Pająki (Junosza, 1894)/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pająki
Podtytuł Obrazek z życia warszawskiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1894
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.
Wesele na Amatorskiej sali; radość Izraela Meira; dziadzio Gancpomader funduje państwu młodym dorożkę.

Za Żelazną Bramą, frontem do Gościnnego Dworu, tyłem do ulicy Ptasiej, wznosi się wspaniały gmach; ogromny, masywny, prawdziwie magnacki, imponujący samą masą murów. Wzdłuż frontu, dołem, ciągnie się krużganek sklepiony, na krużganku balkon okazały. Duże okna, poprzedzielane filarami, a na drugiem piętrze małe kwadratowe okienka, wyróżniają ten gmach od sąsiednich zwyczajnych kamienic.
Między filarami krużganku mieszczą się z drzewa sklecone kramiki, z lichemi towarami łokciowemi; w narożnej sali na dole jest szynkownia, a wzdłuż całego frontu, długim rzędem, rozsiadły się przekupki, sprzedające latem owoce, a zimą obwarzanki, makagigi i inne delicye dla niewybrednych smakoszów.
Jeżeli komu wypada codziennie droga tamtędy, ten zauważył zapewne, że w narożnych oknach pierwszego piętra gmachu i od ulicy Zimnej, w oknach przyozdobionych białemi firankami, bardzo często wieczorem jaśnieje światło rzęsiste, dolatują ztamtąd tony bardzo skocznej muzyki, a przez szyby widać podrygujące sylwetki ludzi, należących do jednej rasy, jednego typu, a dzielących się pomimo to na wiele najrozmaitszych odcieni.
Przypatrzywszy się bacznie z pewnego oddalenia, zobaczyć można damy wydekoltowane, damy w spacerowych sukniach, w okryciach; matrony w staroświeckich perukach i tupetach na głowach, we francuskich szalach na ramionach; mężczyzn w chałatach, w hasydzkich czapkach, na tył głowy zsuniętych, to w długich sakpaltach i kapeluszach filcowych, to zupełnie „en forme“, we frakach, białych krawatach i w cylindrach.
Możnaby mniemać, że zeszli się tu przedstawiciele wszelkich odmian i gatunków żydów warszawskich, a przecież wszyscy do jednego orszaku weselnego należą.
Wszyscy oni stanowią jedno towarzystwo, bo trzeba wiedzieć, że ta wielka sala jest do wynajęcia dla każdego żyda, który nie chce, lub nie może, w domu wesela wyprawić.
W takim razie wynajmuje się sala.
Jest ich w Warszawie sporo: na Franciszkańskiej, na Dzielnej, na Grzybowie, w różnych punktach miasta; nazwy ich rozmaite są: „Paryska“, „Amatorska“, „Wenecka sala“, „Imperial“, same wspaniałości.
Ta, o której mówimy, do pierwszorzędnych należy, a że na weselach takie różnorodne towarzystwo się zbiera, że częstokroć spotkać w niem można frak obok zabłoconej kapoty, aksamitną czapkę, na której szczątki pierzy siedzą, obok jedwabnego szapoklaka — to bardzo proste zjawisko.
W Warszawie, ta pseudo-cywilizacya, która się na kroju ubrania zasadza, do mas żydowskich wdziera się podstępnie; nie obejmuje ona całości, ale robi w niej szczerby, przychodzi, jak lis do kurnika, podkopuje się i chwyta ofiarę.
W wielu rodzinach znaleźć można fanatycznie konserwatywnego dziadka lub stryja i ultra-postępowego synowca lub wnuczka. W wielu rodzinach są tacy, którzy noszą kapotę do samej ziemi i tacy, co tylko do kolan i tacy, co już całkiem rozbrat wzięli z chałatem.
Na wesele schodzą się członkowie rodziny; są sami, w swojem kółku, nikt ich nie podpatruje. Podpili sobie trochę, więc się budzi humor i fantazya, budzą się uczucia rodzinne, tradycya. To też pan we fraku, który udaje zazwyczaj, że wcale nie rozumie żargonu, tu szwargocze aż mu w gardle chrapie, śpiewa, strzela konceptami, skacze.
