Płomienna północ/Rozdział XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Płomienna północ
Podtytuł Podróż po Afryce północnej
Marokko
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIX.
MIASTO SZALEŃSTWA I KRWI.

Dzieliliśmy się temi myślami z Zochną, gdy samochód mknął szosą śród ciągnących się bez końca gajów oliwnych, pól uprawnych, winnic i sadów owocowych. Jeden rzut oka wystarczył, aby zrozumieć, że jest to kraj bogaty i rolniczy. Mogę porównać go tylko z jednym widzianym dotąd obwodem — Bel Abbes w zachodniej Algierji, pomiędzy Oranem a granicą Marokka. Dolina rzeki Fekran — to jeden ogród, czy las, przeważnie z drzew oliwnych złożony.
Czytaliśmy, że stare, duże plemię berberyjskie Meknassa z powodów nieznanych podzieliło się na dwie części; jedna osiedliła się na wschód od Fezu i założyła miasto Taza, gniazdo rewolucjonistów i powstańców; druga zaś posunęła się na zachód od stolicy i założyła pierwsze fundamenty Meknassa ez-Zitun, czyli „Meknes śród oliw“. To zupełnie stosowna nazwa dla Meknesu, gdyż miasto, patrzącemu na nie z oddalenia dziesięciu kilometrów, wydaje się stojącem na górze, ze wszystkich stron otoczonej czarnym murem lasu. Są to „zitun“ — drzewa oliwne, gaje, lasy oliwne.
Zdaleka Meknes przedstawia się całkiem inaczej, niż większość miast marokańskich. O ile tamte są skupione w jak najciaśniejszych granicach, w kwadratach, zakreślonych murami, o tyle Meknes rozciąga się w nadzwyczaj długą linję. Gdyśmy patrzyli z wysokiego miejsca na miasto, zdawało się nam, że na tle szkarłatnego wieczornego nieba wznosi się i ciągnie długi zębaty mur, a nad nim góruje siedem minaretów, niby baszty strażnicze.
Meknes stoi w centrum dużej równiny, mającej do 500 metrów wysokości nad poziom morza, a z różnych stron otoczonej przez północny łańcuch średniego Atlasu, oraz przez grzbiety Nador, Zerhun, Tselfat i inne.
Równinę tę przecinają, tworząc głębokie wąwozy, rzeki Fekran i Rdom z dopływami. Na lewych stokach wąwozu, wyżłobionego przez pierwszą z tych rzek, cały szereg władców mekneskich rozbudowywał miasto, aż wygląd obecny nadał mu krwawy tyran Mulej Izmail.
Gdy zjechaliśmy z okolicznych wyżyn na równinę Beni Mtir, miasto zniknęło za drzewami. Szosa robi tu gwałtowne zakręty, przerzuca się przez mosty nad łożyskami mniejszych rzeczek i potoków, przecina kilka razy tor kolejki wojskowej, przechodzi pod arkadą wiaduktu, aż dobiega do miasta, właściwie nie do samego Meknesu, lecz do nowej dzielnicy francuskiej. Najpierw migają śród drzew owocowych białe wille, a po nich następuje szeroko rozplanowane nowe miasto, z budynkami europejskiemi, domami handlowemi, hotelami, garażami i koszarami. Wszystko tonie w zieloności bulwarów i otaczających oddzielnie gmachy ogrodów.
Gdy przyglądałem się tej kolonji francuskiej, mimowoli stawały przede mną zupełnie takie same nowe miasta, nagle rodzące się w puszczy lub górach Ameryki Północnej, na skraju Pekinu lub Szanghaju. Szczególnie zaś francuski Meknes przypomniał mi mandżurski Harbin, który powstał nad brzegiem żółtej, mętnej Sungari, skutej już żelaznemi przęsłami mostu kolejowego.
Stanęliśmy w małym hoteliku, gdyż filja „Tranzatu“, z powodu nierozpoczętego jeszcze sezonu turystycznego, była zamknięta.
Nie chcę wymieniać nazwy tego hotelu, bo nie był dobry pod żadnym względem; — a może nawet był lepszy, tylko sąd nasz ujemnie zabarwiły nieoczekiwane i nieprzyjemne przeżycia, które nas tu spotkały.
Żeby więc nie popełnić niesprawiedliwości, hotelu tego nie wymieniam.
Z małego balkoniku odkrywał się widok na murowane baraki koszar, otoczonych drzewami, dość długa perspektywa ulicy, zbiegającej się ku wąwozowi z płynącą w nim rzeką; kilka małych, białych domków, ledwie widzialnych śród bujnej roślinności, a na lewo od hotelu z poza wierzchołków dużych, zdaje się, eukaliptusowych drzew podnosiła się ciężka kopuła, pomalowana na biało, bez żadnych ozdób i bez żadnego zakończenia.
Nie wiedzieliśmy, co o niej myśleć, gdyż była zbyt nowa, zbyt czysta i zbyt obca tu w Marokku, aby można było uważać ją za meczet. Takie kopuły widziałem w Samarkandzie, Chiwie, Persji i Turcji, lecz co robi ona tu — w Mahrebie?
Może pozostała po Turkach, wypartych stąd przez Francuzów? Lecz wtedy zjawia się pytanie, — dlaczego ta kopuła taka czysta i nowa? Dlaczego nie widzimy na jej szczycie godła azjatyckiego Islamu — półksiężyca?
Pytamy służącego Araba, znoszącego nasze bagaże. Nie może nam objaśnić, bo nie mówi po francusku, na wszystkie pytania odpowiadając niezmiennie:
— Oui, monsieur!
Wypowiada te sakramentalne słowa nawet w tym wypadku, gdy odpowiada paniom.
Lecz wchodzi subretka. Chuda, wyprostowana, jakby przed chwilą połknęła szpadę, z przerażeniem oczekując, czy zdoła ją strawić; beznadziejnie i stale zdziwiona twarz, podniesione brwi, okrągłe, bezbarwne oczy i błąkający się uśmiech na bladych wargach. Gładko zaczesane, rzadkie włosy ułożyła z tyłu głowy w małą figę; długą, chudą szyję otoczyła sztywnym kołnierzykiem. Niezawodnie stara panna, patentowana i z gwarancją do śmierci!

Mówimy jej, o co nam chodzi; czego nam nie mógł objaśnić służący.
MEKNES. BAB MANZUR
— Oh! ces Arabes! — piszczy subretka, wznosząc oczy ku niebu, co ma oznaczać rozpacz, lecz co przypomina jeszcze większe zdumienie; zaczyna objaśniać monotonnym, warczącym głosem.

Nareszcie zrozumieliśmy! Kopułę sporządzili francuscy architekci nad szpitalem. Bagatela! Taka perska kopuła — to nie żart! Lecz poco ona tu, tak daleko od swej ojczyzny? Musi czuć się tu bardzo „berrania“?[1] Wiem, że sami Francuzi trochę podrwiwują z pomysłu artysty. To — detal architektoniczny, lecz sam szpital, urządzony podobno wzorowo.
Tegoż dnia byliśmy zaproszeni na obiad do pana Maurice Halmagrand, zajmującego stanowisko „contrôleur civil“, a prowadzącego w tym obwodzie posiadłości Sułtana politykę francuską. W domu państwa Halmagrand, ludzi o wysokiej inteligencji i kulturze i czarująco uprzejmych i towarzyskich, spędziliśmy bardzo miły wieczór. Poznaliśmy tu dyrektora Vincent oraz wysokiego urzędnika kolonjalnego p. Alfreda Collicaux. W rozmowie poruszaliśmy tematy z życia Afryki, a cały szereg bardzo cennych wskazówek dopomógł mi w dalszych moich obserwacjach i badaniach. Kilka razy spędzaliśmy wieczory w gościnnym domu państwa Halmagrand, a za każdym razem dowiadywałem się czegoś nowego, bo byli to ludzie, nietylko sumiennie wykonujący swoje obowiązki, lecz studjujący kraj i jego mieszkańców.
Zochna odwdzięczała się za gościnę improwizowanemi koncertami, ponieważ tym wysoce kulturalnym ludziom bardzo brakło tu muzyki.
W Meknesie poznaliśmy też państwa Lénoir.
On — rzeźbiarz, czerpiący natchnienie z otaczającego go tłumu Berberów różnych szczepów. Pan Lénoir posiada duży talent, a jego rzeźby z powodu siły ich wyrazu i realizmu, mogą być najlepszą ilustracją typów i psychologji Marokka.
Nazajutrz po przyjeździe do Meknesu złożyłem wizytę dowódcy miejscowej załogi i otrzymałem od niego pozwolenie na zwiedzenie koszar Legji cudzoziemskiej, gdzie miałem wyszukać jednego z legjonistów, Polaka-adwokata, a obecnie sierżanta — p. S.
Długo błąkałem się śród baraków obozu, aż wreszcie wynalazłem tę kompanję, której potrzebowałem. Niestety pana S. nie zastałem, gdyż wyszedł na miasto, ale za to spotkałem kilku Polaków, a w ich liczbie Żydów i Litwinów. Żołnierz dobry, sprawny, a znający już niejedną potyczkę z „babusz“[2], jak pogardliwie nazywają tubylców, chociaż te „babusz“ nieraz idą do ataku jak szaleńcy, albo skradają się, jak szakale, i z nożami w ręku napadają na patrole i warty. Żaden z tych przyznających się do polskości ludzi nie mówił mi o przyczynie wstąpienia do surowej służby w Legji; omijano tę kwestję, chwalono ład i system, panujący w wojsku, opowiadano o trudnych warunkach służby i rychłym powrocie „pod Kalisz“, do miasta Łodzi, nad brzegi Wilejki.
Pan S. stawił się u mnie w hotelu tegoż wieczoru.
Był dobrze obeznany z Meknesem i Marokkiem. Odbyliśmy z nim długą pieszą wycieczkę, i pan S. wywiązał się z roli przewodnika wyśmienicie. Gdy wychodziłem z obozu, widziałem dużą grupę legjonistów — Rosjan, pracujących nad naprawą drogi. Mieli twarze ponure i oczy pełne goryczy, a może, nawet rozpaczy. Ta rozpacz, której nigdy przed tem nie było w oczach człowieka rosyjskiego o psychice fatalizmu, stała się obecnie charakterystyczną cechą tego narodu.
Ciężka tragedja Rosji wyżarła, wypaliła ten stygmat na ich czołach pochmurnych i w ich duszach.
Rosjan z tem piętnem rozpaczy spotykałem w różnych miejscach świata i we wszystkich warstwach społeczeństwa.
Stosując się do rad naszych nowych przyjaciół, zwiedzaliśmy samo miasto, nie zapuszczając się w dzielnicę pałacową, stanowiącą właściwie legendę Meknesu, legendę, stworzoną rękoma Mulej Izmaila.
Trzeba być wielkim znawcą Marokka, aby znaleźć tu coś zupełnie odrębnego od Fezu. Meczety, kubby, zgrabne, połyskujące zieloną i żółtą emalją minarety; medersy, z których jedna stanowi zmniejszoną kopję Bou-Anania fezańskiej; wąskie, poplątane w sieć „suk“; rynek — kissaria, fonduki, mury, bramy: Bab Mansur el Aleuż, co znaczy „brama Mansura, chrześcijańskiego renegata“, brama z bastjonami i marmurowemi kolumnami; Bab Dżama En Nuar i inne; zatłoczona i hałaśliwa żydowska dzielnica Mellah; stragany, sklepy, stosy towarów, przekupnie uliczni, meskini; wędrowni prorocy, śpiewacy, muzykanci, akrobaci, góry różnobarwnych owoców i jarzyn, — wszystko to już widzieliśmy w Udżda i Fezie.
Chcemy widzieć śród tych znajomych naogół gmachów, przedmiotów i ludzi coś nowego, mówiącego głosem wyłącznie „Meknesu śród oliwnych drzew“.
Pan S. pokazuje nam jednak na poczekaniu typowo mekneską osobliwość, mówiąc:
— Meknes leży na skrzyżowaniu dwóch dróg: od Fezu do morskiego brzegu i od grzbietu Riff do serca Średniego Atlasu. Jest to droga strategiczna, handlowa i szlak wędrówek szczepów, szukających lepszego bytu. Proszę spojrzeć na ten tłum! Tego w żadnem innem mieście w dowolnej chwili zaobserwować nie można, chyba tylko w dni pielgrzymek lub święta Bejramu. Jest to zbiorowisko wszelkich, jeżeli nie wszystkich plemion, osiadłych na równinie Beni Mtir, oraz przebywających w górach. Wnet pokażę państwu ludzi ze szczepu Geruan, Zajan, Imżat, Beni Mgilt, a nawet przybywających tu z okolic Udżdy — tubylców Ghuata, tych czarowników i żebraków...
Inną osobliwość stanowi grobowiec Sidi Mohammed Ben Aissa, zbudowany w XVIII-ym wieku na cmentarzu naprzeciwko bramy Bab-Dżedid.
Ben Aissa, syn Jezusa, jest uznany za patrona Meknesu i założyciela bardzo potężnego, a nieco dziwnego bractwa religijnego — Aissaua.
Za panowania krwawego Mulej-Izmaila jeden tylko Ben Aissa miał nietylko znaczenie w kraju, lecz znaczenie to było większe od strachu przed sułtanem. Tyranizowani przez dozorców sułtańskich, niewolnicy i robotnicy porzucali bezkarnie pracę, aby słuchać nauk proroka i cudotwórcy. Po nauce Ben Aissa rozdawał słuchaczom liście, zerwane z drzewa, a te natychmiast zmieniały się w złote monety. Pewnemu głodnemu nędzarzowi prorok poradził jeść wszystko, co zechce, a nic mu nie zaszkodzi, chociażby to była trucizna. Zgłodniały biedak nałapał skorpionów i zjadł je. Na pamiątkę tego cudu członkowie bractwa Aissaua spożywają wstrętne potrawy ze skorpionów, szarańczy, jadowitych wężów, kaktusów i nawet z roślin trujących.
Nędzarze z całej północy afrykańskiej odbywają pielgrzymki do grobowca Mohammeda, syna Jezusa. Dziwny to prorok i jeszcze dziwniejszy był wpływ jego w okresie despoty Mulej Izmaila!
Czem to objaśnić?
Czerpiąc niektóre dane z biografji tego proroka oraz z historji jego doby, a także robiąc porównanie z innemi kultami, można wysnuć pewną hipotezę.
Ben Aissa działał wyłącznie śród najbardziej ujarzmionej części ludności Marokka, śród niewolników, więźniów kryminalnych; jeńców z podbitych przez sułtana szczepów, meskinów, obłąkanych i chorych na trąd. Liczba tych ujarzmionych zwiększała się szybko, gdyż wojowniczy Izmail wypowiadał coraz to nowe wojny, sprowadzając do Meknesu coraz liczniejsze tłumy jeńców i niewolników, a swoją bezwzględną polityką zwiększał ilość zdeklarowanych i zrujnowanych rodów marokańskich.
Śród tego właśnie mrowiska zrozpaczonych nędzarzy działał Ben Aissa. Nauka jego była zapożyczona od Izraelitów, a może od ludzi przybyłych ze wschodu Azjatyckiego, opowiadających o żywocie Buddhy Sakkia Muni, słyszał także o fakirach, o derwiszach perskich, o pustelnikach-bonzach z Chin, o niektórych lamach tybetańskich i zalecił jedzenie wszystkiego, co się znajdzie pod ręką. Tym sposobem w znacznej mierze zreformował przepisową kuchnię muzułmańską, ułatwiwszy jednocześnie nędzarzom życie.[3] Cud z liśćmi można objaśnić, jak wiemy to z innych opowieści, nocną zamianą węży — na ryby, kamieni — na chleb itp.
W ten sposób Ben Aissa stał się wodzem nędzarzy, tego „lumpen-proletariatu,“ liczebnie potężnego, a nic nie mającego do stracenia. Mógł łatwo wszcząć rokosz, mógł pchnąć tę tłuszczę na najbardziej szalone przedsięwzięcie, mógł się ogłosić „mahdi“ i walczyć z sułtanem, ciemiężcą Berberów. Był niepożądanym czynnikiem dla despotycznego Mulej Izmaila tem bardziej, że sułtan był prawowiernym muzułmaninem. A jednak sułtan zostawił go w spokoju, a nawet odwiedzał go i miewał długie rozmowy, pokornie całując poły burnusa Proroka.
Tak opowiadał mi jakiś „mokaddem“[4], zbierający składki przy grobowcu Ben-Aissa.
Przecież jeżeli to prawda, co mówił „mokaddem“, a co potwierdził mi w parę dni później jeden z potomków krwawego sułtana, mieszkający śród ruin pałacu swego przodka, uprawnia to do pewnych wniosków. Ben-Aissa nie uprawiał nauki dla nauki, on organizował, łączył Berberów i niewolników w wielkie bractwo, nieco dzikie w swoich tradycjach, lecz scementowane przysięgą absolutnego posłuszeństwa względem najwyższego kierownika organizacji. Prawda, że w bractwie Aissa było niemało punktów antyislamicznych, zaczynając od pokarmu i kończąc na przewadze najwyższego „mokkadem’a“ nad „kalifem“ w sprawach, dotyczących samej organizacji. Zdziwić kogoś może takie łatwe przejście muzułman w herezję. Objaśnić to można tem, że Ben-Aissa prowadził propagandę śród zupełnie wykolejonych, a więc elementów głęboko anarchicznych, naturalnie w znacznym stopniu dla czystości Islamu obojętnych. Poza tem pozostaje jeszcze jedna cecha, dla Berberów wogóle nadzwyczaj charakterystyczna. Są oni na ogół dość zmienni, czy bezkrytyczni co do zasad wiary. Starożytni historycy, mówiąc o Berberach, wspominają, że oni z wielką łatwością odrzucają swój kult i przyjmują inny, aby go po pewnym czasie znowu odrzucić. Istotnie religijna myśl tych szczepów w przeciągu ich istnienia przeszła od pierwotnego totemizmu[5] do bałwochwalstwa fenickiego, po nim do Olimpu rzymskiego, do Judaizmu, do nauki Chrystusa i wreszcie — do Islamu.
Śród takich warstw nauczał i prowadził organizację Ben-Aissa, uznany za świętego przez sułtana. A był to nie byle jaki władca — ów Mulej Izmail, założyciel panującej do naszych czasów dynastji Alauitów. Historja, chociaż przechowuje zwykle głośne przydomki, jak krwawy, okrutny, chromy, chrobry, mądry, wielki, nie zawsze jednak temi przydomkami scharakteryzować potrafi tego lub innego władcę. Tak się też stało z Mulej Izmailem! Był tyranem, był krwawym, był okrutnym, był walecznym, był despotą, jakich może imperjum Mahrebu nigdy nie widziało, lecz jednocześnie był to, zdaje się, największy psycholog — bardzo udana mieszanina hiszpańskiego don Pedra „Okrutnego“ z półmongolskim Iwanem „Groźnym“ i nowatorem Piotrem Wielkim rosyjskim.
Pozwalam sobie tak twierdzić dlatego, że, studjując historję panowania Izmaila, przekonałem się, iż był on pierwszym monarchą, rozumiejącym duszę narodu, nad którym był zmuszony panować.
Berberowie wszystkich szczepów z biegiem czasu stali się konglomeratem cech różnych ludów, podbijających ich i wyzyskujących. Niewola i stałe klęski utworzyły berberyjski etniczno-moralny typ, nie bardzo dodatni, jak twierdzą przeróżni autorzy[6]. Jest to szczep anarchiczny, niezdolny do państwowości, kłótliwy, mściwy i zdradliwy.
Musa, arabski najeźdźca, który pobił Hiszpanję, dał taką charakterystykę Berberów w obliczu Kalifa w Stambule:
— Są to ludzie najbardziej zdradliwi na całym świecie; ich obietnice i dane słowo nie są dla nich święte!
Istotnie, zdradzili oni Kartagińczyków na korzyść Rzymian; Rzymian — dla Wandalów; Wandalów — dla Bizancjum; Bizancjum — dla Arabów, a tych znowu zdradzili dla Turków.
Później Berberowie pomagali Francuzom przeciwko Turkom, a teraz nieraz zdradzają Francuzów dla Abd-El-Krima i dla agitatorów sowietów moskiewskich.
Mulej Izmail, zamierzający złączyć i wzmocnić swoje imperjum, zmuszony był myśleć o organizacji wewnętrznej, która osłabiłaby ujemny wpływ anarchizmu berberyjskiego. Dla sułtana więc Ben-Aissa był narzędziem dla ujęcia w karby dyscypliny najbardziej anarchicznej warstwy ludności — proletarjatu. Jestem przekonany, że pomiędzy cudotwórcą i prorokiem, a tyranem i katem nawiązała się nić milczącego, czy jawnego porozumienia, i jeden dopomagał drugiemu. Ten organizacyjny pierwiastek w nauce Ben-Aissa wyzyskał ostatecznie potomek Izmaila — sułtan Mohammed Ben-Abdallah.
Przeprowadziłem historyczno-psychologiczną analizę tych dwóch tak zupełnie różnych osobistości dlatego, że Meknes to wielka księga, wypełniona prawdziwemi i zmyślonemi opowiadaniami o surowym sułtanie Mulej Izmail i zagadkowym, dzikim proroku Mohammed ben Aissa.
Przybywszy zaś do miasta Alauitów, do tej stolicy berberyjskiej, chciałem wiedzieć, z kim tu będę miał do czynienia, a że mimowoli miałem dużo wolnego czasu, literaturę historyczną przewertowałem sumiennie.
Postać Izmaila staje, jak żywa, gdy się zwiedza dzieło rąk jego! Nie tknął on prawie Medina[7], starego miasta, gdzie Almohadzi, Almorawidzi i Merinidzi uczynili wszystko co mogli dla upiększenia miasta, lecz nie potrafili uczynić z niego nowego ośrodka nauki i sztuki i współzawodnika Fezu. Natura Berberów, wojownicza, surowa, stale niezadowolona i protestująca, a obojętna na piękno i kult, nie mogła na tem polu zwyciężyć Arabów i wyrafinowanych Maurów andaluskich.
W 1673-im roku zasiadł na tronie Mahrebu Mulej Izmail i przeniósł swoją stolicę do Meknesu, „pociągającego go swemi gajami, czystem powietrzem i zdrową wodą“, jak twierdzą kroniki, a w rzeczywistości — ważnem strategicznem położeniem miasta i życzeniem porzucenia Fezu z jego siecią intryg na rzecz ubóstwianych Merinidów, którzy okryli taką świetnością gród Idrissa II-go.
Cień Mulej Izmaila błąka się w Meknesie wszędzie i spotyka się na każdym kroku, gdy się tylko przekroczy bramę Bab Mansur el Aleuż, i gdy podróżnika otoczą wysokie, prawie cyklopowe mury, zbudowane z ubitej ziemi, zmieszanej z wapnem. To nie są mury, to — nieskończone szeregi murów, otaczających dawne pałace, meczety, pawilony, harem, stajnie, śpichrze i ogrody. To nie są mury, to są nieznane krypty, bo setki robotników, umierających z wyczerpania lub od znęcania się nad nimi, zostały wtłoczone w olbrzymie, cyklopowe bloki, tworzące siedzibę sułtana i tu pozostały na wieki. Cementem, a zarazem jadem żrącym dzieło Mulej Izmaila i chylącym je ku upadkowi, był pot, krew i męka prawie sześćdziesięciu tysięcy niewolników chrześcijańskich i więźniów oraz setek tysięcy przymusowych robotników z różnych szczepów, spędzanych tu na wykonanie olbrzymich zamierzeń sułtana. Mulej Izmail sam doglądał budowy, a za nim szedł, niosąc lancę, miecz i muszkiet, olbrzym z Sudanu, uzbrojony w harap[8]. Najmniejsze uchybienie, pomyłka, czasem kaprys Izmaila kosztowały pracujących życie. Strącał ich z wierzchołków murów i wież celnym strzałem, ścinał głowy, przebijał nożem lub lancą, albo rozkazywał bić harapem. Wykupieni niewolnicy chrześcijańscy, zakonnicy i Żydzi — agenci sułtana, a także posłowie cudzoziemscy, jak naprzykład: Cavelier, Mouette, Jourdan, Busnot, Stewart i inni opowiadają w swych pamiętnikach o okrucieństwie czarnego sułtana, z białą plamą na policzku i z siwą brodą.
Niezwykły to był i straszny człowiek, z powierzchowności podobny do kameleona, bo nietylko umiał wydać się wspaniałomyślnym, hojnym, ujmującym i nawet zawstydzonym, chociaż był mściwym, skąpym, surowym, bezwzględnym i śmiałym do szaleństwa, lecz nawet zmieniał kolor swej twarzy, stając się w chwili radości prawie białym, o oczach niebieskich, a w porywie gniewu okazując zupełnie czarne oblicze i zaszłe krwią oczy.
Niektóre szczepy przechowały nawet w przysłowiach swoich wspomnienia o tej właściwości straszliwego władcy.
„Wczoraj niebo było jak jasne oblicze Sidi Mulej Izmaila, a dziś pokryła je chmura, ciemna jak twarz sułtana, gdy gniew palił mu serce i krew z oczu wyciskał!“
Taki to człowiek pozostawił po sobie olbrzymią dzielnicę, otoczoną i poprzecinaną kilkudziesięciu pasami potężnych murów... Gdy gubiłem się w ich labiryncie, śród obszernych placów, natłoczonych bezładnie gmachów, nieskończonych, na kilometry ciągnących się długich, wąskich galeryj, gdzie skąpy i oszczędny Izmail przechowywał daninę, składaną mu przez podbite szczepy w naturze — zbożem, daktylami, figami i owocami, lub gdzie trzymał swoje dwa tysiące rumaków, mułów i osłów, śród zapadających się pałaców, niezmierzonych ogrodów i parków, — wstawali przede mną inni ludzie, z innych części ziemi.
Ujrzałem Alhambrę, grożącą całej Granadzie; zbiorowisko murów, pałaców, baszt obronnych, blank, rowów, obszernych patio, pawilonów, lochów, ogrodów... Umierające już od wieków dzieło rąk czarnych władców...
Jak nieskończenie długi wąż, ciągnie się na tysiące kilometrów wielki chiński mur. Potężny, otoczony urokiem, lękiem i krwawemi legendami, pada już, miejscami znikł zupełnie wraz z strażniczemi wieżami i domami wojowników.
Ruiny Rzymu, Karakorum, ruiny świątyń indyjskich, piramidy egipskich władców, monolit Karnaku — wszystko to płynęło przed mojemi oczami, drgało na północy i wschodzie, jak potworna fata morgana.
Czego chcieli ci ludzie, pozostawiający po sobie tak olbrzymie wysiłki wyobraźni, myśli i pracy?
— Exegi monumentum?[9]...
Duma, pycha, żądza wiecznej o sobie pamięci?
Nic to mi nie objaśniało w Meknesie, śród ruin gmachów Izmaila. Wiem, że ten sułtan do starości wskakiwał lekko na siodło, jednym zamachem ścinał głowy wrogom i niewolnikom, miał pięciuset synów, jadał samotny, siedząc na skórze, pijał tylko wodę, wiódł surowe życie, lepiej od najbardziej uczonych „ulema“ nauczał lud swój prawdy Allaha i praw Proroka, chodził boso i bez turbanu, rujnował Berberów i Żydów, którzy oprócz podatków dostarczali całodziennego utrzymania dla całego dworu, dawali robotników i pieniądze na budowę, której Mulej Izmail nigdy nie przerywał.
Nie widzę w nim dumy uwiecznienia swego istnienia, nie widzę, bo zbudowane przed laty burzył i nowe wznosił gmachy i mury.
Może chciał zaimponować dzikim, niespokojnym Berberom swoją potęgą i ująć ich w karby? Osiągnął cel, gdyż złączył pod swoją krwawą dłonią wszystkie szczepy od Atlasu i Atlantyku do Tlemsenu i Biskry, ustalił spokój, bezpieczeństwo i prawo w całym Mahrebie.
Tylko że on sam i jego czarni pretorjanie zakłócali spokój i bezpieczeństwo, gwałcili prawo ciągłemi poborami i prześladowaniem podejrzanych o zdradę lub niezadowolenie rodów i szczepów.
Mulej Izmail z dumą mówił, że „Żyd i dziecko mogą bezpiecznie podróżować po jego kraju od Udżdy do morza, gdyż nikt nie waży się zapytać, dokąd i skąd dążą“, lecz biada podróżnikowi, jeżeliby go spotkał gdzieś w drodze oddział wszechpotężnej i bezkarnej czarnej gwardji sułtańskiej!
I jeszcze jedno zdanie Izmaila wydaje mi się znamiennem.
„Moje państwo jest workiem, napełnionym szczurami. Gdy przestanę workiem, chociaż na chwilę, poruszać, szczury przegryzą go i wyrwą się nazewnątrz“. Dlatego Izmail otoczył się szczepami arabskiemi, armją z negrów złożoną i trzymał swe państwo w ustawicznym ruchu zapomocą wojen, przesiedlania szczepów z jednego miejsca na drugie, ekspedycyj karnych, burzenia gmachów, murów i ogrodów i wznoszenia nowych poto, aby znowu je burzyć i znowu budować...
Dwa razy tylko temu władcy, surowemu dla siebie i poddanych, wyrwały się słowa pychy. Stało się to wtedy, gdy sułtan pokazywał jakiemuś cudzoziemcowi wspaniały pawilon, gdzie miał być zawieszony na łańcuchach sarkofag z prochami Izmaila, oraz gdy posłał swego wielkiego wezyra — Ben-Aisza w swaty do wspaniałego Ludwika XIV-go, aby prosił króla Francuzów o rękę jego córki — pięknej księżnej Conti.[10]
Lecz być może, nie była to nawet pycha, lecz pewna myśl polityczna, dla której prawowierny muzułmanin, jakim był sułtan, zamierzał odstąpić od przepisów Koranu, obiecując, że księżna będzie wyznawała swoją wiarę i będzie korzystała z zupełnej wolności, tak samo, jak czyniła to na dworze swego ojca.
Piękna księżniczka miała, podług zamierzeń sułtana, zamieszkać w wielkim pałacu Dar Kbira. Nie wiadomo, co stałoby tu obecnie, gdyby „Conti la Belle, fille des dieux et des Amours“ przybyła do Dar Kbira. Teraz tu piętrzą się ruiny, gdzie pozostały jeszcze resztki mozaiki, rzymskich marmurów, wywiezionych z Wolubilisu, odłamki rzeźbionego gipsu nad mogiłami setek dzieci królewskiego rodu, a wszędzie — zielska, kupy kamieni i ziemi, gniazda gołębi i jaskółek, śmigających jaszczurek i wężów; w niektórych salach stoją muły i osły, pasą się krowy, i tylko w paru miejscach, otoczone ruinami i zwaliskami, przechowały się niewielkie cieniste ogródki z częścią gmachu, gdzie mieszkają ludzie. Gnieżdżą się tu rodziny bocznych linij, pochodzących od Mulej Izmaila, oraz starzy niewolnicy-emeryci, utrzymywani przez dynastję.
Jeden z potomków krwawego i zagadkowego sułtana i jakiś uczony mułła, spotkawszy nas śród ruin, pokazali część pałacu i opowiadali wzruszonemi, pełnemi zachwytu głosami o Mulej Izmailu.
Oprowadzali nas po starym pałacu Dar el Mahzen, z nimi błąkaliśmy się śród ogołoconych murów z zapadłemi sklepieniami, śród wzgórz, złożonych z gruzów i odłamków, a gdy dojrzałem tu czaszkę ludzką, przypomniałem sobie te tysiące niewolników, których torturowano i zabijano, a których ciała zamurowywano później w ścianach pałaców i bram.
Dar el Mahzen otoczony jest podwójnemi wewnętrznemi murami z ciągnącemi się pomiędzy niemi ulicami, długiemi na kilometry.
Za temi murami, śród gruzów, w jakiejś skrytce, zaledwie możliwej do istnienia, mieszczą się stare odaliski, strzeżone przez eunucha.
W pobliżu swego pałacu kazał Mulej Izmail urządzić wielki basen, gdzie damy jego haremu pływały w czółnach i na tratwach, zabawiając się widokiem łabędzi, ofiarowanych potężnemu sułtanowi. Nieraz ten basen służył jako jedyne źródło wody dla całego miasta. Teraz Francuzi dali Meknesowi doskonałą wodę, a basen Izmaila zarasta sitowiem, brunatnemi wrodorostami, molachitowo-zieloną rzęsą, a zamiast łabędzi żerują tu stada dzikich kaczek i małe białe czaple.
Tuż obok wznosi się potężna Heri, czyli śpichrz, gdzie, jak twierdzą arabscy historycy, sułtan mógł złożyć nie tylko roczną daninę szczepów, lecz urodzaj całego Mahrebu. Na potężnych sklepieniach podziemnych sal wznoszą się olbrzymie kolumny, podtrzymujące taras, na którym niedawno jeszcze stał pałac El Mansur, złożony z 24 pawilonów. Francuzi odrestaurowali Heri i urządzili tu składy swojej intendantury. Zaraz za tym gmachem ciągną się ruiny murowanych stajni Mulej Izmaila. Budynek ten, podług autorów arabskich, był długości 5250 metrów. Mury przechowały się w dość dobrym stanie, zapadły się tylko sklepienia i portyki. Tu stawiano konie i przechowywano siodła i broń dla niezrównanej kawalerji berberyjskiej. Dalej pokazywano nam resztki murów menażerji, gdzie sułtan zabawiał się walką psów z lwami i wilkami, a czasem nawet rzucał im na pożarcie swych niewolników.
Olbrzymie ogrody z pięknemi, stuletniemi drzewami oliwnemi i owocami dotykają murów pałacu. Tu spędzał groźny sułtan czas w otoczeniu swoich żon i niezliczonych dzieci.
Zakonnik Busnot w swoim pamiętniku[11] opowiada o haremie Izmaila. Posiadał on pięćset żon, pochodzących z różnych narodów. Mieszkał w pałacu na tem miejscu, gdzie obecnie wznosi się nowy pałac sułtański. Harem był otoczony potrójnym wieńcem wysokich murów. Każda żona, czy odaliska, posiadała swój apartament i żyła pod dozorem eunucha i czarnej niewolnicy. Dostawca haremowy, Żyd Majmoran, dostarczał im określonej ilości wonnych olejków, henny, pudru, farb, a także pożywienia i łakoci, w tajemnicy zaś przed mężem — tytoniu i alkoholu. Śmiałka, któryby się odważył spojrzeć na żony władcy podczas spaceru, zabijała czarna gwardja lub eunuchowie.
Dwie kobiety miały nieograniczony wpływ na sułtana.
Jedną z nich była pierwsza żona Izmaila, olbrzymka i siłaczka-murzynka, Lalla Aissa, dawna niewolnica sułtana Er-Raszida. Potomek Mulej Izmaila opowiadał mi, że ta olbrzymka protegowała czarnych i doradziła małżonkowi sformować z negrów gwardję pretorjańską do walki z niepokornymi Berberami. Lalla Aissa była kobietą bardzo wojowniczą i okrutną. Jej eunuch nosił przed nią szablę, jako godło jej władzy i jako narzędzie doraźnego sądu nad wrogami tej kobiety. Czarna królowa miała wielki wpływ na małżonka, który zapewne obawiał się, że ona może podnieść przeciwko niemu bunt czarnej gwardji.
Lalla Aissa była złym duchem Izmaila. Po nocy, spędzonej w jej apartamentach, sułtan zjawiał się pełen mściwych myśli i straszliwych, krwawych zamiarów.
Druga żona była natomiast dobrym genjuszem sułtana.
Jeżeli Izmail bywał kiedy wesoły, przepełniony wyrozumiałością, a twarz mu bielała i oczy nabierały koloru nieba, to znaczyło, że ubiegłej nocy leżał on u stóp „białej, umiłowanej gazelli“, bawiąc się „khelakhel“ — złotemi bransoletami, brzęczącemi na jej zgrabnych nóżkach, i słuchając miłego szczebiotu rumianych ust. Była to Lalla[12] Aziza — niewolnica, Angielka, która przeszła na Islamizm i doszła do wielkich wpływów w Mahrebie. Śród licznych potomków Izmaila można z pewnością znaleźć takich, w których płynie angielska krew Lalli Aziza — „białej, umiłowanej gazelli“, ubóstwianej niewolnicy despoty-sułtana. Marzeniem każdego cierpiącego i krzywdzonego, a nawet każdego skazańca było spotkać Lallę Aziza, gdy odwiedzała Medina. Wtedy padał na twarz i skamlał o obronę przed Izmailem.
