Pająki (Junosza, 1894)/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pająki
Podtytuł Obrazek z życia warszawskiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1894
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII,
w którym mowa o parze gołąbków i o bardzo osobliwych lekcyach buchalteryi podwójnej.

Pan Karol Prawdzic, z młodziutką małżonką swą Janiną, mieszkał na ulicy Wspólnej, w oficynie, na trzeciem piętrze; chodził pracować w godzinach biurowych do kantoru pewnej dużej fabryki, a po południu prowadził buchalteryę w magazynie towarów łokciowych.
Od czasu skończenia szkół, ciągle tylko z cyframi miał do czynienia i zwierzchnicy przyznawali mu, że jest doskonałym rachmistrzem.
Jak wiemy, pan Lufterman był przeciwnego zdania.
Pan Karol niezbyt dawno poznał dzisiejszą swoją żonę, przed dwoma laty zaledwie. Spotkali się w towarzystwie, na wieczorku, w domu prywatnym i jakoś sobie wzajemnie do gustu przypadli.
On zaczął bywać w domu jej matki, wdowy, z początku rzadko, potem coraz częściej, wreszcie stał się gościem codziennym.
Im bliżej poznawał pannę Janinę, tem więcej mu się podobała. Ona płaciła mu wzajemnością i wkrótce przyszli do przekonania, że jedno bez drugiego żyć nie może.
Matka, doświadczona i praktyczna kobieta, radziła im; „Nie spieszcie się ze ślubem, poczekajcie, aż Karol większą pensyę dostanie.“
W takich wypadkach perswazya niewiele pomaga; zakochanym się zdaje, że cały świat potrafią zwalczyć, że choćby na ich drodze piętrzyły się góry, to je usuną, choćby otwierały się przed niemi przepaście, to je przeskoczą, a morza przepłyną.
Matka, widząc, że dobra rada nie skutkuje, pogodziła się z losem i oddała córkę Karolowi, pobłogosławiwszy ją ze łzami w oczach.
Pan Karol urządził skromne, ale bardzo milutkie gniazdeczko, umeblował je jako tako, trochę za własne pieniądze, trochę przy pomocy usłużnego pana Luftermana.
Dla młodej pary zaczęło się życie, słodyczy pełne, jedwabne.
On chodził do biura, ona porządkowała maleńkie mieszkanko i schodzili się o czwartej u matki na obiad; po obiedzie on natychmiast udawał się do kupca, u którego księgi handlowe prowadził, ona zostawała u matki aż do siódmej wieczorem. O tej godzinie Karol powracał i wtenczas we dwoje tylko, lub z matką, wychodzili na spacer. Aleje Ujazdowskie, ogród Botaniczny, wspaniały park Łazienkowski, to były ulubione miejsca ich przechadzek.
Najlepiej lubili chodzić tam sami, we dwoje; nikt im nie przeszkadzał, mogli swobodnie snuć złote nitki marzeń rozkosznych.
Chodzili zwykle po ustronnych, mało uczęszczanych dróżkach, pod rękę; ona silnie się przytulała do jego ramienia i zdawało im się, że stanowią oboje jednę i nierozdzielną istotę.
W tem słodkiem złudzeniu była część prawdy, bo serca ich uderzały zgodnie, a dusze były harmonijnie nastrojone; łączyła ich wspólna miłość, jedność przekonań, gorąca chęć do pracy i uczciwego, pożytecznego życia.
Rozkosznie roili o przyszłości, a ta przyszłość jaśniała przed niemi w blaskach słonecznych, przedstawiała się w najponętniejszych barwach.
Ani wątpić, że sumienna praca Karola znajdzie uznanie zwierzchników; z czasem otrzyma on lepszą posadę, większą pensyę, co roku nie ominie go gratyfikacya.
Małe dłużki zostaną spłacone, a przy oszczędności, zacznie się zbierać fundusz na czarną godzinę. Z początku na czarną godzinę tylko, a potem na majątek. Nie duży, o dużym wcale nie myślą, ale maleńki, taki tylko, żeby zapewnił starość wygodną i spokojną.
