Pałac i rudera/Rozdział XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pałac i rudera |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom IX Opowiadania wieczorne |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały utwór Cały tom IX |
Indeks stron |
Z KTÓREGO WIDAĆ, ŻE W KÓŁKU LUDZI BARDZO ZNAKOMITYCH
NAJTRUDNIEJSZĄ JEST ZGODA.
— Janek! Janek!... ty wisusie jakiś! — wolała rozgniewana kucharka Piołunowicza — nie mówiłam ci, żebyś szedł po węgle do piwnicy, co?...
— Ale! hale!... będę tam chodził po węgle, kiedy taki deszcz leje — mruknął chłopak.
— Nie bój się, nie roztopi cię, ty cukierku! Za dziewczętami toś latał wczoraj jak warjat, chociaż pioruny biły.
— Co mi tam pani będziesz nogę zawracała! — odparł oburzony Janek. — Na dworze ciemno jak w maźnicy, gospodarz ze światłem chodzić nie daje, to co ja zrobię! Ślepiami będę świecił?...
— Znam ja cię!... Jakeś wczoraj wystawał na schodach z Joaśką, to ci ciemno nie było, a teraz może chciałoby ci się pająków do piwnicy? Widzisz go!...
Tak wykrzykując, gosposia przesuwała ogromne sagany i jeszcze większe rondle po rozpalonej do czerwoności kuchni angielskiej.
— Djabli nadali z tymi gośćmi, czy co? Złażą się codzień z końca świata jak pluskwy, a ty gotuj, a ty się parz do północka, i jeszcze ci pokraka węgli przynieść nie chce!... Ot los!
— Zasmakowały im panine kolacje, to się złażą — mruknął Janek.
— Stul pysk, ty wysmołku! — huknęła jejmość. — Jak ja im raz nagotuję kolacją, co się patrzy, to żaden tu nosa nie wścibi... Kanalje!...
W taki sposób zapatrywała się służba pana Piołunowicza na jego znakomitych kolegów, którzy dziś znowu zastanawiać się mieli nad pomyślnością powszechną wogóle i nad kasą pożyczkową w szczególności.
Dzięki jednak niebu, stronnicze te poglądy nie dochodziły do uszów znakomitych członków towarzystwa naukowo-społeczno-filantropijnego, którzy bez względu na słotę, po jednemu, po dwóch i po trzech, ściągali zwolna do miejsca narad, jako wytrwali i sumienni uprawiacze winnicy Pańskiej.
Co kilka minut któryś z nich, uzbrojony w parasol i gumowe kalosze, wchodził z ulicy w bramę i tam ocierał się o jakiegoś starca, który, siedząc na kamieniu, huśtał na rękach białe zawiniątko i monotonnym głosem mruczał:
— Pójdziemy hajty, Heluniu! pójdziemy hajty!...
Lecz żaden z nich ani zapytał dziwnego piastuna, poco moknie na deszczu, ani nawet nie zwracał na niego uwagi, mając głowę nabitą kwestjami wielkiej doniosłości społecznej.
Ostatnim z zadumanych myślicieli, który wyminął bramę, był pan Damazy. Wdrapał się na górę, złożył w przedpokoju swoje antydeszczowe przybory i wszedłszy do domu, usłyszał następujące wyrazy:
— Ja zawsze gadał, co te warszawiaki to największe blagiery na kuli ziemskiej! Jak Boga kocham, jakem Fajtaszko i marszałek szlachty!
Zebrani goście z wielkim entuzjazmem rzucili się na powitanie Damazego, pragnąc w ten choć sposób odebrać głos marszałkowi Fajtaszce, który od chwili wejścia do domu pana Klemensa nie mówił o niczem więcej, tylko o bladze warszawskiej.
Obecni z największym pośpiechem przyznawali słuszność marszałkowi i posiedzenie się rozpoczęło.
— Proponuję pana rejenta na prezesa, pana Zenona na wiceprezesa, a pana Wolskiego na sekretarza sesji — odezwał się Piołunowicz.
Wybór jednomyślnie zatwierdzono, i dwaj onegdajsi przeciwnicy znaleźli się na prezydjalnej kanapie. Rejent usiadł pod Seneką, pan Zenon pod Solonem, Wolski obok nich przy ogromnym stosie papierów, a pan Damazy zabrał głos:
— Dzień dzisiejszy, panowie! — rzekł zadziwiający ten człowiek — jest najpiękniejszym, najuroczystszym i najpłodniejszym w następstwa z pośród tych, jakie spędziliśmy razem. Dziś bowiem zastanawiać się mamy nad sposobami założenia, utworzenia i zorganizowania kasy pożyczkowej; dziś jesteśmy świadkami pojednania się dwóch wrogich sobie dotąd zasad, uosobionych w szanownym panu rejencie i uczonym panu Zenonie. Dziś wreszcie przez szanownego pana Zenona odczytany nam zostanie memorjał o pauperyzmie, w którym autor, przez szacunek dla szlachetnego przeciwnika swego, pana rejenta, starał się pogodzić nieprzyjazne dotąd teorje postępowe z konserwatywnem widzeniem rzeczy.
Mowie tej towarzyszyło głośne chrapanie leżącego na fotelu marszałka szlachty. Znakomity jednak Damazy nie zważał na to i tak zakończył:
— Z tych tedy powodów prosilibyśmy szanownego pana Zenona, a dzisiejszego naszego wiceprezesa, aby raczył nam memorjał swój odczytać.
— A który? — spytał z najwdzięczniejszym uśmiechem wiceprezes.
— Ten o pauperyzmie — objaśnił Damazy.
— Bo może woleliby panowie usłyszeć coś o mieszkaniach wilgotnych?
— Nie! Prosimy o ostatni, o pauperyzmie.
— Mam także o drenach... — przypomniał Zenon.
— Podziwiamy płodność pańską — wtrącił rejent — ale radzibyśmy skończyć już raz z tym nieszczęśliwym pauperyzmem.
Ponieważ fioletowy pan Klemens począł w tej chwili wyrabiać rozpaczliwe miny, rejent więc umilkł, a uczony Zenon przystąpił do czytania.
„Ze wszystkich klęsk, towarzyszących cywilizacji, niema straszniejszych nad te, które wypływają z wilgotnych mieszkań...“
— Ależ... — przerwał Damazy.
— Najmocniej przepraszam za omyłkę! — usprawiedliwiał się Zenon i wziął do rąk drugi rękopis.
— „Ze wszystkich środków, jakiemi posługuje się cywilizacja do osuszania gruntów, niema znakomitszego nad dreny...“
— Proszę o głos! — zawołał pan Piotr.
— Protestuję! — wykrzyknął Zenon. — Znowu się omyliłem, ale w tej chwili błąd poprawię:
— „Ze wszystkich klęsk, towarzyszących cywilizacji, niema straszniejszych nad te, które wypływają z ciągle szerzącego się pauperyzmu...“
— Wiosna jest najpiękniejszą porą roku... La Fontaine był największym poetą... Turenjusz był najznakomitszym wojownikiem ... Ależ, panie Zenonie! pańskie memorjały djabelnie pachną drugą klasą! — wykrzyknął rejent.
— Panowie! — odezwał się blady z gniewu Zenon — proszę o uwolnienie mnie od obowiązków wiceprezesa!...
I powiedziawszy to, wstał tak gwałtownie z kanapy, że ledwie głową nie strącił Solonowego popiersia.
— Panie Zenonie dobrodzieju!... — błagał go Piołunowicz, lękający się pojedynków jak ognia.
— Nie!... muszę wyjść!... — mówił rozgorączkowany Zenon.
— I może wyzwać mnie drugi raz na pojedynek... hę?... — pytał szyderczo rejent.
— Niewątpliwie!... niewątpliwie!... — powtarzał Zenon.
— Drogi, kochany panie Zenonie!... pohamuj się! uspokój się... — prosił ze łzami w oczach pan Klemens.
— Zgoda, uspokoję się, pohamuję się, ale nie pierwej, aż pan rejent wysłucha mego memorjału o pauperyzmie! — wołał drżącym głosem pan Zenon.
Tymczasem w bramie domu siedział na kamieniu ubogi starzec. Deszcz spływał mu z odzieży i włosów, a on, huśtając na rękach białe zawiniątko, mruczał monotonnym głosem:
— Pójdziemy hajty, Heluniu... pójdziemy hajty!...
Piołunowicz starał się ułagodzić Zenona, a Damazy namawiał rejenta do spokojnego wysłuchania memorjału. Ale obrażony rejent podniesionym głosem odpowiedział:
— Mój panie Damazy! wolę sto razy umrzeć od kuli pana Zenona, niż zostać na śmierć zanudzonym przez wsłuchiwanie się w jego żakowskie memorjały!...
Wkońcu obaj przeciwnicy zażądali uwolnienia ze swych wysokich urzędów, na co zgodzono się. Ponieważ zaś pan Zenon honorem zaręczył, że rejenta na pojedynek nie wyzwie, pozostawiono więc ich losowi i zorganizowano się na nowo.
Teraz Wolski głos zabrał:
— Zdaje się, panowie, że obecnie nic nam już nie przeszkadza pomówić o kasie pożyczkowej?...
— Prosimy, słuchamy! — odpowiedziano chórem.
— Otóż w kwestji tej nastręczają się cztery następujące pytania. Pierwsze dotyczy koncesji...
— O niej pomówimy później — wtrącił rejent.
— Zgoda! Drugie dotyczy wysokości procentu. Otóż proponowałbym cztery od sta na rok...
— Osiem nie jest za wiele, a ściągnie kapitał — odezwał się rejent.
— Niech będzie osiem — rzekł Wolski. — Punkt trzeci dotyczy gwarancji...
— Gwarancje dostarczają poręczyciele, naturalnie odpowiedzialni...
— I na to zgoda! Punkt czwarty dotyczy wysokości naszych wkładów...
— To najmniejsza! — odezwał się milczący dotąd pan Antoni.
— Właśnie, że nie najmniejsza! — wtrącił Piołunowicz. — Ja ofiaruję... dwa tysiące rubli...
— Panowie! — zaczął Damazy — tak piękny początek robi mi otuchę, że ten najświeższy nasz projekt błogie wyda owoce. Panowie! ofiara szanownego prezesa wskazuje nam to, cośmy zrobić powinni, i dlatego pozwoli pan rejent zapytać się... o wysokość swego wkładu.
— Dam także dwa tysiące rubli. A pan dobrodziej?... — spytał rejent Damazego.
— A pan Piotr dobrodziej? — ciągnął Damazy.
— Pięćset rubli — odparł Piotr. — A pan Damazy dobrodziej?...
— Dwa a dwa: cztery... Cztery tysiące pięćset rubli. A pan sędzia dobrodziej?... — spytał Damazy.
— Sto pięćdziesiąt rubli. A pan dobrodziej?... — dowiadywał się sędzia.
— Cztery tysiące sześćset pięćdziesiąt rubli — rachował Damazy. — A pan Wolski szanowny?...
— Dziesięć tysięcy rubli; notabene nie ode mnie, tylko od mego wuja — odparł Wolski.
— Czternaście tysięcy sześćset pięćdziesiąt rubli — mówił Damazy. — A pan Antoni dobrodziej?...
— Ja tam nie bawię się w filantropją! — rzekł wielki pesymista, trzymając piórko w zębach.
— Drogi wiceprezesie, a ile też pan dobrodziej ofiarujesz? — spytał powtórnie pan Piotr Damazego.
Mówcę zniecierpliwiła ta natrętność, odparł więc:
— Sądzę, że zebraliśmy już dość wielki kapitał, dalsze więc wkłady byłyby zbyteczne... Ja zaś ze swej strony mogę, co najwyżej, dołożyć do okrągłych piętnastu tysięcy...
— To jest trzysta pięćdziesiąt rubli — odparł pan Piotr, usiłując tak niewinnym wyrazom nadać uszczypliwe znaczenie.
Pan Damazy, usłyszawszy to, zrobił się majestatycznym.
— Proszę pana — rzekł — cieszy mnie to bardzo, żeś pan raczył zauważyć skromny mój udział w tem przedsięwzięciu. Nie lubię robić wymówek, lecz przypominam tylko, że plany, podawane przeze mnie, wogóle jakoś nie znajdowały pomiędzy panami poparcia!...
— Drogi panie Damazy!... — błagał mówcę Piołunowicz, widocznie obawiając się nowego zajścia.
— Ja bo nie przypominam sobie pańskich planów! — odparł zuchwale Piotr.
— Nie przypomina pan sobie?... — ciągnął dalej z ironicznym uśmiechem mówca. — A mój projekt tanich mieszkań, na który ofiarowywałem pięć tysięcy...
— Był niepraktyczny — wtrącił rejent.
— Zwracam uwagę szanownego pana Damazego — odezwał się uczony Zenon — że ja pragnąłem należeć z nim do spółki.
Pan Damazy rzucił okiem na dość wytarty tużurek mędrca i mówił dalej:
— Proponowałem założenie szkoły wyższej dla kobiet, pewnego rodzaju uniwersytetu, na który dawałem dwa tysiące rubli...
— To także było niepraktyczne — zauważył rejent.
— Przypominam szanownemu panu Damazemu... — wołał Zenon.
— Tanie mieszkania niepraktyczne, pensja niepraktyczna! — przerwał gniewnie Damazy. — Lecz zwracam uwagę panów, żem również proponował założenie akcyjnej fabryki pudrety i dawałem na nią...
— Pozwoli pan Damazy... — wtrącił Zenon.
— I dawałem na nią trzynaście tysięcy rubli — mówił Damazy, nie zwracając uwagi na Zenona. — A kto mnie poparł? kto chciał należeć do spółki?...
— Ja, panie Damazy, ja! — wrzasnął Zenon. — Pisałem nawet o kwestjach tych memorjały...
— Mówimy o pieniądzach, ale nie o memorjałach...
— Talent mój, panie Damazy, talent... — wołał Zenon.
— Z tego powodu nie widzę dobrej racji popierania cudzych planów, lecz chętnie postąpię jeszcze tysiąc rubli, jeżeli upewnicie mnie, że którakolwiek z moich idei urzeczywistnioną zostanie — mówił podniesionym głosem Damazy.
— To się na nic nie zdało — upewnił rejent.
— A więc jeżeli na nic, to cofam nawet moje trzysta pięćdziesiąt rubli z kasy pożyczkowej! — krzyknął wiceprezes.
— Dziś możesz pan cofnąć nawet trzysta tysięcy — rzekł pan Piotr.
— Jeżeli tak, to i ja cofam moje sto pięćdziesiąt rubli — odezwał się pan sędzia.
— A ja dołożę sto miljonów rubli! — dorzucił rejent. — Jeżeli ze sprawy poważnej mamy robić zabawkę, to zróbmyż ją, bardzo proszę!...
Z temi słowy energiczny rejent począł się kręcić po salonie, jakby szukał swej laski. Manewry te, aczkolwiek miały na celu tylko znalezienie kapelusza, dziwnie jednak ochłodziły zebranych.
Nastała chwilowa cisza, wśród której do uszu członków naukowo-społeczno-filantropijnego towarzystwa od strony schodów doleciał jakiś hałas.
— Co to znaczy? — wykrzyknął Piołunowicz i pobiegł ku drzwiom, w których ukazała się Wandzia z jakiemś zawiniątkiem na ręku.
— Dziadziu! — zawołała z głośnym płaczem dziewczynka — oni mówią, że to dziecko nie żyje!...
Szybko przeszła salę i złożyła przemokły swój ciężar na prezydjalnym stoliku.
— Mój memorjał!... — wykrzyknął przerażony Zenon.
Już było za późno! Na wiekopomnym memorjale spoczął istotnie blady, zimny i skostniały trup dziecka...
— Kto to przyniósł?... czyje to jest? — pytał w najwyższem przerażeniu pan Klemens.
— To tego pana, co dziadziowi fajkę uratował — odparła, łkając, Wandzia.
— Co?... Hoffa?... dziecko Hoffa?... Janek! Janek!... — wołał zrozpaczony starzec.
Wbiegł Janek.
— Gadaj zaraz, co się stało... co to znaczy?...
— Proszę łaski pana, to było tak: stoję ja sobie w bramie z Joa... chciałem powiedzieć: stoję sobie w bramie i patrzę, a tu siedzi ten stary pan na kamieniu... Ja zaraz do panienki, panienka w te pędy zeszła i mówi coś do niego, a on mamrocze... Więc panienka wzięła od niego dziecko mówi: „Niech pan pójdzie za mną!...“ A on sobie poszedł precz, na ulicę!
— Więc to był Hoff, Wandziu, Hoff?... — pytał znowu Piołunowicz tulącej się do niego i rzewnie płaczącej wnuczki.
— On, dziadziu, on!... poznałam go odrazu.
Wybity ze snu marszałek Fajtaszko stał między innymi milczący i przerażony, choć nie rozumiał, o co chodzi.
— Nieszczęście! — jęczał starzec. — Trzeba go szukać... on się jeszcze samobójstwa dopuści!...
— Trzeba przedewszystkiem iść do jego mieszkania — odezwał się struchlały Wolski.
— Idźmy! idźmy! — powtórzyło kilka głosów.
Pan Klemens wpadł do swego pokoju przebrać się.
— Panowie, zróbmy składkę — rzekł nagle Damazy. — Pójść tam z gołemi rękoma niepodobna!...
Obecni sięgnęli do portmonetek i w okamgnieniu zebrało się około stu rubli.
— Idźmy! — zawołał ubrany już Piołunowicz, wbiegając do sali.
Wszyscy ruszyli z miejsc, a Wolski razem z nimi. Za chwilę sala opróżniła się zupełnie; pozostały w niej tylko zwłoki biednej Heluni, złożone na memorjale o pauperyzmie i przykryte protokółami posiedzeń filantropijnego towarzystwa.
Była to jedyna i ostatnia posługa, jaką pesymista Antoni wyświadczył rodzinie nieszczęśliwego Hoffa. Mizantrop lękał się trupów — nakrył więc dziecko tem, co miał pod ręką.