Przebudziła się w nim dusza żydowska i hula.
Właśnie w tej sali odbywa się wesele. Pan Lejbuś Hapergeld jest już szczęśliwym małżonkiem panny Reginy Lufterman, a teraz używa, jak pączek w maśle; je, pije, śmieje się z konceptów wesołego izraelity, który za małe wynagrodzenie daje gościom dużo wesołości.
To jest jego specyalność, on z tego żyje. Oprócz jedzenia i picia „ad libitum“, dostaje kilka, kilkanaście, czasem nawet kilkadziesiąt rubli, stosownie do zamożności osób, które ma swoim dowcipem rozweselać.
Mówi prozą i wierszem, wygłasza oracye, przeplatane cytatami z ksiąg mądrych, poprzyczepianemi najdziwaczniej; tańczy, śpiewa, żartuje z państwa młodych, z gości; jednem słowem, robi wesołość na urząd, tak dobrze, jak płaczki cmentarne robią na obstalunek wielki smutek.
Każdy człowiek ma swoje powołanie i swój sposób do życia.
Oprócz tego bawiciela z urzędu, jest jeszcze jeden gość bardzo wesoły, pan Izrael Meir Zwanzig — swat.
Wszyscy artyści mają tę słabość, że lubią się przypatrywać swym dziełom, to też i Izrael Zwanzig bywa zawsze na weselach par, które dzięki wymowie swej i przekonywającym argumentom, połączył.
Jak wspomnieliśmy wyżej, pan Zwanzig, przy układzie o honoraryum za swatanie, zastrzegał sobie zawsze udział w uczcie zaręczynowej i weselnej i z serwitutu tego, któryby słusznie pastwiskowym nazwać było można, korzystał sumiennie; przytem robił jeszcze jeden mały geszefcik. Winszując panu młodemu pięknej i bogatej żony, życzył mu, aby jak najrychlej doczekał się syna; dodawał przytem, iż żywi niepłonną nadzieję, że i on, Izrael Meir Zwanzig, nie będzie zapomniany i znajdzie się w liczbie przyjaciół, zaproszonych na tak zwane „chrzciny.“
Pan I. M. Zwanzig miał bardzo liczną klientelę, a na skutek tego dobre jedzenie i picie było dla niego niemal rzeczą powszednią.
Powierzchowność jego świadczyła, że czasu napróżno nie tracił i że sprawę odżywiania szlachetnego swego organizmu traktował poważnie.
Miał brzuszek bardzo ładnie zaokrąglony, policzki pełne i czerwone, wargi grubo mięsiste, a oczy zawsze świecące. Oczy tego obywatela były maleńkie, ginęły bowiem w warstwie tłuszczu i wyglądały na świat, jakby przez szparę, ale pomimo tego były bardzo ruchliwe i bystre, malował się w nich spryt jakiś szelmowski i przebiegłość.
Lejbuś na swem weselu czuł się bardzo szczęśliwym; jadł różne doskonałe rzeczy, posilał się, jakby na całe miesiące głodu, chociaż go głód nie czekał.
Rosół z kaczki, skrzydło z gęsi, całego śledzia, parę kawałków nadziewanej ryby, porcyę tortu, garść makaroników i cukierków, skonsumował bez żadnej trudności; przytem nie żałował sobie ani wódki, ani piwa, ani rodzenkowego wina, ani araku do herbaty.
Młoda żona szepnęła mu delikatnie do ucha:
— Słuchaj, ty paskudniku, jeżeli ty codzień tak jadasz, to lepiej daj mi odrazu rozwód, bo ja nie chcę, żeby mój posag był umieszczony w twoim bezdennym brzuchu.
