Płomienna północ/Rozdział XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Płomienna północ |
Podtytuł | Podróż po Afryce północnej Marokko |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Lwów — Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Uprzejmy p. M. Halmagrand zaprosił mnie i doktora Vincent na polowanie w okolicach El-Zerhun. Wyjechaliśmy rano samochodem znaną mi już drogą. W „świętem mieście starego Idrissa“ tubylcy odnosili się do p. Halmagrand z wielką uprzejmością i serdecznością. Przecięliśmy miasto i wyjechaliśmy za jego mury, gdzie około zamiejskiej willi, należącej do administracji francuskiej, czekała na nas cała kawalkada jeźdźców i tłum biało ubranych Berberów.
Tu p. Halmagrand przedstawił mi miejscowego kaida Si-Omar, wspaniałego, pięknego starca o siwej brodzie i pałających oczach. Miał on na sobie biały burnus i biały zawój. Drugim dostojnikiem był prezes rady miejskiej, nazwiskiem, zdaje się, Ben Ait, również starszy, siwy człowiek w turbanie i na pięknym, szarym rumaku. Oczy Ben Aita jarzyły się, jak dwa węgle, twarz się śmiała, koń pod nim rwał się i chrapał. Oprócz tych dwóch senjorów, byli obecni syn kaida — młody człowiek, marzący o wyjeździe do Francji na studja medyczne, i kilku mężczyzn, należących do bogatych rodów zerhuńskich. Wszyscy ci uczestnicy polowania byli uzbrojeni w dubeltówki francuskie i belgijskie. Reszta — to posługacze i niewolnicy, mający kije w ręku. Kręciły się tuż jakieś podejrzane kundle, spoglądające na wszystkich wcale mądremi, oczekującemi oczami.
Podano nam muły pod wygodnemi siodłami, pokrytemi czerwonem suknem; sam kaid jechał na pięknym, białym mule, bardzo rączym i młodym.
Przejechaliśmy wąską dolinę, dzielącą dwa łańcuchy grzbietu Zerhun, ujrzeliśmy arkady arabskiego akweduktu, kilka murowanych studni, założonych przez Francuzów, i wyjechaliśmy na ścieżkę, biegnącą zboczem lewego łańcucha. Wkrótce natrafiliśmy na śliczny gaj oliwny. Z drzew zrywały się dzikie gołębie i drozdy, raczące się oliwkami. Posuwaliśmy się szybko naprzód, chociaż dla mnie nie było to rzeczą zupełnie łatwą. Mój muł co chwilę przystawał, aż się znalazłem wreszcie na samym końcu kawalkady. Jeden z tubylców objaśnił mi na migi, że muszę bez przerwy bić muła nogami, bo inaczej będzie myślał, że śpię, i wtedy zupełnie stanie. Poszedłem za tą radą i rezultaty były świetne. Wkrótce dogoniłem swych towarzyszy, a było to bardzo na czasie, gdyż stałem się świadkiem nader charakterystycznej sceny.
Jeden z kundelków, węszących wszędzie, wypłoszył z krzaków zająca. Pierwszy dojrzał go Ben Ait. W jednej chwili porwał za strzelbę, lecz zając już mknął daleko, zdążając do zarośli, pokrywających dno wąwozu. Stary myśliwy spiął konia ostrogami. Ten zerwał się, jak strzała, wypuszczona z łuku, i biegł, prawie nie dotykając kopytami ziemi, nad stromem urwiskiem. Ben Ait krzyknął na ludzi, idących na przedzie, lecz ci nie zdążyli usunąć się na bok; po chwili jeden z nich, uderzony piersią konia w pełnym pędzie, wyleciał w powietrze, jak kamień z procy, i, upadłszy o jakie dziesięć kroków, stoczył się na dno wąwozu. Ben Ait nawet się nie obejrzał na swoją ofiarę. Co mogły znaczyć kalectwo, albo nawet śmierć człowieka wobec jego zapału myśliwskiego? „Vieillard ardent“, jak go nazwałem, znikł nam z oczu. Dr. Vincent zeskoczył z muła i pospieszył z pomocą poturbowanemu. Miał on potłuczone całe ciało i nadwerężoną nogę. Słaniał się i nie mógł iść, odesłano go do miasta z jednym z naganiaczy.
