Pająki (Junosza, 1894)/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pająki
Podtytuł Obrazek z życia warszawskiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1894
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
Pan Lufterman rozczulony ofiaruje przyszłemu zięciowi w podarunku: młode małżeństwo, pewną wdowę, artystę malarza i taką damę, która niekiedy miewa własny powóz.

— Tyś powiedział mądre słowo, Lejbuś, i ja się cieszę, że jesteś chłopak dorzeczny. Chodź ze mną, pokażę ci ludzi, a wierz mi, że to jest tak dobrze, jak gdybym pokazał gotowiznę.
Lejbuś zrobił minę zdziwioną.
— Cóż ztąd, że ludzie mają? mnie z tego nic nie przyjdzie.
— I znów powiedziałeś mądre słowo, chociaż tylko przypadkiem, ponieważ nie zrozumiałeś mojej myśli. Tak jest, Lejbuś, tobie nigdy nie przyjdzie nic z ludzi, mających dużo pieniędzy, ale z tych, co posiadają niewiele, możesz mieć jedwabne życie! Prosty interes; kto ma majątek, nie potrzebuje kredytu, a jeśli potrzebuje, to ma banki, hypotekę, prywatnych kapitalistów, którzy dają na jeden procent miesięcznie; ten, co ma mało, a musi żyć i nie może się obejść bez kredytu, przyjdzie do mnie, albo do ciebie. Nasz fach nie jest zły fach, a te biedaki, to — na moje sumienie — doskonały towar — śliczne bydło. Jeżeli trafisz na dobry gatunek biedaka, będzie pracował na ciebie, jak koń, a przytem możesz go doić, jak krowę, strzydz, jak owcę, on wszystko wytrzyma. Skoro raz wszedłeś z nim w stosunek, on już jest twój, on należy do ciebie, twoja rzecz w tem, żebyś go nie wypuścił z ręki.
— A jak on zechce się wydobyć?
— Nie potrafi, jeżeli go dobrze zaplączesz, a ty jesteś z takiej familii, w której było dużo ludzi bardzo zdolnych. Nie daleko szukając, dziadzio twój, Gancpomader, był cały artysta; twój ojciec Hapergeld znany jest w mieście. Jakie on robił sztuczki, jakie sztuczki i jak zręcznie! Żonę, nie chwaląc się, bierzesz z takiego domu, w którym nigdy na swoją potrzebę rozumu nie brakowało; nie posyłano po mądrość za Żelazną Bramę; więc ponieważ idziesz z takiej familii i będziesz miał żonę z takiej familii, powinieneś być szczęśliwy i prędko dorobić się majątku, jeżeli tylko zechcesz.
— Ja już chcę.
— Chcesz? Chcieć, to prawie pół interesu, potrafić, to druga połowa.
— Będę się starał.
— Staraj się, koniecznie się staraj! A teraz słuchaj uważnie. Tu widzisz dużo, bardzo dużo państwa. Piękne państwo, eleganckie, postrojone; ja sam niejedną z tych osób ustroiłem. Z tego państwa ja znam przynajmniej 40 procent; nie wszyscy się mnie kłaniają i ja się nie każdemu kłaniam. Nie wszyscy lubią się przyznawać do znajomości z Luftermanem, to nie pasuje do ich honoru.
— A pieniądze brać, to pasuje?
— Dlaczego nie? Otóż, ja ich znam. Ten naprzykład siwy pan, z wąsami, co tam idzie, to też mój dobry znajomy, nawet przyjaciel. Raz zrzucił mnie ze schodów, ale nieszkodliwie.
— Ze schodów?
— Cóż nadzwyczajnego? Czasem się trafia. Poproś, niech dziadek Gancpomader, albo twój ojciec powie, ile razy przebywał schody nie na nogach, tylko na rękach, albo na plecach.
— I oni nie robili gwałtu? nie pozywali?
