Płomienna północ/Rozdział XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Płomienna północ |
Podtytuł | Podróż po Afryce północnej Marokko |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Lwów — Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Poznaliśmy Fez dość dobrze, a ponieważ przed nami była jeszcze długa droga, przeto byliśmy zmuszeni jechać dalej na zachód.
Chcieliśmy jednak raz jeszcze rzucić okiem na całe miasto i jego okolice. W tym celu wzięliśmy powóz i pojechaliśmy drogą, wiodącą poza mury miasta. Znowu wyrosły przed nami mury kasb Czerarda i Filala, bramy Bab-Maruk i Bab Guissa, opuszczone forty maurytańskie, cmentarze, kubby, zarośla aloesów i fig berberyjskich, wąwóz z mieszkaniami jaskiniowemi, tłumy tubylców i karawany wielbłądów, mułów i osłów.
Nagle wyłania się miasto. Złocisty w promieniach słońca, w oprawie ciemno-szarych, miejscami czerwonych murów, baszt strażniczych, ozdobiony szmaragdowemi plamami ogrodów i strzelającemi do góry, połyskującemi mozaiką minaretami — leży w kotlinie Fez. Nie widać stąd ruchu ulicznego, nie słychać odgłosów życia. Zamarły w swych granicach, lecz tający nieobliczalne siły i porywy, gród Idrissa wydaje się mirażem, widmem, zrodzonem w wyobraźni, którą podnieca odwieczna, bohaterska legenda, opowiadana przez czarownika. Nic z rzeczywistości, nic z powszedniego życia dojrzeć stąd nie można! Dekoracja, wypukła panorama, fantazja malarza i rzeźbiarza, porwanych urokiem Wschodu. Stoimy w milczeniu, zapatrzeni, zasłuchani w szept wieków, płynący od minaretów Mulej Idrissa, Karuin i Bu-Anania, od zębatych, poszczerbionych murów, od wyniosłych grobowców Merinidów...
Nagle przeciągły, trwożny krzyk rozlega się tuż pod nami.
Postępujemy kilka kroków naprzód i widzimy głęboki wąwóz z dwoma olbrzymiemi jaskiniami. Z jednej wychodzi dym, około drugiej mężczyźni i kobiety fabrykują misy i garnki z gliny; błąka się para osłów, a dwa duże, chude psy żałośnie wyją. Przy niskiej szopie drewnianej stoi Berberka bez burnusa, w barwnej koszuli i spódnicy, bosa z powichrzonemi włosami. Zdaleka połyskują olbrzymie srebrne kolczyki w uszach i srebrne bransoletki na ciemnych rękach. Trzyma przy piersi małą dziewczynkę, a jedną rękę przykłada co chwilę do ust i, patrząc w stronę krzaków i skał, woła trwożnie i żałośnie:
— Aszika! Aszika-a-a![1]
Nikt się nie odzywa i nikt się nie zjawia na głos matki, — ani z krzaków, ani z poza skał. Więc zatrwożona losem córki, już przeczuwając nieszczęście, kobieta znowu nawołuje:
— Aszi-ika! Aszika-a-a-a!
Słucha i patrzy i czeka. Żadnej odpowiedzi... Więc podbiega do samej krawędzi kotliny, tam, gdzie nadół zbiega ledwie dostrzegalna ścieżka i pochyliwszy się, usiłuje wzrokiem przebić gąszcz zarośli i wyje, jak wilczyca:
— Aszika-a-a! Aszika-a-a!...
Dokoła kaskady słońca, potężnego i triumfującego, fatamorgana miasta, połysk jego minaretów, wybujała roślinność, szmer potoków i surowy majestat dawnych, wspaniałych dziejów...
Lecz gdzie się zjawi żywy człowiek, tam, niby cień, staje męka jego, rzeczywistość nieubłagana, walka, łzy i rozpacz...
Dalej! Dalej!
