowany, wpadł tuż prawie za ową panienką, natrętnie dobijał się do mieszkania Helmanowej i został odprawiony z kwitkiem.
— Zazdrosny narzeczony? Skąd się wziął? Co to wszystko znaczy? Wiruchna wdała się w jakąś niebezpieczną historję?
Zaintrygowany, czekał.
Istotnie, po upływie może pół godziny, znów uchyliły się drzwi, a z nich wyślizgnęła się ta sama osóbka. Twarz miała głęboko ukrytą w kołnierzu, lecz zdala dobiegały ciche łkania.
— Płacze? Tak silnie w swych łapach ją trzyma Helmanowa? Więc to nie o skórę szefowej chodzi, a odwrotnie ona chce do czegoś zmusić panienkę? Szantażyk? Bo kobieta, która tu przychodzi robić „interesy“ napewno nie odejdzie zabeczana... Hm... Coraz ciekawsze...
Tolek zbiegł po schodach w ślad za nieznajomą. Sądził, iż na dole natknie się na młodzieńca, który tak gorączkowo gonił za panienką. Ale go nie było. Natomiast spostrzegł, że nieznajoma wsiadła do taksówki.
— Pojedziemy za nią...
I jak parę godzin temu Fred, jadąc za Hanką, drżał z niepokoju, aby nie stracić z oczu wyprzedzającego auta — tak samo Tolek, choć powodowany zupełnie innemi intencjami, wpijał się teraz wzrokiem w samochód, który unosił intrygującą go osóbkę.
Lecz wiodło mu się do końca.
Prawie tuż za Hanką przybył na Długą i zdołał zauważyć, dokąd się ona udaje.
Później na liście lokatorów przeczytał: „Hanna Gliniewska, studentka“. Sprawiło to Tolkowi rozczarowanie znaczne. Studentka? Zamieszkuje w oficynie, w dwóch pokoikach! Ważna persona... Śledząc nieznajomą sądził, że natknie się na córkę bogatych rodziców, kto wie, a nuż hrabiankę...
A co zarobić można od studentki? Lecz w takim razie, czem wytłomaczyć zdenerwowanie i niepokój Helmanowej... Wiruchna obawia się studentki, a ta gdy od niej wychodzi — płacze? Pocóż się włóczy po domach schadzek? Na „taką“ nie wygląda? I ten smarkacz, który natrętnie dobijał się do mieszkania?
Tolek sam nie wiedział, czy stracił czas na śledzenie napróżno, czy też z tych dociekań wypłyną korzyści...
Et, chyba wypłyną?...
Nieomylny instynkt mówił mu, że natknął się na ślad jakiejś skomplikowanej intrygi, którą warto będzie rozwikłać.