Lejbuś mruknął znacząco i odpowiedział półgłosem:
— Ty mnie jeszcze nie znasz, Reginko, ty nie wiesz, jaki ja jestem skąpy. Za własne pieniądze ja jeść nie lubię, ale teraz, na weselu... Powiedz moja kochana, kto sprawił to wesele?
— Jakto kto? Rodzice.
— No, właśnie; rodzice sprawili, więc lepiej, że ja zjem, niżby goście mieli zjeść; niech się więcej w familii zostanie. Czy nie mam racyi?
— Masz bardzo śliczną racyę i mnie to cieszy, że jesteś mądry.
— A wiesz, Reginko, dlaczego ja tańczyłem tak gwałtownie?
— Zapewne z uciechy, że dostałeś ładną, posażną i edukowaną żonkę.
— Nie; ja się mogę cieszyć z tego siedząc i skutek będzie taki sam.
— Więc?
— Ja tańczyłem dla utrzęsienia się, żebym mógł więcej zjeść.
Pani Regina roześmiała się i powiedziała Lejbusiowi do ucha, że jest z niego bardzo przyjemny i bardzo mądry paskudnik.
Wesele było niezmiernie ożywione. Młodzież skakała z ogniem, starzy popijali rodzenkowe wino i prowadzili rozmowę o nader ciekawych sprawach i interesach, a pani Hapergeld, pani Lufterman, ciocia Cynamoner, ciocia Bitterkraut, wujenka Zwibelwajs i babcia Knopf, zasiadłszy na długiej ławce pod ścianą, opowiadały sobie o różnych przebytych cierpieniach moralnych i fizycznych, drożyznie koszernego mięsa, o pyskatości sług żydowskich, wadach mieszkań warszawskich, potrzebie wyjazdu do ciepłych wód, a w najgorszym razie, choćby na letnie mieszkanie do Mrozów, lub do Grodziska.
Kiwały głowami, wzdychały ciężko, obliczały ile kosztuje sprawienie porządnej sukni na wesele.
Była to dla nich rozmowa bardzo ciekawa i zajmująca; twarze miały przytem bardzo ożywione, ruchy energiczne, a mówiły tak głośno, że chwilami głuszyły dźwięki muzyki, przygrywającej do tańca.
Wesele skończyło się jak najpomyślniej, goście odeszli zadowoleni, obsypując jeszcze raz życzeniami, tak państwa młodych, jak i rodziców.
Pan Lufterman, nie bez małej sprzeczki, załatwił rachunki z właścicielem sali, a dziadzio Gancpomader oświadczył, że sam odwiezie państwa młodych na nowe mieszkanie.
— Pojedziemy — rzekł — dorożką, na mój koszt i przekonacie się, że to jeszcze nie jest wszystko, co dla was zrobić zamierzam. Gdzie jest Izrael Meir? Gdzie jest swat? Ja jemu chcę coś powiedzieć.
Pokazało się z badania służby, że szanowny Izrael Meir Zwanzig przed godziną ulotnił się cichaczem, po angielsku, schowawszy do kieszeni, przez roztargnienie zapewne, dwa kawałki pieczonej gęsi, całego śledzia i trochę pierników.
Służba patrzyła na ten rabunek przez szpary, gdyż miała polecone tylko pilnowanie naczyń.
— Niech go dyabli wezmą — rzekł dziadzio — nie ma o czem mówić, on także potrzebuje żyć.
I pani Hapergeld i pani Lufterman były bardzo ciekawe, dlaczego dziadek funduje dorożkę i to przy nocnym kursie i dlaczego koniecznie chce sam odwieźć do domu państwa młodych; napraszały się też obie, aby i one mogły państwa młodych odprowadzić, ale dziadzio Gancpomader oparł się i oświadczył wręcz, że tej przyjemności nie chce z nikim dzielić.
— Dajcie pokój, kobiety — rzekł p. Lufterman — dziadek tak chce; niech będzie, jak chce.
— Niech będzie, jak chce — potwierdził ojciec Lejbusia.
