Płomienna północ/Rozdział XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Płomienna północ |
Podtytuł | Podróż po Afryce północnej Marokko |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Lwów — Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
NOWY PROROK I NIEZNANE BOGI.
Nazajutrz o wschodzie słońca, o godzinie modlitwy porannej, stał już przed hotelem nasz samochód, a szofer umiejętnie układał bagaże.
Żegnani przez gościnnych państwa Ossun i służbę arabską, ruszyliśmy w drogę. Jechaliśmy na zachód, ku morzu, lecz przed niem były jeszcze nieznane nam, a pociągające miejscowości.
Cała droga aż do dopływu rzeki Sebu przedstawia kraj rolniczy, o wysokiej kulturze; tylko w jednem miejscu przecinamy kamienistą pustynię, gdzie nie widzieliśmy nic, oprócz szarańczy, czarnego pustelnika i skorpionów. Spotkaliśmy tu skorpiony dwóch odmian — jedna — to wielki czarny skorpion, o żółtych nogach i małych kleszczach — Androctonus bicolor — i druga — to mały, zabarwiony na żółto — Butus occitanicus.
Przebywszy tę smutną pustynię, którą Zochna nazwała „równiną beznadziejności“, zaczęliśmy wjeżdżać na wysokie wzgórza — aż się znowu rozpoczęły żyzne pola, ze ścierniskiem zboża i winnicami.
Na lewo od drogi widzieliśmy coś nakształt zburzonych murów, lecz były to różowo-szare skały, porwane, poszczerbione, potrzaskane.
Instynkt myśliwski poddaje myśl, że śród tych przeciętych szczelinami skał i śród zwałów kamiennych powinny się czaić szakale, a podpowiada dobrze, bo, gdy nasz samochód ryknął na jakiegoś zadumanego na ośle Araba, mignęła na chwilę pomiędzy kamieniami sylwetka wystraszonego szakala z podwiniętym ogonem i znikła, jak cień.
— Dib! Dib![1] — zaczął krzyczeć wniebogłosy Arab.
Tymczasem zjeżdżamy trochę niżej i nagle widzimy malownicze, białe domki, otoczone drzewami. W ich cieniu szofer zatrzymuje samochód i mówi:
— Wolubilis, ruiny rzymskie!
Nabyliśmy bilety i chcieliśmy odwiedzić p. L. Chatelain, kierującego tu robotami archeologicznemi. Niestety nie zastaliśmy go w domu, więc wzięliśmy przewodnika Araba i poszliśmy zwiedzać ruiny. Czytałem sporo książek o rzymskiej Afryce i o Wolubilisie. Arabowie myślą, że jest to miasto porzucone przez Egipcjan i nazywają je „Ksar Faraun“[2]; w rzeczywistości stała tu najbardziej na zachód wysunięta placówka handlowo-wojskowa Rzymian, a o Wolubilisie wspominają w swych dziełach Plinjusz starszy, Ptolomeusz, Pomponiusz Mela i inni autorzy, opisujący Mauritania Tingitana, jak nazywali cały ten kraj. Po co tu przyszli Rzymianie? Autorzy francuscy twierdzą, że Legjony rzymskie przyszły tu bronić granic olbrzymiego imperjum. Tanger był główną bazą wojenną Rzymu w Marokku, a Wolubilis prawie krańcowym punktem drogi, prowadzącej na południe, skąd nadciągały hordy walecznych Berberów. Co robili tu Rzymianie? Co brali z tego kraju? Jak wogóle z Maurytanji — Rzymianie eksportowali zboże, oliwę, poszukiwane gatunki drzewa, winogrona, konie, osły i wełnę, z której tkano słynne „stragulae maurae“ — kobierce berberyjskie, cenione tak wysoko, jak obecnie — perskie. Jednak w kilka dni później opowiadał mi w Meknesie pewien dobrze mówiący po francusku kupiec-tubylec:
— Rzymianie zdobywali w Wolubilisie coś droższego od wszystkich towarów. W okolicach tego miasta przechodzi grzbiet górski Zerhun. Lasy, głębokie wąwozy i jaskinie, obfitość skalnych kozłów i baranów przyciągały tu drapieżników — lwy, pantery, gepardy, hieny i szakale. W górach urządzano łowy, zasadzki i stawiano sidła. Zdobycz wysyłano do Rzymu, oraz do innych miast, gdzie cyrkowy tłum żądał dzikich, niebezpiecznych zwierząt i krwawych widowisk. W naszych podaniach, opowiadanych przez bardów, pozostały o tem wspomnienia.