— Młody jeszcze jesteś, Lejbuś. Czasem zlecieć ze schodów znaczy tyle, co na loteryi wygrać, często dobrze się opłaci; strata bywa na takim interesie rzadko kiedy, chyba, że się stanie nieszczęście, że człowiek rękę złamie.
— Ja się bardzo dziwię.
— Boś młody; jak nabierzesz doświadczenia, przestaniesz się dziwić. Może ci chodzi o honor?
— Tak.
— Mylisz się, alboż oni mogą nam ubliżyć? Nasz honor jest nasz, między nami; oni go ani naprawić, ani zepsuć nie mogą. Ten stary pan wyrzucił mnie za drzwi. Wiesz, ile go to kosztowało?
— No?
— Więcej, niż trzysta rubli. To nie jest zły interes; niech mam tylko codzień taki, wcale się o to nie rozgniewam. A widzisz tych dwoje młodych, co idą teraz? Ja ci tę parę daruję.
— Mnie?
— Na własność.
— Doprawdy, nie rozumiem, co chcecie powiedzieć...
— Widzisz, to jest młode małżeństwo; dopiero od czterech miesięcy on się nazywa mężem, a ona jego żoną. Ponieważ on ma niedużą pensyę i trochę długów, a ona wcale nie ma żadnego dochodu, więc było im bardzo pilno się ożenić.
Lejbuś się roześmiał.
— Ja im do tego szczerze dopomogłem — rzekł Lufterman — pożyczyłem jemu dwieście rubli, żeby się zagospodarował. Dlaczego nie dopomódz takiemu młodzieńcowi? Dałem mu na bardzo dogodnych warunkach, na raty, po dziesięć rubli miesięcznie. On się zaraz ożenił, on jest szczęśliwy, sam mi mówił, że jest bardzo szczęśliwy; zapłacił już cztery raty akuratnie, lepiej, niż bank. Przy pierwszej racie on się śmiał i był bardzo wesoły, przy drugiej i trzeciej nie był ani wesoły, ani smutny, przy czwartej wzdychał, przy piątej będzie stękał, a siódmej nie zapłaci. Ja wiem, że nie zapłaci.
— Dlaczego?
— Dlatego, mój kochany, że z początku nic im nie było potrzeba; oni bardzo mało co jedli, a jak tylko on wrócił ze swojego biura, to chodzili sobie na spacer. Teraz nabrali lepszego apetytu do jedzenia, a niedługo będzie im potrzebna służąca. Ja im tego nie życzę, ale może się zdarzyć, że będzie im potrzebny doktór i aptekarz; wtenczas raty będą całkiem nieregularne i wtenczas ja ci tych dwoje ludzi daruję.
— Jak nie będą mieli czem płacić? Dziękuję za prezent.
— Jesteś jeszcze niedoświadczony i z przeproszeniem twego honoru, głupi. Niech ci się nie zdaje, że ten prezent nic nie wart, on dużo wart. Sam się o tem przekonasz. Uważaj tylko na człowieka; my nie mamy innej ewikcyi, tylko osobę; jeżeli osoba jest honorowa i ma to, co u nich się nazywa ambicya, to jest więcej warta, aniżeli hypoteka na pierwszym numerze. Taki, widzisz, wstydzi się, gdy przyjdziesz do niego upominać się, wstydzi się sądu, boi kompromitacyi, drży, jak gdyby miał febrę, gdy mu wspomnisz o komorniku. Wierz mi, Lejbuś, że na takich skrzypcach, jeżeli kto dobry muzykant, może ślicznie grać. Aj, aj, jak może grać! Tylko trzeba być artystą. Ja się spodziewam, że ty będziesz artystą.
— Uczyłem się trochę przy ojcu.
— Ładna szkoła, śliczna szkoła! Jonas Hapergeld, niech on zdrowo żyje, jest duży muzykant, on ślicznie gra, a dziadzio Gancpomader w swoim czasie był cały majster! Ho, ho, ho, co on wyrabiał, co on wyrabiał!...
— Ja trochę słyszałem.
— Wszystkiego słyszeć nie mogłeś i możebyś nie zrozumiał jego sztuczek. On był taki znawca, że jak komu raz w oczy spojrzał, parę słów z nim pogadał, to wiedział doskonale, co on wart.
— Mądry dziadzio!
— Bardzo mądry. No, widzisz, ja już tobie podarowałem śliczną parę, dwa gołąbki, ty pilnuj ich, żeby ci niosły złote jajka. Masz wiedzieć, że on się nazywa Karol Prawdzic i okropnie się pyszni, że się tak nazywa. Co w tem jest, ja nie wiem; on powiada, że dla niego coś jest. Nam to wszystko jedno: Antek, czy Wojtek, niech mu będzie Michał, aby był z niego dochód.
— Dużo on wam winien?
— Tymczasem sto sześćdziesiąt rubli; ale za trzy lata ty będziesz miał u niego więcej, niż tysiąc rubli. Ty będziesz miał jego pensyę, jego zarobek prywatny, jego ruchomości. Ja nie przyrównywam, ale on będzie do ciebie przyczepiony lepiej, aniżeli mąż do żony, bo w małżeństwie może być rozwód, a ten stosunek nie ma rozwodu, on trzyma się do samej śmierci.
— Mnie się zdaje, panie Lufterman, że nie jest całkiem tak, jak wy mówicie.
— Dlaczego?
— Dlatego, że on może być od nas odczepiony.
— Jakim sposobem!
— On może wygrać na loteryi, dostać sukcesyę, może odrazu dług zapłacić.
— To prawda, to może być, ale powiedz, czy widziałeś dużo ludzi, którzy wygrali na loteryi, lub otrzymali niespodziewany spadek?
— Co prawda, wcale nie widziałem.
— A czy widziałeś takich, którymby dopomogli krewni, albo przyjaciele życzliwi?
— I o takim interesie również nie słyszałem, chociaż podobno się zdarza.
— I trzęsienie ziemi i zaćmienie słońca także się zdarza, ale nie codzień, ani nie co tydzień.
— No, a kto wam powiedział, że taki nie umrze i że dług nie przepadnie?
— Ma się rozumieć, że umrze, może nawet umrzeć młodo, nie doczekawszy się późnych lat, ale to jest bagatela.
— Ładna bagatela — śmierć!
— Dla tego, kto umiera, nie jest bagatela, ale dla nas... Jeżeli żył dość długo, kilka, lub kilkanaście lat, to z pewnością, na ścisły rachunek, nie został nam nic dłużny; zapłacił całą należność z grubemi procentami. Jeżeli umarł zaraz po zaciągnięciu pożyczki, a pożyczka była, co się rzadko zdarza, bez poręczycieli, to oczywiście jest strata. W pierwszym i w drugim wypadku strata na jednym rozkłada się na drugich. Inni zapłacą. Zresztą, co chcesz, w każdym interesie musi być trochę ryzyka, bez tego nie ma nic na świecie. Mój kochany zięciu, koniec końcem, ja ci tego pana Karola Prawdzica daruję, razem z jego żoną, z pensyą, z całym jego domem; podziękujesz mi kiedyś za ten prezent.
— Już dziękuję...
— Dam ci też kilka innych, bardzo godnych i porządnych osób. Dam ci jednę wdowę, co trzyma stołowników. Kłótliwa baba, ale płaci rzetelnie; dam ci jednego malarza, całkiem śliczny chłopak. Jest wesoły zawsze; śmieje się, gdy bierze pieniądze, śmieje się, gdy płaci. Nazywa mnie Belzebubem, a raz wymalował taki obrazek, że ja niby sobie siedzę w piekle, a dyabli mnie szturchają żelaznemi widłami.
— To bardzo głupie malowanie; jabym się rozgniewał.
— A ja nie; ja się śmiałem, choć było mi gorzko w sercu i od tej chwili podniosłem mu procent.
— Bardzo słusznie.
— Spodziewam się! Kto chce się śmiać i mieć wesołość, niech płaci; przecie i w teatrze biletów darmo nie dają.
— On mnie może też wymalować.
— Niech maluje. Ty mu nawet pozwól weksle malować; możesz jechać śmiało do tysiąca rubli.
— Tak?...
— A tak; ja się o niego dowiadywałem. On ma duży talent, on daje obrazy na wystawę; jemu może się trafić taki magnat, co odrazu da mu za obraz kilka tysięcy rubli. Przytem on jest bardzo ładny chłopak; on się dobrze ożeni. Widzisz, kochany Lejbuś, że ja ci nie daję złych podarunków; przeciwnie, co ci ofiaruję, to jest sam smak. Jeszcze dostaniesz jeden prezent, pewną damę, wielką damę. Ona występowała w cyrku, potem jeździła za granicę, bo ona jest też z pochodzenia zagraniczna, a teraz żyje sobie nieźle, z własnych funduszów, utrzymuje bardzo ładne mieszkanie, ma nawet powozik i dwa konie czarne, jak smoki.
— No, a jej na co pieniądze?
— Aj, Lejbuś, Lejbuś, ty jeszcze wcale nie znasz świata, ty nie znasz, nie znasz! Nie masz pojęcia, ile jest gatunków tych ludzi. Wszystko to trzeba znać, tak, jak kupiec swój towar. Są między nimi tacy, którzy bardzo ciężko na nas pracują, bo musieli pożyczyć pieniędzy w przypadku, w nieszczęściu; są tacy, którzy mało pracują, a pieniędzy trzeba im na zabawę, na karty, na hulanie, a są i tacy, którzy nic nie pracują, mają majątek po rodzicach, a też im często brakuje. Ten gatunek zjada to, co ma i to, co się spodziewa mieć i to, czego nigdy mieć nie będzie. Są różne gatunki. Ta pani, którą ci ofiaruję, jest z takiego gatunku, że dziś setki w błoto wyrzuci, a jutro może nie mieć na szklankę herbaty i na bułkę. Wierz mi, że to śliczna ryba, paradny kawałek interesu! Byłbyś niesprawiedliwy, Lejbuś, gdybyś powiedział, że ja nie jestem dla ciebie hojny. Ja dam posag za córką, ja ci daję moich własnych ludzi, gdzie znajdziesz drugiego takiego teścia? Pewnie nie w Warszawie.
— To jest prawda; posag wytargował mój ojciec i jego potem przez trzy dni głowa bolała od klektania; a ten prezent, co mi teraz dajecie, mam obrabiać mojemi własnemi pieniędzmi; nie ma co mówić, panie Lufterman, jesteście bardzo hojny człowiek, ale ja się na tem umiem poznać.
— Wstydź się, sądzisz, jak dzieciak; żebyś się głębiej zastanowił, przekonałbyś się, że to, co ja ci daję, jest bardzo dużo. Pokazać komu drogę, wiele znaczy, a dać dobrą radę, też coś warto.
Rozmowa się przerwała, gdyż pani Lufterman z panną Reginą, nagadawszy się z przyjaciółkami, przyszły i rzekły, że już wielki czas wracać do domu; nadto panna Regina oświadczyła, że ma wielki apetyt na wodę sodową, przyczem spojrzała bardzo wymownie na Lejbusia. Pani Lufterman wyraziła taką samą intencyę i również na Lejbusia spojrzała, ten znów z kolei zwrócił spojrzenie na przyszłego teścia.
Zrozumieli się odrazu; pan Lufterman kazał dać kufelek wody i wypił go do współki ze swą małżonką; Lejbuś również kazał dać kufelek i podał go pannie Reginie, zastrzegłszy, żeby była akuratna w podziale.
Takim sposobem, za kilka drobnych groszy, zdobyto wielką masę sprawiedliwości.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.