— No, no, niech sobie będzie — dodała pani Lufterman z gniewem — niech go dyabli wezmą, skoro ma takie waryackie fanaberye.
Lejbuś pożegnał się z rodzicami, wziął półosma rubla na życie na pierwszy tydzień od ojca, drugie półosma rubla od teścia, obejrzał uważnie, czy mu czasem nie dali fałszywej dziesiątki i w towarzystwie dziadka i żony udał się na nowe mieszkanie.
Znajdowało się ono na ulicy Żelaznej, w oficynie, na drugiem piętrze; jeden pokój z przedpokojem i kuchnia.
Na drzwiach, z polecenia panny Reginy, przybity był bilet wizytowy z napisem: „Leon Bernard Hapergeld“. W kuchni, na przybycie państwa młodych, oczekiwała służąca. Natychmiast zapaliła światło i odeszła.
Państwo młodzi zasiedli przy stole, a dziadzio Gancpomader odrazu, bez żadnych przygotowań, rozpoczął mówkę. Był to człowiek, posiadający dar elokwencyi i lubił się z tem popisywać.
Zaczął gruntownie od samego początku, od pierwszych rodziców i dowiódł jasno, jak na dłoni, że Adam był co innego, a Ewa co innego; że gdyby było z początku dwóch Adamów, toby było źle, gdyby dwie Ewy — jeszcze gorzej, gdyż wcale nie istniałby handel, tylko same plotki; wspomniał o Noem i jego trzech synach, którzy też byli żonaci, potem szybko przebiegł dzieje Abrahama i jego żon, z których jedna była bardzo porządna żydówka, a druga cyganka; wspomniał o Locie i jego małżonce, surowo ukaranej za ciekawość; o córkach Lota, które, jak wiadomo, wcale nie były porządne panienki; dotknął lekko małżeństwa Izaaka i Jakóba, rzucił mimochodem kilka przepięknych myśli Salomonowych o kobietach i małżeństwie, a gdy się już zmęczył i zasapał, jednym śmiałym zamachem zrobił skok z Jeruzalem do Warszawy, na bruk praktycznego gruntu i rzekł tak:
— Powiedziałem wam, że funduję dorożkę moim kosztem i zafundowałem ją moim kosztem; powiedziałem, że na tem nie jest koniec i zaraz się przekonacie, że nie jest na tem koniec. Wziąłem z wesela w kieszeń flaszkę wina i chcę wypić za waszą pomyślność. Dajcie kieliszków, albo szklanek.
Pani Regina podała szklanki i napili się wszystko troje. Dziadzio Gancpomader wydobył z kieszeni pugilares i jakieś papiery w zapieczętowanej kopercie, czem wzbudził takie zainteresowanie w słuchaczach, że go niemal pożerali oczami.
Z pugilaresu wyciągnął dwie nowe sturublówki i rzekł:
— Do każdego interesu potrzebny jest dobry początek. Macie dobry początek, dla ciebie, Lajbele, sto, dla ciebie, Ryfciu, drugie sto; zróbcie z tego sto tysięcy, dziadek wam życzy... Ta koperta jest tylko dla ciebie, mój wnuku; nie znajdziesz w niej pieniędzy, ale znajdziesz moje pismo, a z czasem przekonasz się, że to pismo, ten rozum, co w niem siedzi, wart jest też trochę pieniędzy. Teraz to już jest koniec. Bądźcie zdrowi. Ty, Lejbuś, pamiętaj, że z żoną współka najlepsza i szanuj żonę, bo to pierwsza żona, a wiesz zapewne, że pierwsza żona, to pies, a druga kot.
— Dlaczego ja mam być pies? — zawołała pani Regina.
— Tak mówi przysłowie, moja Ryfciu! Znaczy ono, że pierwsza żona jest dla męża dobra i wierna, jak pies, a druga wszystko ciągnie tylko dla siebie i ma takie ostre pazury, jak kot. No, dość już tymczasem, bywajcie zdrowi, dobranoc.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.