— Może będziemy mieli dzieci — mówił do niej — wychowamy je na dzielnych i uczciwych ludzi, a potem, kiedy one na swój chleb pójdą i stanowiska w świecie zdobędą — odpoczniemy. Ja będę dziadkiem siwowłosym, ty babunią; osiądziemy sobie gdzie niedaleko Warszawy, w małem miasteczku, w ładnym domku z ogródkiem; dzieci przyjeżdżać do nas będą i wnuki. Ach! Janinko! Jacy my wtenczas będziemy szczęśliwi! Cóż, uśmiecha ci się ten projekt?
— Rozkosznie, ale...
— Zgaduję; nie podoba ci się małe miasteczko i wolałabyś zapewne wieś. I jabym wolał, ale wątpię, abym mógł odłożyć z zarobku aż tyle, żeby starczyło na kupno kolonii, lub folwarku.
— Nie rozumiesz mnie, zupełnie o czem innem myślałam, wymawiając owo „ale“.
— No?...
— Myślałam, mój drogi, że w tych projektach naszych twoja i tylko twoja praca gra rolę, a ja do skarbca naszego przyszłego szczęścia nie wkładam nic, ani jednego grosika.
— Ty wkładasz całe bogactwo, bo miłość, dobroć, łagodność i podporę w zwątpieniu, pociechę w smutku, bodziec do pracy, źródło siły moralnej; ty wnosisz tak wiele, tak bardzo wiele, że sama nie masz pojęcia o wartości twego wkładu.
— W twoich poczciwych oczach, ale to wszystko, coś wymienił, jest tylko, jak mówi mama, „romans“, a mnie to martwi, że ja nic realnego do współki naszej nie wnoszę. I widzisz, dawno już zbierałam się ci to powiedzieć, od trzech dni... Mam pewną myśl.
— Jakąż?
— Właściwie jest to postanowienie, tak, postanowienie niewzruszone, niezłomne, które wykonam niewątpliwie, jeżeli zechcesz mi w tem dopomódz.
— O cóż idzie, moja niezłomna?
— O wielką łaskę z twej strony.
— Mówże; o jaką?
— Ja sobie postanowiłam pracować; zawsze, co dwoje, to nie jedno; będzie więcej dochodu, prędzej dojdziemy do celu naszych marzeń. Dziadzio kupi domek z ogródkiem, a babcia... co chcesz, choćby parę krówek i konika. Jak ci się to podoba?
— Moja ty babciu śliczna — rzekł, przytulając mocno jej rękę do siebie — a zkądże weźmiesz pieniędzy na tego konika i krówki?
— Zarobię.
— Jakim sposobem?
— Takim, jak i ty; chcę być buchalterką, jeżeli mój pan zechce być nauczycielem swej Janki i przygotować ją do tego zawodu, bo mnie się zdaje, że to musi być niezmiernie trudna robota.
— Chciałabyś się uczyć naprawdę?
— O mój drogi, to tylko od ciebie zależy; ucz mnie, a przekonasz się, że dołożę pracy, aby cię zadowolnić.
— Doskonale!
— Dziękuję ci, kochany! Od kiedyż zaczynamy?
— Jak chcesz, możemy od jutra.
— Nie, nie; wiesz, że ja jestem w gorącej wodzie kąpana; zaczynamy od dziś, natychmiast, jak tylko powrócimy ze spaceru...
— No, ale przynajmniej pozwolisz mi wypić herbatę, gdyż jestem niezmiernie, niesłychanie głodny!
— Nie obawiaj się, będziesz nasycony. Dziś u nas kolacya bardzo wystawna.
— Proszę!
— Dwa pęczki rzodkiewki i serdelki z chrzanem.
— Coś idealnego!
— Idealnego! Wstydź się tak mówić, ty realistyczna rzodkiewko!
Postanowiwszy, że lekcye mają się zaraz rozpocząć, państwo Karolowie poszli do domu tak szybko, jak gdyby spieszyli się na pociąg.
Stało się to za sprawą pani Janiny, ona to bowiem tak przyspieszała kroku.
— Bój się Boga, kobieto, nie spiesz-że tak — rzekł pan Karol — mamy czas na lekcye, choćby do dwunastej.
