Pękły okowy/Część druga/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.

Czas, największy wróg więźnia, pastwił się i znęcał nad przymusowym pustelnikiem. Minuta za minutą wlokły się niby rząd zgrzybiałych tragarzy, grzęznących w błotnistych wertepach. Przejmująca nuda piłowała bezlitośnie nerwy samotnika. Cierpiał na okropny głód wrażeń optycznych, słuchowych, byle jakich. Byle się coś działo i przerwało martwą monotonię, byle mógł umysłem uchwycić się jakiegobądź nikłego przejawu życia i wybrnąć ze śmiertelnej nudy!...
Znużony samotnością umysł domagał się karmu z nazewnątrz, bo niekiedy był wyczerpany do dna, jak studnia.
W pół do jedenastej. Jeszcze całe półtorej godziny dzieliło go od obiadu, a więc od przyjścia dozorcy, schodzenia po schodach, od widoku twarzy, odruchu i głosu ludzkiego w kuchni. Jeszcze długie dziewięćdziesiąt minut.
Wiktor ze zegarkiem w ręku wyciągnął się na łóżku, obserwował pajęczyny, zali nie ujrzy operującego pająka, i sen skleił jego powieki. Dobrodziej zabrał go w krainę niepamięci i pokoju.
Nagle ocknął się. Otwierano drzwi. Wszedł dozorca, chociaż do obiadu była blisko godzina. Niósł ze sobą — rzecz dla więźnia ciekawa — krzesło, porządne, niekulawe krzesło. Postawił je w najwidoczniejszem miejscu celi, w pośrodku. Zaczem dobył z kieszeni pudełko z papierosami.
— Na, już dawno nie miał pan nic do palenia.
Wetknął mu w usta papierosa niemal przemocą i podsunął zapaloną zapałkę.
— Ma pan na sobie czystą bieliznę?
Obejrzał wzorzysty kołnierzyk nocnej koszuli więźnia i mruknął:
— Nie golił się pan dzisiaj. Już teraz zapóźno.
Działo się coś niezwykłego. Zaintrygowany więzień zagadnął:
— Będzie pan zaraz miał tu gościa! — odrzekł dozorca, rozglądając się krytycznie po celi, i rozkazywał:
Niech pan poczesze się szybko, zdejmie pantofle i wzuje buty.
Poprawił wygniecione posłanie na łóżku, postawił dzbanek na swem miejscu, zabrał brudną bieliznę więźnia i wyszedł.
Wiktor przysiadł na kulejące krzesło i patrzył w drzwi, w posąg cichego zaciekawienia zakuty.
Słuchał. Niebawem zaszurały znów za drzwiami buciska dozorcy i klucz zgrzytnął w kłódce.
Zdało się, że pojawia się wachmistrz sam jeden. Tymczasem za plecami jego niebieszczył się strojny, modny kapelusz niewieści. Oddech zamarł w piersi porucznika ze zdumienia, gdy na środek komory wysunęła się... panna Emma Schlichtling.
— Cóż ciebie spotkało?! Straszne... — poczęła żywo nerwowa dama. — Dowiedziałam się o tem wczoraj i nie mogłam przecież, mimo wszystko, pozostawić takiego dawnego przyjaciela w turmie więziennej. Jak się czujesz? Chory jesteś?
— Nie — odrzekł leniwie porucznik, nieruchomie przed nią stojący.
Zgoła nie wiedział, jak w tej chwili odnosić się do tej białogłowy. A ona ściskała obie jego ręce, oglądała go, biadała nad nim a przytem wszystkiem owiewała go wonią rezedy, świeciła swą wytworną osobą, tak zjawiskową w tych murach, dla sów i puszczyków przeznaczonych. Siadłszy na przyniesionem przez wachmistrza krześle, wypytywała Wiktora, czego mu potrzeba, czy ma papierosy, dostateczną kuchnię, świeżą bieliznę. Wreszcie zawołała rozpaczliwie:
— I ty znosisz tą niedolę tak bohatersko?...
— Nie wiem, czy bohatersko. Ot, nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka. Jako żołnierz dałem się we znaki niejednemu, teraz przyszła na mnie kolej cierpieć, jeść chleb więzienny.
— Ale ja ciebie stąd wydobędę!
— A od kogo dowiedziałaś się o tem? Naturalnie od Waltera?...
— Nie! — zaprotestowała i Wiktorowi zdawało się, że zmieszała się, pociemniała na twarzy przez chwilę. — Nie! Doniósł mi o tobie...
Zawahała się i sięgnęła do swej torebki. Wyjęła z niej list, mówiąc:
— Ktoś z Opola. Doprawdy nie wiem, czy wyjawić ci jego nazwisko... Nie pragnę stać się przyczyną nowych krwawych awantur tego krewkiego wojaka! — uśmiechnęła się. — Jeśli jednak nie spojrzysz na podpis, pokażę ci, co on pisze. Z charakteru tego pisma przekonasz się, że to nie Walter.
— Ale Waltera prawa ręka w tej sprawie.
— Nie. Mylisz się. Brat twój nie ma z tem nic wspólnego.
— Nie? Nie możesz ręczyć.
— Mój drogi... A gdyby to był ktoś z rodziny Gronosky‘ch?...
— Gronosky‘ch?! — Wiktor pobladł.
— Nieprawdopodobne, bo o twej rozprawie z Hansem Gronosky‘m nikt bodaj nie wie prócz mnie. To nasz sekret! — podkreśliła Emma i wyszeptała: — A jednak...
Porucznik spochmurniał, zapadł się w siebie. Wreszcie patrząc w nią badawczo, ozwał się:
— Mówisz o mej rozprawie z Hansem Gronosky‘m. O jakiej? Nie rozumiem.
— Ależ, drogi Wiktorze! Po tem co mówiłeś mi o swej awanturze z nim na pograniczu polskiem, nie mogłam wątpić ani chwili, że przyłapałeś go w Tychach i... rozprawiłeś się z nim.
— Okazało się jednak co innego — wykręcał się Wiktor, bo coś mu szeptało, że lekkomyślnością było zwierzać się tej kobiecie naonczas. Zastanowiło go zdanie: „to nasz sekret“ i odniósł wrażenie, jakby ona chciała uzależnić go od siebie, trzymając w kleszczach tego sekretu.
— Dobrze, że okazało się wtedy coś innego! — uśmiechnęła się zbywająco, lecz zafrasowała: — Okazuje się wszakże, iż Gronoscy prowadzili czy prowadzą śledztwo na własną rękę. Odkryli, że byłeś w to wmieszany i wtrącili cię do tej turmy. Boję się o ciebie. Grozi ci wielkie niebezpieczeństwo... Nie wiadomo, co oni zamierzają. Ja jedna mogę cię z tego położenia wybawić. I ja cię wybawię! — zapewniła z naciskiem.
Sięgnął po ów list. Przysłoniwszy podpis Emma pozwoliła mu odczytać cały, niedługi ten skrypt.
„Donoszę pani — czytał Wiktor — że uwięziliśmy Jej narzeczonego, b. podporucznika armji niemieckiej a teraz ze wszech miar groźnego awanturnika polskiego.
„Jeśli jako prawomyślna Niemka, za jaką Ją poczytuję, zobowiąże się Pani dochować jaknajgłębszego sekretu i powstrzymać się od wszelkich kroków, zmierzających do wyswobodzenia tego Polaka, gotów jestem przez wzgląd na Jej uczucia pozwolić, aby Pani czuwała nad osłodzeniem doli tego więźnia, a więc według swego uznania dostarczała mu niekiedy papierosów, cygar, wina, żywności i t. p.
„Zezwolę na to jednak dopiero wtedy, gdy Pani osobiście zobowiąże się pogodzić się z faktem uwięzienia tego Polaka, gdy pani zobowiąże się nie pomagać mu do ucieczki, słowem, gdy przekona mnie Pani, że przedewszystkiem jest Pani Niemką, a potem dopiero narzeczoną“.
Czytając ten list w najwyższem skupieniu, Wiktor nie mógł wyzbyć się uczucia, że dostał się w straszną kabałę, w której ten list mógł służyć Emmie za bilet wizytowy do więzienia oraz jednocześnie maskować istotnego sprawcę jego katastrofy.
— Dzisiaj udałam się do autora tego listu, — tłumaczyła Emma — zobowiązałam się do wszystkiego, czego on żąda, i dowiedziałam się, gdzie cię uwięziono, biedaku.
— A nie możesz mi zdradzić tego. kto pisał ten list?
Emma zamyśliła się.
— Ostatecznie, ty i tak dowiesz się... Więc powiem ci. Autorem tego listu jest Artur Gronosky, brat stryjeczny Hansa. Nie wiem czy ci wiadomo, że stary Regierungsrat mieszka z najstarszą córką. Dwie młodsze córki wydał za mąż, synów nie ma. A ten Artur Gronosky jest urzędnikiem. On to zapewne wpadł na trop twój... Zdradziłam ci to w tej nadziei, że z tym p. Arturem nie rozprawisz się tak, jak z Hansem. Nie pragnę wcale stać się przyczyną takiej awantury, jaką urządziłeś w Tychach, powtarzam ci. Natomiast pragnę uwolnić cię stąd.
— Zamknęłaś sobie do tego drogę.
— Oh! — zachichotała nerwowo panna Emma. — Ja jeszcze pogadam z tym panem Arturem. W ostatecznym razie mogłabym zagrozić mu, że pójdę do Komisji Międzysojuszniczej i powiem wszystko, prawda?
— Nie, tego ci nie wolno.
— No, tak... Zobowiązałam się.. Niemniej jednak ja muszę, ja muszę wyzwolić cię stąd jaknajprędzej. Bo jesteś w mocy ludzi, którzy nie wiadomo co jeszcze zrobią z tobą... Ja cię wybawię.
To rzekłszy, panna Emma powstała, przystawiła swe krzesło do nagiej ściany i wspinając się na nie pod otwór okienny, ozwała się swobodnym, salonowym tonem:
— Zobaczę, jaki masz widok na świat, mój biedaku. Ale trzymaj mnie, bo spadnę. (Takie wąskie teraz suknie w kolanach.) Trzymaj mnie!
Wstępując na krzesło, podgięła się zamaszyście, przyczem ukazały się jej łydki po kolana, cienką pociągnięte pończochą. A gdy Wiktor posłusznie otoczył jej uda ramieniem, opuściła jedną rękę i wsparła się na jego szyi.
Wyzierała w oddal. Niespodzianie spadł przy tem z jej ust czuły, przymilny szept:
— Wiktorze, czy ty mnie kochasz jeszcze trochę?
Żar buchnął na niego, zdjęło go oszołomienie. Nie miał słowa. Ramię jego opadło. Wreszcie wykrztusił:
— Ja nie umiem kochać „trochę“. Albo kocham cały, albo wcale nie.
W momencie, mimo „wąską suknię“, Emma zsunęła się z krzesła i jak gałąź opadła na jego pierś.
— I ja nie umiem kochać trochę. Jedyny mój, kochany! Ja ciebie wybawię.
Wzięła go w uścisk i pocałowała w usta gorąco.
A on, upojony w ogniu tego całusa i przerażony, jakby był raptem na krawędzi przepaści, zatoczył się i siadł na łóżko, nie wiedząc, co się z nim dzieje. Nie zauważył jak Emma rzuciła się do jego nóg.
Objęła go głodnemi ramionami za szyję i paliła pocałunkami.
— Jedyny mój!.. Słuchaj! Ja za dziesięć dni mam brać ślub... Ja nie chcę. Wiktorze, ja z tobą wezmę ślub za dziesięć dni. Prędzej... Dzisiaj jeszcze wyprowadzę cię z tej sromoty, tej kaźni, wyrwę cię z rąk tych ludzi. Osłonię cię przed wszystkimi... Wiktorze, tyś mnie tak kochał, tak kochał! A ja ciebie tak kocham jak niewolnica...
Dosłał się w wiry malstroemu. Na ustach miał usta, które niedawno jeszcze całował szalenie, miał na sercu piękną kobietę w spazmie miłosnym, co grała potężnie na strunach jego organizmu, miał kochankę w bezbrzeżnem oddaniu, o jakiem napróżno śnił dawniej, i miał swój tryumf na tle perspektywy w ramy ze złota oprawionej.
— Ty jeden jesteś dla mnie stworzony i ja jedna dla ciebie... Wrócą nasze chwile radości... — nuciła płomienna syrena.
Woń rezedy mieszała się z zapachem jej szyi a duch romantyzmu, wyczarowany przez nią z prastarych murów baszty — wikłał go w czar balad miłosnych, w sieci rusałek, porywał junaka w odmęty szału.
A jednak szamotały się w nim moce na dno duszy zepchnięte, borykały się rozpaczliwie ze zalewającą je falą szału, walczyły z krwi jego wielkiem wołaniem, odrywały go od upojnego kielicha jej ust. Głos mocarny wołał tonącego na brzeg świadomości.
Aż raptem zerwał się na nogi jeszcze pijany żądzą i czarem tej chwili. Wyrwał się z objęć uwodnej dawnej kochanki, jakby nie ofiarowywała więźniowi wolności, nie składała mu siebie u stóp, nie obiecywała raju. Oprzytomniał i padł piersią na zimny mur celi, przywarł do niego jak tonący do skały rękoma i słuchał wycia burzy swych zmysłów nagle zaklętych, okiełznanych.
Ostatnie słowo wypowiedziała jego jaźń. Odnalazł całą swą głęboką odrazę dla tej kobiety i serce jego, pełne miłości dla innej, podniosło gromki sprzeciw przeciwko tej syrenie i niewoli zmysłów. Odepchnął od siebie pokusę i pozostał wiernym sobie.
A Emma złamana, w sedno serca ugodzona, skulona w tłomok na kamieniach podłogi uwisła u krawędzi łóżka i drżała febrycznie, miotana wichrem namiętności.
Burza cichła, tonęła w milczeniu długiem, w którem konał krzyk żądzy i miłości. Zimny wiatr wpadł przez otwór i muskał czoło jej gorące.
Wiktor zbliżył się do niej bez słowa i podźwignął ją na nogi, ułożył w krześle.
Już nic nie mieli sobie do powiedzenia. Cisza kładła dłoń kojącą na tętnice, odprowadzała wzburzoną krew od serca.
Emma przetarła chusteczką czoło i suche oczy. Odetchnęła głęboko i wyrzekła szeptem, jakby do siebie:
— Tak ją kochasz, tę Polkę...?
On zmilczał, lecz milczeniem przytakiwał.
Po chwili Emma podniosła się z krzesła. Odwrócona od niego, popatrzyła na suknię, wygładziła fałdę, poprawiła kapelusz, wyprostowała się i, bez spojrzenia na niego, rzuciła półtonem chłodnie:
— Żegnaj...
Wyszła.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.