Zrobiliśmy jakie 10—15 kilometrów, aż na schyłkach gór zjawiły się krzaki wina. Tu właśnie miało się odbyć polowanie. Zsiedliśmy z mułów. Byłem z tego bardzo zadowolony, gdyż od ustawicznego bicia muła nogami bolały mnie wszystkie stawy. Wyciągnęliśmy się w długi łańcuch. Każdy myśliwy był przedzielony od sąsiada kilku naganiaczami. Ruszyliśmy naprzód. Arabowie szperali kijami w krzakach i trawie, kundle biegały po całej linji, a my strzelaliśmy do zrywających się kuropatw; było tego dużo, a strzał do tych ptaków — łatwy. Ciągle z krzykiem i furczeniem skrzydeł wylatywały czerwone kuropatwy, grzmiały strzały i padały ptaki.
Arabowie strzelali bardzo szybko i dość celnie, chociaż nigdy nie mierząc. Nieraz kilku ich strzelało do jednej kuropatwy. Narazie, podniecony polowaniem, strzelałem, nie zważając na sąsiadów, aż, spojrzawszy wreszcie na jednego, jakiegoś chudego, bladego Araba, mimowoli cofnąłem się wstecz. Zobaczyłem, że wsadził on lufę strzelby z podniesionemi kurkami w krzak i obracał w nim jak łyżką, usiłując wypłoszyć ptaki. Oburzyło mnie to nie dlatego, iż było to przeciwne wszelkim przepisom myśliwskim, lecz, że przy takiem zachowaniu się sąsiada nic łatwiejszego, jak dostać nabój śrutu, co nie jest rzeczą przyjemną, nawet w obecności tak doświadczonego lekarza, jakim był doktór Vincent.
Później zrozumiałem, że wszyscy Berberowie postępują w ten sam sposób i od tej chwali stale trzymałem się na uboczu, nieciekaw bliższej znajomości ze śrutem arabskim.
Gdy wyszliśmy na płaszczyznę, kundle wypłoszyły zająca, który w oczach wszystkich ukrył się w gęstym krzaku. Tubylcy otoczyli krzak kołem, bili w niego kolbami i nogami, aż nieszczęśliwy zając wyskoczył. Rozległa się salwa prawie z dziesięciu dubeltówek i zwierzątko padło, zupełnie na miazgę rozbite. Nie mogłem pojąć, że myśliwi się nie postrzelali! Co do mnie, to widząc tę hecę, dobrze się ukryłem za kupą kamieni i wyczekałem, aż wszystko się skończyło.
Powróciliśmy już o zachodzie słońca do Zerhun. W wąskiej dolinie pomiędzy górami zaczynał dąć silny wiatr, który nam — rozgrzanym od słońca i chodzenia po górach, wydał się zimnym.
— To — Sirokko rozpoczyna swe swawole! — zauważył p. Halmagrand, nakładając ciepłą kurtkę.
Ja tego nie uczyniłem, bo nic ze sobą ciepłego z Meknesu nie zabrałem. Ruszyliśmy samochodem do domu. Wiatr się wzmagał z każdą chwilą. Nigdzie nie mogłem się ukryć od wściekłych, a coraz silniejszych podmuchów wiatru. Na szosie Sirokko szalało, kręcąc wysokie słupy z kurzu i piasku, chyliło i szarpało drzewa.
Przyjechałem do hotelu zmarznięty zupełnie; szczękały mi zęby, a w piersi czułem kawał lodu.
— Piękna mi Afryka! — myślałem. — Brakło tylko, abym odmroził sobie nos!
Zochna dała mi gorącej herbaty z cytryną i konjakiem, a ja, niezależnie od tych zabiegów, wypiłem na wszelki wypadek kieliszek konjaku. Zacząłem się przebierać, gdyż mieliśmy obiad u państwa Halmagrand. Podczas obiadu nic nie mogłem jeść, czułem gorączkę i dreszcze i nie słyszałem nic, co do mnie mówiono. Dawałem podobno zupełnie dziwne na stawiane mi pytania odpowiedzi.