W podaniach nazywają ją też „miłosierna Lalla.“
W okolicach dzielnicy Izmaila rozciąga się obszerna równina, porośnięta wysoką, soczystą trawą i otoczona murami. Jest to „Aguedal.“ Pasie się tu tabun młodych źrebców czystej krwi arabskiej, należący do pięknej stadniny wojskowej. Kierownicy tej stadniny usiłują podnieść rasę końską w Marokku. Bardzo ładny, pseudo-maurytański gmach tej instytucji, otoczony kwitnącemi mimozami, bieleje na prawo od Dar el Mahzen. Obok niego zaś wznosi się pałac Dar el Beida, podobny do fortecy. Zbudował go dla swej rezydencji sułtan Ben Abd Allah w 18-ym wieku. Obecnie, z rozkazu marszałka Lyautey, założono tu oficerską szkołę dla tubylców. Wewnętrzne życie, poza nauką, zostało zorganizowane podług tradycyj berberyjskich. Szkoła ta jest jedynym środkiem asymilacyjnym i pomocniczym czynnikiem dla polityki francuskiej w kraju. Oficerowie Berberowie i Arabowie, wychodzący z tej szkoły, stają się współpracownikami Francji.
Na lewo, w głębi Aguedal, w niewielkim parku, mieści się kolonja strusi. Jedną parę tych ptaków otrzymał przed około dwustu laty sułtan Mulej Abd-Allah Ben Izmail i osadził ją na równinie Aguedal. Ptaki dość szybko zaczęły się mnożyć i w 1850 r. ilość ich doszła do 55 głów. Około 1890 roku jednak wyginęły od cholery i stado ich zmniejszyło się do 5-ciu głów. Obecnie, dzięki wprowadzeniu sztucznego wylęgania jaj, kolonja posiada 44 okazy.
Olbrzymie ptaki, podobne do baletnic w krótkich spódniczkach ze wspaniałych piór i o gołych, niby trykotami obciągniętych nogach, są bardzo zabawne. Oddzielnie od szaro-bronzowych dam przechadzają się czarne, z białemi piórami i czerwonemi nogami samce, złośliwie spoglądające na ludzi. Żarłoki to straszliwe! Łykają kartofle, buraki, kamienie, kawałki chleba. Gdy się do nich wyciąga rękę, chwytają ją, usiłując połknąć, lecz, widząc, że jest za długa, dziobami zaczynają ściągać obrączkę lub pierścionek. Często im się to udaje, a wtedy łykają klejnoty z taką łapczywością, jak gdyby to był burak. Pewnemu Holendrowi-turyście strusica niedyskretnie zajrzała do kieszeni kamizelki, a, znalazłszy tam złoty zegarek bez dewizki, porwała go i połknęła bez namysłu.
Potwornie małe płaskie głowy ptaków na długich, podobnych do węży szyjach, ciągle się obracają na wszystkie strony; duże oczy płoną bezsilną złością, dzioby groźnie się otwierają i z różowych gardzieli wyrywa się wściekłe syczenie.
Dozorca, zabawny, gadatliwy Prowansalczyk, opowiadał nam o sile tych ptaków. Para strusi swobodnie ciągnie kłusem karetę z czterema pasażerami, a samiec, broniący samiczki przed zbliżającym się człowiekiem, jednem uderzeniem potężnej nogi przebić mu może brzuch i roztrzaskać czaszkę.
Dozorca gadał tak dużo i tak obrazowo, tak się uskarżał na niezrozumienie przez Francję jego zasług i jego głębokiej wiedzy w zakresie „strusiologji“, tak wychwalał swoich wychowańców i tak ich reklamował, że mimowoli opowiedziałem obecnej przy tem pani Halmagrand i Zochnie anegdotę o pewnym Czechu-dozorcy krokodylów, o tym, co to mówił:
— Jest to krokodyl, straszne, dziwne i zębate zwierzę, gdy głodne — śpi, gdy syte — też śpi. Jest bardzo długie: od ogona do głowy trzy metry, od głowy do ogona trzy i pół metra, razem ośm metrów. Gdy się kładzie spać, zawiązuje sobie na ogonie supeł, żeby nie zapomnieć obudzić się przed jedzeniem.
W tej kolonji widzieliśmy też dużo kur i kaczek. Nie sądzę, żeby to było dobre dla strusi sąsiedztwo, gdyż kury często chorują na cholerę, a ta epidemja łatwo może zdziesiątkować stado strusi, tych rzadkich już i drogocennych ptaków.





  1. Cudzoziemka.
  2. Babouch — pantofle arabskie.
  3. Islam rozpowszechnił się od brzegów Atlantyku do Pacyfiku, gdzie Arabowie przed Europejczykami zbudowali świątynię w Kantonie, a tłumy pielgrzymów z Chin, wysp Malajskich, Indji i Persji spotykały się w Mekce z wiernymi z Arabji, Turcji, Kaukazu, Egiptu i Mahrebu. Istniała więc droga, którą do Islamu sączyły się ubocznie i obce wpływy i naleciałości.
  4. Senior w bractwie.
  5. Totem — znak zwierzęcia, od którego dane plemię wyprowadza swój ród.
  6. Starożytni historycy Rzymu i Grecji, a po nich Jbn-Khaldun, El Bekri, Vivien de Saint-Martin, Fournel, Duverier, Servier i inni.
  7. Częściowo została zmieniona tylko wschodnia dzielnica.
  8. Harap, bicz o krótkiej rękojeści, a długim rzemieniu, z uwiązanym do niego kawałkiem żelaza.
  9. „Wystawiłem sobie pomnik“ (Horacy).
  10. Marja-Anna Burbońska, wdowa po księciu Conti, opiewana przez La Fontaine’a i madrygalistów tego czasu. Małżeństwo jej z sułtanem Marokka do skutku nie doszło.
  11. Patrz cytowane dzieło p. Pierre Champion, a także dzieło arabskie „Kitabelistiksa.“
  12. Lalla — Pani.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.