Pękły okowy/Część druga/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

Z głową wspartą na ręku panna Jadwiga zastygła w smutku, któremu przeciwstawiało się pragnienie czynu. Tego, że Walter był sprawcą tego nieszczęścia, nikt nie byłby jej wybił z głowy i to dawało jej wiarę, że Wiktor jest przy życiu, bo nie posądzała Waltera o to, aby nastawał na życie brata. Ale zdawało się, że wyczerpano już bezowocnie wszelkie środki odnalezienia Wiktora.
Wicher zimny hulał po wzgórzach, gnał brudne, bure chmury po ołowianej kopule niebios. Zanosiło się na deszcz. Więc Froncek z trąbką pod ramieniem wracał pod dach ze swych ćwiczeń muzycznych w polu.
Panna Jadwiga wyszła do niego przed dom i spytała go:
— Czy znają komunistę Nawoja?
— Ja!
— To niech go odszukają i przywiozą tutaj zaraz.
Ogrodowczyk pojechał bezzwłocznie do Lisa, by od niego dowiedzieć się, gdzie przebywa Nawoj. Karczmarz sam, lubo gotów do usług, nie wchodził w rachubę w tym wypadku, gdyż okoliczności wymagały tu nie wysiłku mięśni, lecz głowy. Nawoja zaś nie łatwo było odnaleść, bo od czasu, gdy germanofilski komunista Fitz dostał się do niewoli polskiej w Michałkowicach, spadło na jego barki wiele spraw partyjnych. Wszelako bystry hytrak upolował w kniei okręgu przemysłowego Nawoja i nazajutrz dostawił go do willi dyrektora, w którego Jadwinia wpoiła przekonanie, że odnaleść Wiktora potrafi jedynie ten „genialny“ człowiek, co wyeksmitował tak pięknie z Bytomia szefa wywiadu niemieckiego.
Nawoj zarzucił dyrektora pytaniami, zanotował sobie nazwiska Orgeszowców Opolskich, z którymi pan Kuhna wchodził w konszachty, adres sędziego Kuhny i inne szczegóły a wreszcie rzekł:
— Ja pana porucznika odnajdę, ale trzeba na to czasu, raz jeszcze czasu i pieniędzy.
Biła od niego spokojna pewność siebie. Dyrektor nie poskąpił mu grosza.
— Gdzie pan pocznie poszukiwania? — spytał go.
— W Opolu.
— I ja tam będę! — wpadła panna Orzelska. — Zamieszkam u państwa Koraszewskich. Proszę, aby mi pan tam przynosił od czasu do czasu wiadomości o swych usiłowaniach. Kto wie, czy nie będę mogła przyjść panu w czem z pomocą.
Komunista łypnął na nią okiem z podełba i zmilczał.
Już następnego dnia młoda agitatorka zawitała do domu redaktora „Gazety Opolskiej“. Jeździła z panią Koraszewską na zebrania kobiet śląskich w tym rolniczym powiecie a zresztą trawiła dni na nauce języka niemieckiego i czytaniu broszur plebiscytowych, oczekując wizyty Nawoja. A w nocy płakała.
Ale komunista nie pojawiał się. Gdy spostrzegła go pewnego razu przechodzącego pod drzewami Wyspy Bolka, Nawoj odwrócił się od niej.
Wałęsał się po wszystkich kątach miasta, zaglądał do spelunek, a wieczory spędzał wśród przybłędów z Niemiec i wszelkich Orgeszowych elementów, które trudniły się przemycaniem broni niemieckiej na G. Śląsk i tworzyły kadry Stosstrupplerów, gotowych na rozkazy komendy. Uchodził u nich za „narodowego“, nawet bardzo narodowego komunistę, rzekomo sprzyjającego antypolskim ich poczynaniom, a że chętnie stawiał na stół butelkę i obdarzał ich niekiedy cygarami, więc cieszył się pewną popularnością. Grywał z nimi w karty, w bilard i hulał po nocach.
Ale, ciągnąc ich za język, przekonywał się, że nikt z jego kompanów nie wiedział nic pozytywnego o losach porucznika Kuny. Ojciec jego nie mylił się, sądząc, że nie grali oni w tej sprawie żadnej roli. Wprawdzie Nawoj nie tracił jeszcze nadziei, że posłyszy coś, co okaże się nitką wiodącą do kłębka, lecz niecierpliwił się trochę i nawiedzała go myśl, by wejść jednocześnie na inną drogę, jaką widział od pierwszej chwili.
I on był przekonany, że tego djabolicznego figla wypłatał porucznikowi jego brat. Musiał on mieć we Wrocławiu kochankę, przez którą byłoby można zapewne dowiedzieć się, gdzie ukrył sędzia brata tak dobrze przed światem. Przez kochankę lub jaką inną piękną a łatwą kobietę... Przetrawił to w głowie i udał się do panny Orzelskiej.
Na widok oczekiwanego niecierpliwie komunisty Jadwinia rozpromieniała. Powitała go jakby zwiastuna jaknajpomyślniejszych wiadomości. A on schował oczy pod czarne, krzaczaste brwi i przyglądał się z rozdętemi nozdrzami jej falującym piersiom, jej alabastrowej szyi i młodością pachnącym licom.
— Nie szczęści mi się!... — mruknął siadając naprzeciwko niej. — Dotąd tak jestem mądry jak byłem, t. j. ciemny. Nie odnalazłem tego młokosa, który zjawił się w hotelu po walizkę porucznika. Trzeba będzie sprawę tę ująć z innej strony... Czy pani zna pana sędziego Kuhnę?
— Nie! Nie widziałam go nigdy.
— Pani mogłaby dowiedzieć się od niego o wszystkiem.
— Od sędziego? Ja?
— Tak jest. Tak uroczej osobie nie przyszłoby trudno podbić go i oczarować, a potem...
— Ja miałabym grać rolę jakiejś...!?
— Proszę pani! — wpadł Nawoj, nie zdejmując spojrzenia z jej twarzy. — Byłaby to gra dla pani niemiła. Myślałem to sobie, lecz zarazem myślałem o nieszczęsnym poruczniku, który... wogóle nie wiadomo czy jest jeszcze przy życiu. Zaginął blisko miesiąc temu. Dnia 14-go października, prawda? W najlepszym wypadku gnije teraz w ciemnym lochu na słomie; z dnia na dzień, z godziny na godzinę oczekuje zagłady, albo ratunku z naszej strony. Sądzę, że chwytać się należy każdego środka, który zaprowadziłby nas do tego celu.
Jadwinia zwiesiła głowę smutnie i załamała ręce.
— Ja zrobiłabym wszystko, by ratować pana porucznika, lecz... w tym razie musi pan poszukać kobiety innego kalibru.
— Pan sędzia Kuhna jest tak przystojnym i eleganckim mężczyzną, że flirt z nim nie należałby do przykrości! — zauważył pomrukiem Nawoj, lecz ona zerwała się na nogi.
— Za kogo mnie pan ma?! — cisnęła i przybrała wyraz iście żołnierskiej dziewczyny.
— Nic nie mam na myśli... — cedził komunista. — Nic ubliżającego pani. A sądziłem, że warto zagrać taką komedję dla dobra, dla ocalenia bardzo kochanego człowieka...
— Nie!... I poświęcenie ma swe granice. Niechaj pan zwerbuje na ten cel jaką kobietę, która będzie sowicie wynarodzona...
— Pomyślę nad tem.
— Czyż pan przypuszcza, że pan sędzia...
— Oczywiście... Największa trudność leżałaby w zwabieniu go na teren plebiscytowy. Zresztą... Rozegrałaby się to tak. Jakaś urocza, elegancka Polka pisze do pana sędziego, że wykradła z biurka Korfantego ważne, kompromitujące komisarjat polski papiery, za jakiemi Niemcy uganiają się ciągle, żadnych nie szczędząc kosztów. Naturalnie mielibyśmy dla pana sędziego plikę w porozumieniu z komisarjatem polskim sfałszowanych dokumentów, które owa Polka sprzedałaby panu Kuhnie za pieniądze albo też za... jego sekret. Pod tym względem należałoby pozostawić aktorce swobodę działania. Nie wątpię wszakże. że... gdzie djabeł nie poradzi, tam posyła kobietę.
— Więc musi pan znaleść godną djabła emisarjuszkę... A w jakim kierunku idą pańskie starania? — zagadnęła go sucho.
Nawoj dał jej ogólnikowe wyjaśnienie i pożegnał ją, pozostawiając niemiłe wrażenie. Było w nim coś, co podświadomie przejmowało pannę Jadwigę lękiem.
Komunista powlókł się do knajpy z ponurym, morbidnym wyrazem twarzy i nabrał pozorów nałogowego hulaki dopiero, gdy zajrzał głęboko w butelkę. A tej nocy zebrała się tam liczna partja różnych, młodych „orcholów“.
— Czy nie podwyższą wam żołdu? — pytał Nawoj jednego z nich, stojąc przy bilardzie.
— Nie zaszkodziłoby! — roześmiał się jego partner, puściwszy kulę w bieg. — Mają z czego płacić. Siedemdziesiąt marek dziennie, to nie zawiele. Teraz jeszcze muszę płacić za nocleg, verflucht...
— Dotąd mieliście kwaterę wojskową?
— Nie! Tylko ja, Hans Schulreich i jego kuzyn ulokowaliśmy się darmo. Wie pan gdzie? Nie odgadłby pan tego. W starej wieży Piastowskiej u dozorcy, sędziwego wachmistrza, który, bywało, jeszcze nam stawiał piwo. Ale przeszło trzy tygodnie temu wyrzucił nas.
— Czemu?
— Bo, powiada, „trafili się ludzie, co mi za tę celę dobrze zapłacą“. Chcieliśmy dać mu kilka marek i pozostać, ale nie zgodził się. Rzeczywiście sprowadziło się do niego trzech fajnych Berlińczyków, którym zachciało się mieszkać za drogie pieniądze pospołu z pająkami.
— Czyż w tej wieży są jakie mieszkania?
— Mieszkania? Ładne to mieszkania. Pod dachem jest komórka pobielana, rupieciami zarzucona. Poniżej znajduje się w wieży druga, większa i porządniejsza klatka. Tam mieszkaliśmy. Ale w nocy bywało zimno, bo niema tam okien, jeno otwory bez szyb, podłużne, jak to zwyczajnie w bastjonach. Dobre to, jeśli darmo.
— I ci trzej Berlińczycy wysiedzieli tam dotychczas? — pytał Nawoj.
— Wysiedzieli! — zaśmiał się Orgeszowiec.
— Od jak dawna?
— Blizko miesiąc. Od czternastego października. Od tego to dnia płacimy za noclegi u pewnej chciwej baby. Może pan zna jaką rodzinę, gdzie mógłbym ot tak przytulić się lub zamieszkać kątem?
— Znajdzie się... — bąknął zamyślony Nawoj i nalał mu wódki z wdzięczności za to, co posłyszał, bo sprawa ta mieszkaniowa zainteresowała go ponad wszelką miarę.
Nazajutrz rano, z gazetą w ręku, spoczywał na ławce w ogrodzie Zamkowym, opodal wejścia do omszałej, okrągłej wieży Piastowskiej, ujętej w ramy budynków rządowych nowszej daty i nakrytej wysokim, stożkowatym, ośmiościennym kapturem z dachówki. Na równinie nadrzecznej wzniesiona wieża nie panoszyła się nad miastem, niemniej jednak strzelała ponad otoczenie. Na szpicu jej lśniła kula i powyżej orzeł pruski, do jakiego gospodyni Wiktora Kuny przywiązała znamienne, legendarne podanie.
Pod każdą z opadających pod ostrym kątem ścian tego spiczastego dachu widniał czworoboczny otwór. A o kilka metrów niżej z krągłego, gładkiego muru wyzierało kilka mniejszych, pustych oczodołów, niby dziupli.
Nawoj zaobserwował trzech młodych lokatorów starego dozorcy wieży. Chociaż dobrze ubrani, z miny i czupryny robili wrażenie bojowców, w kraju grasujących.
Już tego wieczora komunista gawędził z nimi w knajpie. Mimo, że gęby mieli zamurowane, przebiegły, subtelny ten detektyw wyczuł, że stróżowali oni nad tajemnicą...
Eureka! Dobił do celu, rozwiązał główne swe zadanie, najtrudniejsze i najważniejsze.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.