Zaczął się wykład znacznie wcześniej, bo zaraz po herbacie i fenomenalnej kolacyi.
Uczennica zdjęła z siebie suknię spacerową i ubrała się w biały kaftanik batystowy, w którym wyglądała tak powabnie, że nauczyciel zaczął wykład od pocałunku. Taki wstęp do nauki buchalteryi bardzo się uczennicy podobał, nie chcąc jednak pozostać nauczycielowi dłużną, oddała mu dwa pocałunki, zapewne z tej okazyi, że przedmiot wykładu nosił nazwę buchalteryi podwójnej.
Państwo Karolostwo bardzo przyjemnie czas na lekcyach przepędzali. Suchy z natury swej przedmiot wydał się pani Janinie bardzo zajmującym i ponętnym; z każdym dniem nabierała więcej zamiłowania do cyfr i rachunków i rzeczywiście robiła postępy. On podziwiał swą uczennicę i zachwycał się jej pojętnością. A gdy była już bliska ukończenia kursu, opowiadał jej o trudnościach, jakie musiał pokonywać w biurze, o całogodzinnych poszukiwaniach jakichś marnych piętnastu kopiejek, które tak się gdzieś w księgach zapodziały, że nie było sposobu ich odszukać.
— Ale ty znalazłeś? — pytała zaciekawiona, jak gdyby jaki stary rachmistrz, co pół wieku przynajmniej spędził nad księgami i umie na pamięć wszelkie historye najciekawszych omyłek i zawikłań rachunkowych.
— Naturalnie, żem znalazł, ale co to kosztowało pracy!
— I gdzie? jak? — pytała — opowiedz-że mi, jak to było, mój serdeczny.
On też opowiadał z najdrobniejszemi szczegółami, szczęśliwy, że ma żonę, która nawet biurowe jego kłopoty odczuwa i doskonale rozumie.
Jak się ci ludzie kochali, jak się całowali serdecznie na „conto corrente“ i na najrozmaitsze rachunki!
Właśnie piąty miesiąc dobiegał od czasu, w którym się pobrali; lekcye zbliżały się do końca, chodziło tylko o kilkogodzinną pracę dla młodej buchalterki. Nie tracili nadziei, że taką pracę znajdą i opierali na niej rozmaite kombinacye.
Śmiała jest, bo śmiała niesłychanie ta buchalterya młodości, wspierana przez miłość i nadzieję, a oprócz tego, że śmiała, jest piękna, a oprócz tego, że piękna, jest szlachetna.
To tylko szkoda, że szlachetne rośliny warzy przedwcześnie nieubłagany mróz życia i że łamią je wichry przeciwne...
Właśnie, gdy zakochani, uśmiechnięci, przechodzili przez cienistą aleję parku, snując rozkoszne plany przyszłości, pan Lufterman w tej samej chwili zrobił z nich prezent przyszłemu zięciowi. Ani im na myśl nie przyszło, że mogą być przedmiotem darowizny i że są już policzeni, jako dodatek do posagu panny Reginy Lufterman.
Długo chodzili tego wieczora; w pogawędce serdecznej, szczerej, w szeptach, uśmiechach, szybko zbiegał im czas. Słońce złożyło złocistą głowę na spoczynek; księżyc zajaśniał na niebie i rzucił srebrne smugi na stawy Łazienkowskie, oświetlił piękne posągi, uroczy teatr na wyspie; promykami swemi przeciskał się przez zieleń drzew parkowych, przeglądał w oczach zakochanych par i cicho, łagodnie, płynął po lazurowem niebie, niby po niezmierzonej toni oceanu.
Nie dziw, że podczas nocy tak pięknej, ludziom się nie chciało wracać do miasta, do murów, że radziby byli przedłużyć pobyt na świeżem powietrzu, choćby do północy, a bodaj do świtu.
I pan Lufterman zachwycał się pięknym wieczorem; otworzył okno i wychylił głowę na ulicę.
W narożnym szynku naprzeciwko było pełno ludzi. Pan Lufterman łowił uchem gwar, dolatujący z szynkowni, uśmiechał się, kręcił głową i rzekł do żony:
— Ja zawsze mówiłem tobie, że szynk, to jest doskonały interes!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.