Mauritania Tingitana dostarczała więc rozpanoszonej tłuszczy upadającego Rzymu „panem et circenses“.[3]
Dostarczała też innego materjału: czarnych i bronzowych niewolników. Pewną ich ilość, najbardziej silnych i pięknych, oddawano do szkoły gladjatorów, resztę wcielano do Legji cudzoziemskich. Był to żołnierz bitny, wytrzymały i odważny. Na kolumnie Trajana widzieć można rzeźbę, przedstawiającą wojowników maurytańskich. W lekkich tunikach, z lancą i tarczą w ręku pędzą oni na wroga na małych rączych koniach.
Przeszliśmy tymczasem przez mały wąwóz, porośnięty kaktusami i krzakami, i zaczęliśmy wchodzić wąską ścieżką na niewysoki pagórek. Z krzykiem zerwało się stadko kuropatw, a drogę nam przebiegł zając. Jakieś ciosane kamienie, resztki stopni przysypanych ziemią schodów i odłamki marmuru już się wyłoniły z ziemi i kryją się w gąszczu krzaków i wysokich, twardych traw. Ścieżkę przecinają kanały, pokryte płytami z piaskowca, ciosanego przed siedemnastu wiekami rękoma niewolników pod dozorem rzymskich majstrów. Śmigają jaszczurki zielone i różowe, świergocze drobne ptactwo; w szczelinach płyt i popękanej ziemi czyhają na zdobycz pająki i skolopendry (scolopendra scopoliana). Jedna z nich zaatakowała dużego chrabąszcza w połyskującym, zielonym pancerzu, bardzo podobnego do egipskiego „świętego“ skarabeusza, zabiła go swym jadem i mozoliła się nad wciągnięciem go do nory. Arab-przewodnik twierdził, że śród zwałów kamieni robotnicy nieraz płoszą jadowite „echidne“, które odznaczają się szeroką, płaską, łuskowatą głową i zaokrągloną paszczą; te węże posiadają ciemno-żółte zabarwienie o ciemnych plamach na skórze; mają jaśniejszy brzuch, przyozdobiony szaremi centkami. Z opisu były to węże, które widziałem nieraz w Tunisji. Jest to „vipera lebetina“, nazywana także Echindna mauritanica, — wąż jadowity, lecz tchórzliwy i napadający na ludzi w wyjątkowych tylko wypadkach.
Przekroczyliśmy wreszcie granicę miasta; z jego murów obronnych pozostały tylko w nieładzie porozrzucane głazy, ślady fundamentów okrągłych baszt strażniczych, oraz bram, prowadzących do tej ostatniej twierdzy rzymskiej na ziemi afrykańskiej.
Weszliśmy więc do miasta, gdzie każdy głaz, każda płyta ulic, każda kolumna widziała godło wiecznego Rzymu.
— Senatus populusque Romanus...
Mimowoli odczuwaliśmy jakiś dziwny szacunek przed tem miastem umarłem, gdzie zaklęty w kamieniu żyje wielki duch potężnego narodu, co w najodleglejsze zakątki ówczesnego świata rzucił promienie cywilizacji dla wszystkich ludów, wchodzących w skład Imperjum.
Na tle jasnego nieba czerniały potężne sylwetki triumfalnego łuku, wzniesionego na cześć cesarza Karakalli, kolumnady forum, ruin Bazyliki — miejsc, gdzie wrzało publiczne życie miasta. Nieruchome i niewzruszone, w buchających żarem promieniach słońca, leżały płyty wspaniałych schodów, stały kolumny i fundamenty prywatnych domów, baseny dla przechowywania oliwy; ocembrowanie sztucznych sadzawek dla kąpieli, mozaiki, głazy z rzymskiemi napisami, a wszędzie wspomnienia o dawno zagasłem tu życiu.
Na forum, obecnie opustoszałem, stały niegdyś posągi, o których opowiadają dawni autorzy i napisy, pozostałe na fundamentach. Kilka z tych figur podróżnik oglądać może w miejscowem muzeum.
Z napisów, nie zniszczonych przez czas i ludzi, archeolodzy dowiedzieli się, że Wolubilis posiadał stary i szanowany powszechnie ród Gens Coecilia, że działał tu niegdyś zaszczytnie kartagińczyk z pochodzenia, lecz wysoki dygnitarz rzymski — decemwir Marek Walerjusz Severus, prezydent Senatu miasta. Wystawiono mu posąg na forum, gdyż potrafił uzyskać dla Wolubilisu od cesarza Klaudjusza przywileje miasta rzymskiego, a także przyznanie legalności związków małżeńskich obywateli rzymskich z cudzoziemkami, chociażby one były — kobietami barbarzyńskiemi. Widocznie piękne były te kobiety z okolicznych szczepów berberyjskich, gdy sprawy miłosne wojowników rzymskich z Maurytanji doszły aż do boskiego cesarza potężnego Rzymu, — a były jedną z przyczyn upadku imperjum.
Historja Wolubilisu odkrywa bardzo interesującą stronicę, bo wiąże ona w znacznym stopniu obyczaje tej placówki rzymskiej z dawnemi kultami Afryki. Małżonka Severusa, imieniem Fabia Bira, pochodziła z pobliskiego szczepu berberyjskiego, a była pierwszą kapłanką miasta[4]. Inna znowu, niewolnica z Galji, urodzona w Windobonie (Wiedeń), była żoną Maternus’a, dowódcy oddziału, złożonego z Iberyjczyków, czyli Hiszpanów z Galicji[5] i Asturji.
Te kapłanki-flaminae były wyroczniami, czasem nawet rozstrzygały najważniejsze sprawy sądowe. Arabowie i Berberowie zawsze mieli wiele takich wyroczni, nazywali je „kahina“. Kobiety te miały nieograniczony wpływ na życie swego szczepu, a władzę swoją nieraz rozciągały na kilka plemion. Gdy po śmierci Mohammeta, zjawił się fałszywy prorok, Mosailama, niejaka Sidżah[6], słynna kahina, zgromadziła kilka szczepów arabskich i zbrojnie walczyła przeciw niemu, lecz po latach walki weszła z nim w porozumienie i wkrótce poślubiła awanturnika. Berberyjska „kahina“ Dahiya przepowiedziała judaizm, inna była znowu królową wszystkich Berberów w końcu VI-go wieku naszej ery. Kahina Zeineb była żoną kilku dostojników arabskich i berberyjskich, aż po bardzo burzliwem życiu stała się żoną założyciela dynastji Almorawidów, wspaniałego Jussefa Ben Taszfina i w legendach została uwieczniona przydomkiem „sahira“, co znaczy — czarownica.
Gdy będąc w miasteczku Zerhun, zapytałem jednego z mułłów o kapłankę rzymską, ten bez namysłu odpowiedział:
— Była to obdarzona wielką siłą „Kahina“ i przepowiedziała zburzenie twierdz rzymskich w Afryce i lata klęsk!
Francuscy uczeni dowiedli, że w Wolubilisie Legja rzymska składała się z cudzoziemców, zupełnie tak, jak to widzimy obecnie w Legji cudzoziemskiej francuskiej. Oprócz Hiszpanów, Kartagińczyków i Maurów walczyli w tej legji o sławę Rzymu — Gallowie i wojownicy z wysp Brytanji. Olimp rzymski z Jowiszem na czele zmieszał się tu z bogami kultów Mitry, Izydy i demonologją afrykańską.
Ruiny tego dziwnego miasta leżały przed nami, zalane słońcem, przysłonięte gęstem zielskiem. Wspomnienia o dawnych dziejach szeptem nieuchwytnym opowiadały o czemś, co minęło na zawsze. Cisza tu panowała, jak na cmentarzu. Bo i był to cmentarz kultury rzymskiej, która wchłonęła w siebie dobytek myśli, sztuki i wyobraźni całego świata.
Z tego cmentarza wykopano i złożono w Muzeum posążki ujadającego psa, Efeba na koniu, Herkulesa, Merkurego i Izydy, odlane z bronzu, części posągów marmurowych, monety, lampy, amfory, klejnoty, mozaiki...
Jednak przedmioty te, ustawione w budynku europejskim, oznaczone kolejnemi numerami katalogu, przestały żyć i nie szepcą już do podróżnika. Mówią do niego natomiast głazy, kolumny i płyty odwiecznych gmachów.
O czem mówią?
Dochodzą skądś zdaleka, jak echa przebrzmiałych dziejów, dźwięki surm bojowych, mieszanych, wielojęzycznych, wielobarwnych kohort rzymskich, triumfalnie powracających na Forum po zwycięstwie nad Edemonem, wodzem maurytańskim, który walczył przeciwko Rzymowi.
Niby odgłosy dalekiej burzy grzmią wiwaty żołnierstwa i ludności na cześć Septima Sewera, przybyłego do Wolubilisu; słychać słowa prefekta miasta, szanowanego członka rodziny Coecilia, witającego dostojnika miodopłynną mową.
Czy to wiatr szumi w suchej trawie i kłujących krzakach, czy też w głębi wyschłej ziemi rozlega się gwar tysiącznego tłumu, oczekującego przybycia decemwira, który ma oznajmić ludności, czy boski Klaudjusz uwzględnił prośbę obywateli, aby ich kochanki bronzowe, czarne i białe, o lekkim odcieniu niedojrzałego owocu oliwnego, były uznane za prawe żony i obywatelki rzymskie?...
Czy się toczą z cichym łoskotem drobne kamienie po stopniach schodów Bazyliki, czy to padają słowa wielkiej wróżbiarki i wyroczni-kapłanki „Kahina“, rzucającej wyraz po wyrazie złowieszcze przepowiednie?
— Dziś sława, potęga, wesołość, triumf... Lecz kroczy już czas bezwzględny, co kres wszystkiemu położy!... Zgasną nazawsze połyski hełmów, pancerzy i tarcz... nie zadzwoni miecz, ani podkowa konia na płytach szerokich decumana[7]... Upadną sklepienia łuków Karakalli i Bazyliki, runą kolumny i mury... Gady i chwasty owładną grodem. Wolubilis umierać będzie wieki i wieki... aż przyjdzie nieznany rolnik-mocarz i pługiem wielkim, czarownym zaorze to miejsce i plon obfity z ziemi, waszemi ciałami użyźnionej, zbierać będzie wieki i wieki!...
Nie wiem, co to było? Być może, szeleściły w suchych liściach chyże jaszczurki lub szarańcza cykała? a może to — śmiały się cicho na rynku niewolnice, zalotnie wstydliwe i żądzą niegasnącą palone na widok białych tog młodych, dumnych patrycjuszów, wchodzących do domu oznaczonego lubieżnym emblematem, wzywającym do rozpusty i rozkoszy?
Gdy przechodziłem koło zwalisk dużego portyku, z potrzaskanemi kolumnami i odłamkami wspaniałego frontonu, doszły mnie głuche odgłosy poważnej narady i czyjeś słowa, pełne rozwagi i przekonania.
— Obywatele! Zapomnijcie na chwilę o tem, z jakiego pochodzicie narodu, jakich uznajecie bogów! Pamiętajcie, że jesteście obywatelami Rzymu, cives romani!... Dumne to i zaszczytne miano, lecz żąda ofiar godnych siebie! Oto Rzym dąży do podboju całego świata, aby utworzyć jedno imperjum, od krańca do krańca ziemi, a gdy tego dokona, wtedy wszystkich ludzi uzna za swych obywateli i wszystkim ludom, szczepom i krajom przyniesie swoją kulturę, sztukę, naukę i złoty wiek wolności i szczęścia rozpocznie się na ziemi... Obywatele Wolubilisu! do was skierowałem żądania Rzymu!
Cichy pomruk niezadowolenia, zjadliwy śmiech i szczęk broni były odpowiedzią na słowa nieznanego decemwira. Drgnąłem... To robotnicy popychali wózki z ziemią, a koła turkotały na szynach, opowiadając o dumnych zamierzeniach potężnego Rzymu i powtarzając słowa jego dostojników.
Jakże dziwne bywają drogi przeznaczenia!
Przecież ten Wolubilis, gdzie o polityczny plan Rzymu walczyli Maurowie, Iberyjczycy, Gallowie, Germanie, Frankowie i Brytańczycy, znikł prawie zupełnie, a nad odkopaniem jego i odrestaurowaniem mozolili się i dotychczas mozolą ci Frankowie, ci sami Maurowie, Iberyjczycy, Hiszpanie i Germanie... Przecież pod kierownictwem p. Louis Chatelain, francuskiego oficera, rannego na froncie niemieckim, jeńcy niemieccy wykonali najważniejszą i najtrudniejszą część robót, wymagających inteligencji i sumienności. Pracowali tu Hiszpanie, pracują Berberowie z dawnej „Mauritania Tingitana“. Wszyscy ci ludzie zeszli się na ziemi, zlanej potem i krwią ich odległych przodków, pracowali dla nowej zdobyczy nauki europejskiej, zapominając o niedawnej zażartej walce i nienawiści. Czyż to nie jest dowodem, że poszarpana ideowo Europa może jednak znaleźć wspólne drogi i zrozumiałe hasła?
— Co się stało z Wolubilisem? Dlaczego miasto upadło? — zapytałem Araba, nie zdając sobie sprawy, poco to czynię. Być może, jego piękny profil o orlim nosie i pełne godności ruchy zmusiły mnie pytać go o losy miasta, gdzie nieznany obywatel Rzymu w porywie miłości do kobiety berberyjskiej, lub podczas orgji, oddając się rozkoszy i rozpuście uszlachetnił krew barbarzyńców-koczowników, spędziwszy w zmroku alkowy, przesiąkniętej wonnym dymem ambry i olejku różanego, ostatnie godziny szalonej nocy z niewolnicą berberyjską, daleką prababką mego przewodnika?
— Gdy budowano Meknes, Zerhun, Rabat, sułtani marokańscy wywozili stąd kolumny, gzymsy, fontanny i materjały budowlane — odpowiedział. — Stary to i dobry budulec!
Nie była to odpowiedź na moje pytanie; Arab objaśnił mi tylko ostateczne zburzenie miasta. Natomiast historja opowiada, że po upadku potęgi Rzymu, który nie miał dość siły scementować olbrzymie imperjum, przyszli tu Wandale — burzyciele i niszczyciele, za nimi zaś Bizancjum, które do Marokka nie docierało, pozostawiając spuściznę Rzymu na łasce losu: dotarł do Atlantyku azjatycko-arabski Islam i zburzył na swej drodze to, co jeszcze pozostało po niewiernych i bałwochwalcach, rozbił zakazane przez Koran posągi ludzi i zwierząt, pozostawiając tylko szczątki i odłamki; dynastje berberyjskie dokonały reszty, używając materjału budowlanego grodów rzymskich na ozdobienie swoich pałaców i świątyń.
Wszystkim tym czynnikom dopomagały wieki, płynące nad łukiem Karakalli i nad płytami Forum...
— Gady i chwasty opanowały gród, i Wolubilis umiera przez wieki i wieki...
Spełniły się słowa kapłanki-kahina, niezależnie od tego, czy modły zanosiła przed posągiem boskiej Wenus, czy składała ofiary w przybytkach Mitry, Astarty lub Izydy, widząc wieszczemi oczami klęskę upadku Rzymu i jego wielkiego, śmiałego dzieła w Ifrikija[8], w tym kraju nieznanych, zapomnianych bogów i ich sług — „dżinnów“.
Piękną drogą, wijącą się przez gaje oliwne, pomknął nasz samochód dalej, aż zaczął się wspinać stromą drogą, brukowaną dużemi kamieniami, na dość wysoką górę, ze szczytem, uwieńczonym minaretem, połyskującym zielonemi dachówkami.
Zaledwie trzy kilometry oddzielają miasto, gdzie czczono wszechpotężnego Jowisza, gdzie płynęło życie, huczne, pełne rozkoszy i radości ziemskiej, od tej góry o dwóch szczytach. Na nich i na przełęczy pomiędzy niemi ściśnięte podwójnemi pasami murów stoi El-Zerhun, święte miasto maurytańskie, niesłusznie nazywane Mulej Idriss.
Jest to pierwszy etap dla pielgrzymów, dążących do Mekki. Siedem razy prawowierny „hadż“ powinien zwiedzić to miasto, nim się uda w daleką pielgrzymkę do Mekki.
El-Zerhun otaczają grube mury, z potężnemi w nich bramami, lecz jeszcze inny pas murów — zarośla kłujących i gęstych do nieprzebycia fig berberyjskich — „karmuss en-nsara“, broni świętego miejsca.
Tu przy dużym, wspaniałym meczecie mieści się grobowiec największego świętego w Marokku. Jest nim potomek córki proroka Mahometa, założyciel arabskiej dynastji Idryssydów, ojciec fundatora Fezu, — Mulej Idriss I-szy El-Akbar.
Gdy wysiedliśmy z samochodu i zaczęliśmy się wdrapywać stromemi, łamanemi zaułkami, raczej ścieżkami, wydeptanemi w skałach, zdawało się mimowoli, że pnąc się wyżej i wyżej, dotrzemy do nieba.
Iść zwykłym krokiem niepodobna, musieliśmy się czepiać skał, drapać się po ich nierównościach. Kamienie, chwytane w ciągu prawie jedenastu wieków rękami miljonów pobożnych, odwiedzających zauję Mulej Idrissa, nabrały takiej gładkości, iż wydaje się, że ktoś je starannie odpolerował, obtoczył, zaokrąglił ostre kanty i połączył płaszczyzny, nadając kamieniom kształt kuli.
Docieramy do szczytu. Nad nami rozpalone niebo, na dole — u naszych stóp — całe miasto, płaskie tarasy domów, a pomiędzy niemi połyskujący szmaragdem minaret i dach kaplicy z grobowcem świętego sułtana.
Wyrasta niby z pod ziemi młodzieniec, grzecznie się kłania i wita nas doskonałą francuszczyzną. Jest synem jakiegoś notabla i marzy o spotkaniu z pisarzem, który mógłby w poezji uwiecznić jego gród rodzinny. Szofer powiedział mu, że to właśnie pisarz, zawzięcie sapiąc, wspina się na szczyt, aby z niego spojrzeć na miasto.
Obiecuję mu opiewanie El-Zerhuna w poezji, lecz teraz, gdy przeglądam swoje notatki, widzę, że najlepiej uczynię, jeżeli napiszę to, co mówił i jak mówił młody Arab.
A mówił tak:
— Niech będzie pochwalony miłosierny Allah! On to, wielki i miłościwy, rozpromienił sławą to miejsce. Dwanaście wieków temu, tu, na tych szczytach stały dwie wioski berberyjskie i walczyły ze sobą na przełęczy, bo dzieliła je przysięga krwawej zemsty... Pewnego razu przeszedł przez te wsie nieznany człowiek; zapytany, skąd przychodzi, wskazał ręką na Wschód i rzekł:
„Idę stamtąd, gdzie wielki prorok ustalił wiarę w jedynego Boga i władzę nad wiernymi ujął w potężne dłonie. Niech będzie wysławiane imię proroka Mohameta na całej ziemi! Jam kość z jego kości i moja krew z krwi jego żył. Do mnie należy władza i panowanie, lecz zbrodniczy, fałszywy khalif Harun er Raszid wydarł mi je i na życie moje nastawał. Dwa razy ludzie zebrali urodzaj ze swych pól, nim doszedłem do waszych gór.“
„Kogo tu szukasz?“ — zapytali mieszkańcy w jednej z wiosek.
„Miałem widzenie w Hedżazie, że w miejscu, gdzie dwie osady i ruiny starego grodu tworzą trójkąt i prowadzą wojnę, — spotkam człowieka imieniem Auaraba, który mi dopomoże i przez to sam stanie się wielkim i sławnym.“
„Nie masz tu takiego człowieka — odparli Berberowie — jest taki szczep, szczep psów zdradliwych, zbiegowisko tchórzliwych, a złośliwych szakali.“
„Każdy szczep ma głowę i serce, a tem jest wódz“! — zauważył podróżny.
„Gamderui nazywa się herszt tych zbrodniarzy!“ — rzekli mieszkańcy.
„Dziękuję! — zawołał nieznajomy. — Niech Allah będzie dla was miłościwy, zwiększy urodzaj waszych winnic, płodność kobiet i owiec!“
— Odważny i dobrotliwy Gamderui wyjeżdżał właśnie na łowy i już zamierzał włożyć nogę w strzemię, gdy zbliżył się do niego nieznany żebrak, idący od strony wiosek Kliber i Tasga.
„Jesteś szpiegiem?“ — zapytał go wódz.
„Jestem tym, kogoś ujrzał wczoraj, gdyś się pochylił nad studnią, — odparł przybysz. — Imię moje — Mulej Idriss Abd Allah Ben el Hassan Ben Ali, w moich żyłach płynie krew Proroka i władców. Przyszedłem do ciebie, Gamderui, bo masz uczynić, co ci każe Pan!“
— Tak się stało. Gamderui i plemię Auaraba przyjęli wygnanego Khalifa, a on zaczął nauczać Koranu pogan, chrześcijan i Żydów, pogodził walczące szczepy, zjednoczył je i utworzył imperjum Mahrebu, zasiadłszy, jako wielki emir, na jego tronie. Wdzięczny sułtan pojął sobie za żonę Berberkę, a ona zrodziła mu syna — świętego, wielkiego Idrissa, co zbudował Fez el-Bali. Tu w Ulili, w dawnym Wolubilisie, ręka mściwego Harun er Raszida dosięgła sułtana, którego struł przybyły kowal-czarownik i znachor.
— Niech cudzoziemcy spojrzą na ten gród, gdzie ludność złożyła prochy władcy! Tu nie wolno mieszkać niewiernym dłużej niż od wschodu do zachodu słońca. Idryssydzi byli mądrymi władcami. Nauczyli wierzyć w Jedynego Boga, Twórcę wszechrzeczy i innych bogów i duchów. Wszyscy oni tu pozostali: dawni bogowie, święci szczepów okolicznych, „dżinny“ — wszystkim dość miejsca w murach El-Zerhun’a!
— W godziny modłów do Allaha, pierzchają one do swych siedzib, a gdy przebrzmią ostatnie słowa imamów i muezzinów — znowu wychodzą.
— Najsławniejsi magowie, czarownicy, wróżbiarze, jasnowidzący odwiedzali nasz gród i siłę tu czerpali, sporządzali najskuteczniejsze talizmany, czynili najlepsze wróżby! Tu u nas, starzy ludzie przechowują „rahma“ — przepisy magiczne dla leczenia chorych, tu tworzą swe dzieła najsłynniejsi poeci-czair...
Długo jeszcze opowiadał nam Berber, oprowadzając nas po mieście, gdzie zwiedzaliśmy uliczkę po uliczce, fontannę z cudowną magiczną wodą i źródło lecznicze, szkołę koraniczną, gdzie w murach dostrzegliśmy resztki kolumn rzymskich z Wolubilisu, rynek i ciemne, tajemnicze przejścia pod domami.
Malowniczy El-Zerhun, gdzie obok surowego Islamu przetrwały wieki prastare wierzenia i przesądy, wspina się ku niebu, ku słońcu; obok przebiega szosa francuska, ryczą samochody, tłumy turystów z różnych krajów odwiedzają miasto; tysiące wiernych „mumenów“ modły tu do Allaha i Proroka zanoszą, lecz z pośród grubych murów nic nie zdołało wyprzeć starożytnych bogów i pierwotnych kultów i zabobonów.
El-Zerhun, stolica i kolebka Idryssydów, ośrodek Islamu, małe miasteczko na górze o dwóch szczytach, zbiorowisko stłoczonych domów z panującą nad niemi świątynią, patrzy z poza swych murów na ruiny rzymskiego grodu, gdzie znalazł dla siebie schronisko i siły założyciel arcy-muzułmańskiej dynastji Arabów azjatyckich. Przybyszów pochłonęła bez śladu ludność berberyjska, nie uznająca władzy, zazdrośnie przechowująca w głębi swych niezbadanych serc mistycyzm i tajemnice, przejęte w spuściźnie po wytępionych przez siebie nieznanych mieszkańcach Mahrebu. Piękni ludzie mieszkają w El-Zerhun, a gdyśmy patrzyli na nich, na ich dumne, śmiałe twarze, mimowoli wzrok swój zwracaliśmy w stronę dawnego rzymskiego gniazda. Z niego przepłynęły tu do El-Zerhuna duma i godność wraz z krwią, odziedziczoną po „cives romani“, a nadto przesądy, wierzenia, duchy zagadkowe, wszystko to, co wchłonął w siebie Rzym, wprowadzając na swój Olimp bóstwa narodów i szczepów, stanowiących głazy i cegiełki gigantycznego gmachu, na którego frontonie pociągał i przerażał napis: „Senatus Populusque Romanus“.
Nasz szofer trąbił na nas długo, aż kreciemi korytarzami zeszliśmy nadół i ruszyliśmy dalej, do Meknesu, gdzie chcieliśmy być jeszcze przed wieczorem. Staczamy się z góry El-Zerhun na szosę i rzucamy z mostu ostatnie spojrzenia na dziwne miasteczko. Otoczona pięknemi gajami oliwnemi, wznosi się góra, porosła kłującemi kaktusami. Nad niemi bieleją mury i piramida białych budowli, spiętrzonych i bezładnych, zakończonych minaretem, niby potężną dzidą, wbitą w gorący błękit nieba.
Znika El-Zerhun, przed nim znikł Ksar Faraun, czyli rzymski Wolubilis, umilkły głosy Jowisza i potomka Mohameta — władcy i świętego; nie dochodzą tu szepty bogów pogańskich, nieznanych, imiona ich zatraciły się z chwilą zgładzenia uznających je szczepów i ludów, lecz zdołały obronić swe wpływy i znaczenie zapomocą swych czarownic i kapłanek „kahina“, w których się kochali dostojnicy rzymscy.
Znikło to wszystko za drzewami oliwnemi, które obstąpiły szosę ze wszystkich stron, lecz pozostało wrażenie, rodzące myśl.
W El-Zerhunie opowieść młodego tubylca pozwoliła nam zajrzeć do duszy Marokka, do duszy odsłoniętej i starej. Jeżeli jest taką, to jakże groźną byłaby dla ludności ta narzucona im przez bieg wypadków i przez ludzi — swoboda! Co będą czynić te szczepy, które wpadną odrazu w wir wojen domowych, gdy nastaną lata nieurodzaju, epidemij na bydło i szalejących chorób zakaźnych? Czy dopomogą im wtedy czarownicy i wróżbici, czy wyleczą — znachorzy i magowie?
Albo więc swoboda tych szczepów powinna polegać na czemś innem, niż o tem krzyczą agitatorzy, albo do ruin Wolubilisu, Blidy, Timgadu będziemy wkrótce zmuszeni dodać — El-Zerhun, Fez, Rabat, Biskrę i setki innych miast, miasteczek i wiosek, porwanych zrozumiałem, lecz niebezpiecznem dla nich samych dążeniem do niepodległości, gdyż nie są do niej przygotowane, a nawet, jak dowodzą ich dzieje, powołane.