W nocy gorączka opadła i zrana czułem się słabo, lecz w każdym razie mogłem jeszcze odbyć wycieczkę po mieście, zajrzeć do Medina i do dzielnicy pałacowej, gdzie, w jakiemś zacienionem miejscu, zaczęły wołać na mnie okryte łachmanami kobiety. Gdy zbliżyłem się, znakami objaśniły mnie, że chcą mi wróżyć, za co zażądały kilka centymów. Rzuciły na ziemię jakieś okrągłe ziarna, coś mruczały, patrzyły na mnie, oglądały mi rękę i palce i coś wykrzykiwały. Ja zaś tymczasem przyglądałem się uważnie ich ciemno-bronzowym twarzom i dłoniom. Te czarownice miały liczne godła tatuowane na skórze. Były to przeróżne geometryczne figury i inne znaki niebieskiej i czarnej barwy. Czekając, póki nie skończą, narysowałem sobie kilka z takich znaków, które wydały mi się bardziej zajmujące.
Gdy później rysunki te studjowałem, przekonałem się, że były śród nich znaki czcicieli ognia, jakie wdziałem u Persów; tajemnicze znaki, spotykane u Cyganów; krzyże, które podobno za czasów chrześcijaństwa, niektóre szczepy nawrócone nacinały sobie na czołach, policzkach lub brodach, znaki, przypominające hieroglify egipskie, zodjakalne babilońskie stygmaty, asyryjskie pismo, alfabet, używany na „steli Meszy“ i w napisach kartagińskich i chetyckich, wreszcie wizerunki izraelickiej gwiazdy Salomona i świecznika rytualnego. Zbierałem później starannie w różnych miejscowościach północnej Afryki te znaki, wytatuowane na twarzach kobiet i na rękach mężczyzn, a porównanie ich ze starożytnemi hieroglifami i stygmatami daje nieoczekiwane rezultaty.
Tegoż dnia byliśmy zaproszeni do bogatego i energicznego kolonisty, p. Pagnot, mieszkającego w Toulal. Zwiedziliśmy jego urodzajne pola; wspaniale urządzone winnice, z pędami, uginającemi się pod ciężarem gron różno-kolorowych; kolonję strusi, oborę, gdzie widzieliśmy wspaniałego byka — potomka zebu, i stado białych baranów o czarnych maskach na pyskach; tłocznię wina, bardzo dobrego i mocnego. Wiele energji i pomysłowości, trudów i przedsiębiorczości włożył w ziemię ten kolonista, za to zbiera też obfity plon, który zwiększa się z roku na rok.
W kolonji p. Pagnot rozchorowałem się ostatecznie, dostałem takiej gorączki, że traciłem prawie przytomność. Zochna z trudem dowiozła mnie do domu, zmusiła położyć się do łóżka i natychmiast zaprosiła doktora Vincent. Nasz przyjaciel wkrótce przyjechał i stwierdził, że mam 40 stopni gorączki i początek zapalenia płuc.
W ciągu trzech dni postawił mi 62 cięte bańki i wyciągnął ze mnie moc krwi, za co przezwałem go „doktorem Wampirem“, Zochna zaś okładała mnie kompresami i dawała na poty.
Chorowałem 9 dni, aż wreszcie zacząłem potroszu wstawać, a wkrótce wychodzić na małe przechadzki. Byłem jednak zupełnie osłabiony, i dr. Vincent radził jechać w góry, bo w Meknesie, przy stałym sirokko, nie mógłbym przyjść do zupełnego zdrowia.
Pewnego razu dostaliśmy zaproszenie na herbatę i na obiad do jakichś miejscowych dostojników. Byłem jeszcze słaby, więc Zochna pojechała z naszymi nowymi przyjaciółmi.
Był to jej pierwszy debjut samodzielny śród Berberów i Arabów.
Niech więc sama opisze to, co tam zaszło. Umieszczam przeto rozdział z jej dziennika, pisanego jak na kobietę i artystkę bardzo szczegółowo, z niewątpliwym darem obserwacji.
A więc Zochna moja opisuje ten obiad w sposób następujący: