Pękły okowy/Część druga/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.

Gdy w głuchą noc czternastego października Wiktor Kuhna, wracając z biesiady w konsulacie, zbliżył się do drzwi hotelu, niby widma wyprysły z za węgła domu trzy ciemne figury i rzuciły się na niego z furją drapieżników.
Wściekła zawrzała walka, bo Wiktor bronił się z rozpaczliwą zapamiętałością człowieka, walczącego o życie. Kułak zastępować musiał granat. Walił w nich, grzmocił między oczy, kopał, odrzucał napastników, lecz sparaliżował go trzeci zbir, który, trzymając się za jego plecami, zatykał mu usta dłonią. Borykali się długo i krew z obu stron bryzgała na chodnik.
Wynik bójki był z góry przesądzony; napadnięty nie mógł nie uledz przewadze, nie paść pod kastetami zawodowych zbirów.
Krew rzuciła mu się nosem i niemal na całem ciele pobity runął na kamienie. Na śnieżnym gorsie koszuli frakowej czerwieniły się ogromne lepkie plamy. Wybito mu ząb, obrażono nos, podkuto oko, rozdarto naskórek na czole, nadszarpnięto ucho, zraniono głowę, odebrano przytomność, aby bezsilną kłodę ponieść szybko w mury baszty.
Zaprawdę p. sędzia Kuhna uplanował to wcale dowcipnie. Przewidywał, że wszędzie, ale nie w obojętnych na strumień życia murach poszukiwać go będzie ojciec. Jakoż szukano go w więzieniach, obozach, w zaułkach miast i kryjówkach bojówek, zmobilizowano na ten cel mnóstwo ludzi, a poszukiwany spoczywał w sercu Opola, tuż pod bokiem władz i stróżów bezpieczeństwa, w sąsiedztwie siedziby panującej nad G. Śląskiem Komisji Międzysojuszniczej. Brat zgotował mu tam swoiste więzienie, postanowiwszy dopiero później, gdy ustaną poszukiwania, przewieść jeńca ukradkiem poza granice Górnego Sląska.
Gdy Wiktor odzyskał przytomność, ujrzał się na żelaznem, prymitywnem łóżku we wysokiej, wieczystym półmrokiem zasnutej celi. Żółtobiała, wilgocią nasiąkła ściana wznosiła się nad nim. Włóczyły się po niej duże, ospałe muchy a górą, pod pułapem chwiały się zlekka płachty gęstej pajęczyny, poruszane powiewem wiatru, jaki wpadał przez okienny otwór.
Niemoc bezgraniczna nakrywała zbolałe ciało i zacichłą duszę, dając jej eteryczne ukojenie. Zamigotała przed nim siwizną okolona maska dozorcy, który obmył nieprzytomnego jeńca, opatrzył jego rany i włożył nań czysta bieliznę, jaką znalazł w jego walizce.
— Chce pan co zjeść? — zagadnął go.
Ranny milczał. Dobrze było milczeć, nie wchodzić w żadne stosunki z człowiekiem. Nie odczuwał najmniejszej potrzeby języka ludzkiego i zbyt był słaby, by męczyć się otwieraniem ust. A pod wieczór zapadł w stan gorączkowy. Ale i ta przypadłość przejmowała go zadowoleniem. Pragnął zanurzyć się w żary jeszcze głębiej, stracić przytomność i umrzeć.
Mijały dni we śnie, w apatji, graniczącej z nieświadomością bytu. Niekiedy odczuwał ból w boku, w obrażonem kolanie i lekkie szczypanie na czole i na nosie. Jeśli nie popadł w ciężką chorobę, zawdzięczał to tężyźnie swego młodego organizmu.
Powoli w zimnej, głuchej pustelni budził się do życia. Zdawało mu się, że jeszcze żywego wtrącono go w ogromną trumnę, aby czas pogasił w nim ostatnie iskry. Nie buntował się zaś przeciwko temu, lecz przeciwnie przyjmował to jako nieodzowną, mądrą konieczność.
Dopiero w miarę, jak nabierał więcej sił, poczynało mu być źle. Świadomość ciężkiej niedoli ogarnęła go jak stróżujący nad nim bezustannie mrok.
Trzy razy dziennie pojawiał się przy nim stary wachmistrz, przynosił mu strawę i stękał, gadał coś do niego, zmieniał opatrunki, nacierał go maścią.
Pewnego dnia kazał mu wstać i nazajutrz sprowadził go po krętych, starych schodach do swej kuchenki, gdzie krzątała się stara kobieta. Naprzeciwko jeńca świeciła czerwona twarz małego, pampuchowatego a muskularnego młokosa, który spozierał na niego jak wilk. Postawiono przed nim dymiącą miskę. Jadł, zrazu niby na komendę, potem z apetytem. A przez cały czas nie wyrzekł słowa i nawet nie słyszał, co obok niego mówiono. Jeszcze gościło w nim dobre, lecznicze znieczulenie na wszystko.
Lecz następnego dnia zatęsknił za godziną obiadową. Nakręcił swój stłuczony zegarek. Raźnie spuszczał się o własnej sile po schodach do izby dozorcy. Z ciekawością wyzierał przez szybę na ładne drzewa parkowe i przyglądał się, co i jak robi gospodyni przy kuchni. Obiad smakował mu i wypił szklankę piwa. Na dwóch Orgeszowców nie zwracał u wagi, lecz spostrzegł, że jeden z nich miał czerwone jak maki blizny na twarzy... Od jego ręki.
— Na, jesteś już znowu gotów do bójki, du Polake!? — zgrzytnął Niemczak, nienawistnem spojrzeniem prażąc jeńca, który dał mu się we znaki.
— Zostaw go w spokoju! — strofował go stary wachmistrz, a ze strony jeńca wiało lodowate milczenie.
Zawieszono nad nim grozę. Mimo to wstępowała weń otucha i poczynał żyć normalnem życiem duchowem a więc wzdychać do wolności.
Otaczały go, niby wiedźmy, chłód, mrok, wstrętne ściany grobowca, milczenie cmentarne i śmiertelna pustka. Stał wśród tego jako skazaniec przed szubienicą. Wszystko to ciążyło mu stucentnarowym głazem, lecz największą bolączką więźnia była świadomość, że nie może otworzyć drzwi i wyjść, że skrępowano jego wolę i opętano łańcuchem niewoli. Przeciwko temu podnosił się w nim straszny bunt. Taranem napiętej woli walił w granit tego faktu. Zrozumiał, co to znaczy być więźniem i jak bezcenną, niedocenianą rzeczą jest wolność — niedocenioną przez jednostki i przez narody.
Uciec? Jak?... Ogarnął umysłem całokształt swego położenia w tych murach, szukając szczeliny, przez jaką mógłby wyślizgnąć się z kaźni. Lecz nie znajdował wyjścia. Czuwano nad nim, jak nad rajskim ptakiem. Gdyby w celi uporał się z starym dozorcą i zbiegł po schodach, napotkałby przy wyjściu zbirów i lufy ich rewolwerów. A z zewnątrz nie mógł oczekiwać wybawienia. Wyglądając przez wysoko umieszczony otwór na świat, miał przed oczyma jedynie ogromny dach gmachu magistrackiego, dalej wierzchołki drzew, wstęgę Odry i lazur nieba, poznaczony plamkami fruwających wron. Nikt nie mógł go dojrzeć i on nikogo. A któż domyśli się, gdzie go uwięziono?...
Uwięził go Walter. Ten łajdak... Oh, on się jeszcze z nim rozprawi! Dlatego już warto było żyć, by napluć w twarz tego ostatniego szubrawca, bez czci, wiary i honoru.
A ta godzina wybije... Z pustelniczym więźniem zamieszkała nadzieja, dobra i dozgonna towarzyszka człowieka, i szeptała mu, że może wnet zmieni się coś w porządkach jego bytowania i otworzy się możność do obiecującego kroku wybawczego. Tymczasem należało milczeć, cierpieć i czekać.
Bratał się z cierpieniem, uczył się żyć z sobą, ze swemi myślami, w świecie swego ducha. Musiał wystarczać sobie i w sobie znaleźć moralną podporę, o którą, jak o skałę, odbijała się fala cierpienia. I czuł, że dusza jego rozrasta się, potężnieje, że oczyszcza się i pięknieje w krynicy cierpienia.
Czytał kiedyś, że „cierpienie jest jedyną świętą rzeczą na świecie“ i rozumiał to teraz, gdy w ścisłem zetknięciu z tą świętością zdał się sam sobie wewnętrznie wyanielonym.
Aby jednak to cierpienie, jakby bezkresne, znieść, musiał od niego wielokrotnie uciekać. Więc wylatywał duchem z kaźni na skrzydłach tęsknoty do „niej“. Odkąd podniósł się na nogi i zbliżył do życia, odczuwał jej istnienie w chłodnem powietrzu swej samotni, niby ciepły przewiew, i nawiedzało go błogie uczucie, jakby ona była blisko przy nim. A potem, gdy odzyskał siły, cała jego dusza podnosiła się ku niej, ku tej świetlanej postaci, co jawiła się przed nim z wyciągniętemi ramionami w aureoli Miłości — i trwał długo w stanie, jakby sakramentalnego napięcia, zwrócony obliczem ku życiu, którego ona była wyrazem.
Stała przy boku jego miłość, w kiry żałości i smutku spowita ale tem szczytniejsza i złociła mu czarne godziny. Spędzał z „nią“ godziny, przeżywał, co z nią przeżył, i snuł przędziwo rojeń cudnych. Unosił się jak gondola na fluktach erotycznej, spotęgowanej wyobraźni i w wonnych eterach tęsknoty.
Znikało wtedy otoczenie i świat cały przepadał, bo przemienił się on w harfę miłosną, bo miłość zdawała się życia synonimem, jego genezą, istotą — wszystkiem.
A gdy otworzył oczy, miał przed sobą złamane krzesło, walizkę, zydel, na którym stała miednica i dzbanek żelazny — całą nędzę swego pustelniczego istnienia. Więc zamykał powieki, wspierał głowę o mur i łzy strumieniem płynęły po wychudłych licach długo, długo.
Gdzieś daleko kwitły kwiaty rubinowe i złote, śmiała się miłość i lśniło szczęście... Gdzieś bardzo daleko, na innej planecie...
Gdzie „ona“ była? Czy powróciła na Śląsk? Czy wiedziała, co go spotkało? Czy uroniła łzę?... Otworzył się nowy tom smętnych rozmyślań i Wiktor, siedząc na łóżku w ubraniu, błądził za „nią“ po świecie, gdy nagle posłyszał przed drzwiami stąpanie.
Zajaśniała w progu latarnia i ukazały się sylwetki dwóch jego stróżów. Przyszli podchmieleni, by go bić i katować. Żelazne pręty i rozwydrzone twarze zdradzały ich zamiary.
W mgnieniu oka Wiktor zerwał się z łóżka i strzeliła mu do głowy myśl, że gdyby pokonał ich obu i ubezwładnił na pewien, krótki czas, mógłby uciec. Jednakże wydało się to bezbronnemu wątpliwem, więc, gdy poczęli piorunować na niego, obiecując chłostę za to, że stawił im czoło przed hotelem, huknął na nich z góry stentorowym głosem:
— Donnerwetter, obowiązkiem waszym jest pilnować mnie, a zatem pilnujcie mnie, lecz wara wam odemnie!! Kto z was odważy się mnie dotknąć, zajrzy w ślepie śmierci i... będzie miał do czynienia z sędzią.
Głos jego napełniał celę stalowemi dźwiękami przenikającemi do szpiku kości.
— Jakim panem sędzią? — zdziwił się sądkowaty bojowiec, opuszczając żelazny pręt, którym chciał go zdzierżyć.
— Jakim? Dobrze to wiecie. Tym, który was na mnie nasłał.
— Mensch, co ty pleciesz? O kim mówisz?
— Jesteście w ręku sędziego i przed nim odpowiecie za to, jeśli włos spadnie mi z głowy... Wyraźnie wam zakazał nagabywania mnie, przestrzegał was...
— Nie znamy żadnego sędziego! — rzekł zbity z toru półgłówek, na którego ów „bukok“, to straszydło na dzieci w postaci jakiegoś sędziego zrobiło niespodziewane wrażenie.
— Ale znacie jego pełnomocnika! — rzucił im Wiktor i trzymał ich w szachu: — Powtarzam: — jesteście w mocy surowego sędziego, który zakazywał wam nagabywania oficera.
— Oficera?
— Tak jest, oficera!
Orgeszowcy zbaranieli. Wytrzeszczyli na niego oczy gapowato i poczęła się parlamentarka, w której obie strony naciągnęły łagodniejsze struny.
Wiktor przyrzekł im wyjaśnić nazajutrz, dlaczego go uprowadzono i dlaczego powinni drżeć przed owym sędzią a wreszcie wzniecił w nich mglistą nadzieję, że czeka ich nagroda, jeśli traktować go będą po ludzku.
Gdy opuścili pana oficera spokojnie, zdumiał się on, że udało mu się uniknąć drugiej, rozpaczliwej rozprawy. Zawdzięczał to swej odwadze, determinacji, dumie; niby pogromca dzikich bestji utrzymał ich w poddaństwie szpadą swej znakomitej wyższości.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.