Turkoczą koła po kamieniach drogi, dzwoni, skacząc na nich, powóz i już nie słychać wycia i rozpaczliwego nawoływania matki — Berberki. Droga idzie śród pięknych ogrodów i gajów, zbliżając się do wartkiego prądu rzeki lub odbiegając od niej; w cieniu drzew stoją białe kubby, a obok nich grupy pobożnych; mignął śród zieleni stary, garbaty most arabski z parapetem z ciężkich głazów ciosanych; szemrzą fontanny; niosą się głośne westchnienia pijących wodę koni i wołów i ciche słowa ludzi. Na lewo od nas — równina z kwadratami pól, ruiny starego fortu, a tuż u stóp góry Zalagh białe budynki o niskich murach z małemi wieżyczkami po rogach. Są to blokhauzy wojenne, oczy i uszy generała de Chambrun, a posiada ich dużo wszędzie — od Taunat do Tazy, Sefru i dalej.
Około jednej z bram na kamieniu siedzi poważny Arab w śnieżno-białych szatach i w zawoju. Długa czarna broda spada mu na pierś. Dokoła zasłuchany tłum. Zawinięte w burnusy i halki kobiety, starzy, bogaci i biedni mężczyźni, meskini, tolba, młodzieńcy ze wsi, słuchają. Biegają dzieci z długiemi kosmykami włosów, pozostawionych na ogolonej głowie, albo na samym jej czubie lub nad uchem; kosmyk ten nieraz jest zapleciony w warkocz; przypomina „oseledec“, noszony dawniej przez Kozaków z nad Donu i przez szlachtę polską kresową. Jest to talizman, przynoszący szczęście.
Cały tłum zachowuje nadzwyczajny spokój i w skupieniu słucha siedzącego Araba. Siedzący Arab — to bard — opowiadacz.
Właśnie deklamuje coś wyraziście, doskonale modulując; Hafid opowiedział nam treść improwizacji Araba.
„Wielki jest Allah i wielki jest prorok jego Mohammet! Lecz byli inni, wybrani przez Pana, a potęgą swoją dorównywali Allahowi. Takim był syn Nuna[2], olbrzym, którego zwłoki nie zmieściły się pod meczetem[3], a który postawił grzbiety górskie w miejscach potrzebnych. Takim był Mulej Abd-el-Selam[4], pomagający Allahowi w budowie świata i twórca wiary w jedynego Boga. Takim był Ali Ambausz, potężny jak Prorok; takim był „ukryty Imama“ Abd-Allah, kość z kości i krew z krwi Mahommeta-Proroka.[5] Zawsze są tacy wybrańcy, aby wolę Allaha głosili i wskazywali „przyjście godziny“. Oczy ich zaglądają do duszy ludzi, słowa padają do serc, myśli zmuszają do czynu. Zjawiają się nagle, a nikt przedtem nic o nich nie słyszał. Idą przez życie, ślady niezatarte wyciskając na radość wiernym i na biedę niewiernym. Zjawił się na północy wybraniec Boży i echa jego czynów biegną po ziemi, jak odgłosy burzy. Zjawił się na wschodzie drugi, który przyszedł sądzić dobre i złe sprawy w imieniu Allaha, poprzedzając przybycie Zbawiciela wiernych. Patrzcie dokoła oczami duszy waszej, słuchajcie uszami serca waszego i nie zaśpijcie godziny przybycia Wysłańca!“...
Tak tłumaczył nam słowa barda Hafid i objaśnił, że to jest zwykła przypowieść, po której następuje samo opowiadanie, zwykle historyczna legenda o dawnych władcach, bohaterach lub słynnych „uali“.
Jednak zdawało mi się, że ta „przypowieść“ miała związek z tem, co się działo na północy Afryki, w Riffie i na wschodzie — w Egipcie i jeszcze dalej — już na kontynencie Azji. Była to zawiła, ukryta tymczasem, symboliczna agitacja na rzecz Abd-el-Krima i budzącego się do czynu Islamu. Tak rozumiałem słowa malowniczego Araba o poważnej, natchnionej twarzy i mądrych oczach.
Gdy wjechaliśmy na pagórek, odsłonił się nam Fez z innej strony. Był cały różowy, ciepły i łagodny, tonący w promieniach chylącego się już ku zachodowi słońca. Myśli moje biegły w stronę meczetów, grobowców i medersa, gdzie czaiła się w ukryciu dusza Islamu.
Nie! Islam nie jest nieruchomy, lub uśpiony. On wierzy w przeznaczenie, a więc trwa w milczeniu i cierpliwości, spokojny i surowy. Lecz gdy przyjdzie godzina, w której wierni zrozumieją, iż przeznaczenie wymaga czynu, lub gdy tę konieczność działania objaśni im człowiek z północy, czy od wschodu, — znikną jak mgła poranna cierpliwość, spokój i wyrozumiałość. Zostanie surowość Proroka! A przecież ci ludzie, co mieli objaśnić i obudzić, już przyszli! Widziano ich w wirze rewolucji w Persji i Turcji, w ruchu muzułmańskiego Afganistanu. Wielka wojna światowa, kolonjalna polityka białych ludów i upadek ich potęgi i uroku dały nowe hasło „zbliżającej się godziny“.
Islam nie ma w swej duszy cech ewolucji, jest w swych przejawach zewnętrznych szeregiem skoków rewolucyjnych. Jednolitość myśli tworzy mocną i rozległą organizację; pietyzm podtrzymuje poryw, czyniąc go długotrwałym. Muzułmanie są wytrzymali fizycznie i duchowo, gdyż mają, jako koczownicy, wojownicy i drobni rolnicy, małe zapotrzebowania życiowe. Przyszli tu z jałowych, opustoszałych płaszczyzn Azji, znaleźli znośniejsze warunki bytu i lepszego życia nie pożądają, broniąc go jednak, jako zdobytego uporczywą walką i wielkiemi trudami. Ziemię swoją, paloną przez słońce, ziemię wysychającą na kamień i pękającą, to znowu pokrywającą się barwnemi kobiercami kwiatów wspaniałej trawy, kochają, bo ją zdobyli krwią, bo ona ich żywi, bo dała przytułek prochom władców, wodzów, proroków, świętych, uczonych i czarowników.
Jednak burze dziejowe unosiły się nad temi szczepami, szalały na ich ziemi, niszcząc dobytek i życie pokoleń, więc są obojętni dla nędzy i z wolą niezłomną zabierają się na nowo do budowy swego skromnego i prostego życia, wierząc w przeznaczenie, co ma doprowadzić „wiernych“ do potęgi, bogactwa, świetności i szczęścia.
Islam nie umarł, on nawet nie spał, on milczał i czekał.
Teraz nie milczy i tu i ówdzie nie chce już czekać.
Nastała godzina, wołająca do czynu...
Gdy tak myślałem, nagle Fez zgasł. Słońce zapadło za górami i miasto leżało przede mną szare, ponure, wtłoczone w kamienne więzy murów...
Było to ostatnie wrażenie z grodu Mulej Idrissa.
Ostatnie...
Jak gdyby niewidzialny genjusz, a może zwykły marokański „dżinn“ historji w tak malowniczy sposób przedstawił nastroje i koloryt duszy Mahrebu. Śmiem mówić o duszy tego kraju? Być może, że znawcy Marokka oburzą się na mnie i będą kwestjonowali prawo do wypowiadania przeze mnie poglądów na zjawiska, obserwowane zaledwie pięć lub sześć miesięcy.
Napozór mieliby rację, lecz, jeżeli będą to krytycy nie uprzedzeni przeciwko spostrzeżeniom cudzoziemca, — dojdę z nimi do porozumienia.
Spędziłem pięć pełnych miesięcy na wpatrywaniu się w to, co mnie otaczało w Afryce Północnej i szczególnie w Marokku, bo ono pociągało mnie ku sobie więcej od Algierji i Tunisji swoją pierwotnością, bardziej barbarzyńskim, surowym Islamem, większą czystością resztek dawnych kultów i żywiołowością uczuć i dążeń. Nie przybyłem do tego kraju, jako turysta, z drukowanego „guide’a“ dowiadujący się o istnieniu jakiegoś Mulej Idrissa, co zakładał miasta, a później umarł i został pochowany w meczecie, który się nazywa też — Mulej Idriss.
Jeszcze u siebie, w Warszawie, przestudjowałem najgłówniejsze i zasadnicze dzieła o badanym kraju, a poza tem cenne potwierdzenia moich własnych spostrzeżeń i wniosków dały mi długie rozmowy z rozkochanymi w tym kraju urzędnikami cywilnymi i oficerami, a także z kolonistami.
Miałem sposobność rozmawiać długo i obszernie z Arabami, Berberami, Kabylami i tubylcami. Z tych rozmów wyciągnąłem nietylko jawne, zewnętrzne, a zawsze zdawkowe myśli, powtarzające się wszędzie i podobne do murów miast marokańskich, lecz ukryte, głębokie i namiętne, jak wnętrza otoczonych przepisem „horm“[6] świątyń, gdzie płonie głęboka, niewzruszona wiara w przedwiecznego Allaha-Akbar.
Nieraz dość było jednego wyrazu, czasem niedokończonego zdania, aby niejasne stało się jasnem, a jasne przedtem nabrało cech tajemniczych. Przecież długie lata strawiłem na podróżach, co wyrobiło umiejętność zaglądania do duszy ludzkiej i intuicję w poruszaniu najbardziej dręczących i zatrważających spraw. Czasem jedno pytanie, jedno słowo, rzucone nawet zapomocą przewodnika-tubylca, zmuszało rozmówcę do obnażenia duszy, do gwałtownego, żywiołowego wybuchu szczerości w skardze, trosce, nienawiści lub nadziei, a wtedy właśnie niejasne i zawiłe stawało się zrozumiałe i proste, wtedy tworzyła się synteza wrażeń, spostrzeżeń i wniosków logicznych i uczuciowych.
Pomogła mi znakomicie dla zasadniczego zrozumienia duszy Mahrebu moja znajomość Islamu w Rosji, Turcji, Turkiestanie, stepach kirgizkich, Khorazmie, Persji, ba! nawet śród dziwacznego, powikłanego kultu Proroka w Chinach.
Przecież Islam wszędzie jest Islamem, a ogólny prąd myśli ludzi kolorowych nadał mu jeszcze większą jednolitość i w statyce jego i w dynamice.
Te właśnie dane osobiste pozwalają mi mówić o duszy Marokka i innych krajów północnej Afryki.
Niektórych rzeczy nie widziałem w Marokku, jak naprzykład — pierwszego dnia Ramadanu i świąt Bajramu, lecz widziałem to na Kaukazie muzułmańskim, w Persji i u Kirgizów, a sądząc z opowiadań tubylców afrykańskich, rytuał marokański niczem się od azjatyckiego nie różni.
A więc ostatnie wrażenia z Fezu, na którym tak długo się zatrzymałem, bo sercem on i mózgiem Mahrebu, jest wielką kuźnią, gdzie się wykuwa hartowna stal na nieznany jeszcze użytek... Czy zmieni się ona w pług i maszynę dla współpracy z poskromicielami przyrody — ludźmi z Europy, czy w krzywe szable do walki z przybyszami? — O tem wie tylko Allah, co w „tablicy ukrytej“, tej księdze przeznaczenia, skreślił swój wyrok ostateczny.
Jednak Fez, tonący w powodzi słońca, palącego jednakowo nielitościwie — gmachy koszar i biur francuskich, minaret Mulej Idrissa, „patio“ medersa Karuin, zatłoczone „suk“ i dzielnicę rozkoszy — Mulej Abdallah, Mellah i Medina, kubby świętych i pałac Sułtana, Bab el-Maruk i jaskinie, gdzie się gnieżdżą nędzarze i żebracy — ta fantastyczna mieszanina cynicznych Diogenesów, Łazarzów, biblijnych Hiobów, świętych anarchistów, kuglarzy, szarlatanów, nicponiów i czarowników — to Fez codziennego życia — to Fez walki, pracy, przeznaczenia, zagadkowej, zaczajonej obojętności dla sąsiada cudzoziemca, sztuki maurytańskiej, wymagającej dla swych śnieżnych marmurów i gipsów, mozaiki i farb — ożywczych promieni słońca; to Fez leniwych haremów, tonących w miłosnej rozkoszy i przepisanej prawem zgodzie, Fez poobiednich sjest, monotonnych wykładów ulema, pouczających przy szmerze fontanny w przewiewie pod arkadą zacienionej medersa; zadumy głodnych tolba, sprytu kupców i trudów pielgrzymów, o skwarze dążących do grobowców i świątyń z pochwalną modlitwą na ustach, z ofiarami, wonnościami i świeczkami, do jaskiń, pełnych złych duchów, do cudownych źródeł i studni.
Miasto zalane lekkim szkarłatem zachodzącego słońca, to Fez oczekiwania, nadziei, wiary w przeznaczenie; to Fez, po pracowitym dniu żądny uciech i szczęścia, gdy się ludzie bawią po kawiarniach, słuchają bardów, cieszą się na widok błaznów, grajków i zaklinaczy wężów, mkną na swych rumakach, doganiając wiatr; słuchają śpiewów i przyglądają się tańcom kobiet w Mulej Abdallah; siedzą w otoczeniu rodziny, opowiadając statecznym żonom o swych sprawach i plotkach miejskich, bawią się z dziećmi i rzucają rozkochane, namiętne spojrzenia na piękne niewolnice, grające na tamburynach i cieszące się klejnotami i barwnemi tkaninami. W te godziny zachodu słońca czarownicy sporządzają w swoich schroniskach talizmany i czynią zaklęcia; jasnowidzący przepowiadają losy ludzi...
Wreszcie Fez zgasły, Fez pochłaniany przez mrok, Fez tajemniczej nocy, spływającej do pałaców arystokracji, do domów kupców, do chat i barłogów biedoty; Fez nocnych widowisk, pół rozpustnych, pół mistycznych, do nocnych orgij rytualnych podobnych; Fez — kupczących niewolnikami, czarnoksięskich znachorów, spiskowców i zamachowców; Fez sekciarzy, Mahdi, fałszywych proroków; Fez Islamu i pogaństwa, Fez podstępu i szalonej odwagi.
Takie było ostatnie wrażenie z Fezu, podkreślone przez słońce, słońce, wszechwładnie panujące, czynne w napięciu swych sił i bujnej radości, słońce — pogodzone z życiem, pełne słodyczy, łaskawości i rozmarzenia w przeczuciu bliskiej rozkoszy; wreszcie słońce, ukrywające się na krótkie godziny nocne w swym pałacu czarownym tam, na zachodzie, gdzie oczekują nań ciepłe, łagodne objęcia miłośnie szemrzącego morza.
Gdzieś gra flet, niesie się warkot bębenka i dolatuje wysoki, jęczący falcet spóźnionego muezzina.
— La Illah Illa Allah...
— Allah Akbaa-a-a-a-ar!...
Kwili nocny ptak, pokrzykują zasypiające drozdy i dzikie gołębie, cykady zaczynają swoją nieprzerwaną pieśń...
- ↑ Imię dziewczynki.
- ↑ Jozue, syn Nuna, bohater eposu izraelickiego (Slouschz, Arch. Maroc. 1906 r., tom IV., str. 47—48.)
- ↑ R. Basset. Essai sur la litterature des Berbères. Alger 1920, str. 259.
- ↑ Moulièras Maroc Inconnu. t. II.
- ↑ Patrz Wüstenfeld: Geschichte der Fatimiden Chalifen. Göttingen 1881.
- ↑ „Horm“ — zakaz wstępu do świątyń, sułtańskich pałaców itd.