Pająki (Junosza, 1894)/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pająki
Podtytuł Obrazek z życia warszawskiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1894
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI.
w którym pokazuje się, co znaczy wielkie oko.

Pan Karol usiłował stanowczo i raz na zawsze oswobodzić się z zależności od pana Hapergelda, jego wspólników i faktorów; w tym celu starał się ciągle o robotę po za biurową.
Czego ten człowiek nie robił?! Podejmował się prowadzenia książek rachunkowych, korespondencyi; nie gardził nawet przepisywaniem, które aczkolwiek bardzo licho płatne, dawało jednak coś. Był przytem rządcą dwóch dużych domów, za co miał mieszkanie i kilkanaście rubli na miesiąc.
Wstawał rano, a kładł się spać późno; niekiedy nawet nie kładł się wcale i pomimo tej pracy forsownej na losy swoje nie narzekał; owszem, czuł się szczęśliwym, gdy we środę zarobił tyle, że mógł sobie kupić spokój na... czwartek.
Jeden dzień, niewiele to na rachunek kalendarzowy, lecz sporo na miarę nerwów rozstrojonych.
Zazwyczaj projektował sobie, że w dniu spokojnym wykona ogromną masę roboty; nikt mu przeszkadzać nie będzie, więc praca pójdzie raźniej i żwawiej. Często tak bywało, czasem nie.
Przychodziła na niego niekiedy szczególna jakaś niemoc. Niby nie był chory, ale nie mógł się ruszać; niby nie doznawał bólu głowy, a przecież myśleć porządnie nie potrafił. Widział przed sobą cyfry, w równych szeregach, pięknie i wyraźnie napisane, a nie był w stanie rozróżnić czwórki od piątki, trójki od siódemki.
Zdawało mu się, że ciągle fruwa koło niego i unosi się w powietrzu maleńka czarna muszka, drobniutka, jak pyłek, ale ogromnie żwawa, i to było szczególne, że widział ją tylko lewem okiem i zawsze z lewej strony.
Drobniuchny ten owad miał swoje właściwości szczególne, a tę najdziwaczniejszą, że można go było widzieć nawet zamknąwszy oczy.
Źrenica dostrzegała go przez powiekę.
Obserwowany dłużej przez zamknięte oko, owad zmieniał barwę. Czarność jego otaczała się złotą obwódką, niby aureolą promienną, potem zlewała się ze złotem i zmieniała się w jakiś punkcik świetlny, amarantowy, purpurowy, w końcu krwisty. Otworzywszy szybko oko, pan Karol spostrzegał znowuż swoją wierną, maleńką towarzyszkę w codziennym czarnym stroju; trzymała się, jak zwykle, lewej strony i robiła ruchy, albo po linii prostej, zbliżając się do oka, to znów oddalając od niego, albo też po łagodnie krzywej, kołysząc się w powietrzu.
Ta mała muszka była zapowiedzią innych niespodzianek.
Czasem ni ztąd, ni zowąd, drgać zaczęła powieka, czasem wśród nocy, gdy było zupełnie ciemno, przed oczami migały w powietrzu plamy świetlne, w formie kół, albo też w postaci snopków promieni, bardzo jasnych.
Zdawało się nieraz panu Karolowi, że z odległej przestrzeni ku oku biegnie taka plama bardzo szybko, a wpadłszy w oko — ginie; zaledwie zginęła jedna, goni ją druga, oderwała się, nie wiadomo zkąd w górze — i biegnie do oka niesłychanie szybko. Były to niby robaczki świętojańskie, tylko duże i niedające się pochwycić.
Szczęście, że pan Karol miał w domu doskonałego lekarza w osobie swej żony. Ta miała zawsze pod ręką bardzo skuteczne środki: esencyę herbaty, wodę różaną. Pomagało to niekiedy na drganie powieki, ale czarnej muszki nie było w stanie odpędzić.
Ale mniejsza o muszkę; pana Karola to głównie bolało, że dzień ma tylko dwadzieścia cztery godzin, a nie czterdzieści ośm, a człowiek tylko jednę głowę posiada, zamiast dwóch — w dodatku i ta jedna niekiedy cierpiała i wymawiała posłuszeństwo, bez względu na to, że za kilka dni przypadał jaki przykry termin, bez względu, że lada chwila mógł przyjść sam pan L. B. Hapergeld i żalić się na swój ciężki los.
Istotnie, biedaczysko, on taki spracowany! Rano był u kilku wierzycieli i w sądzie, w południe musiał odbywać „posiedzenie stojące“ przed bankiem, przed wieczorem znów fatygował się do kancelaryi komornika, którego względom przymuszony był polecić jednego ze swych dłużników.
Już nóg nie czuje, zdrowie stracił i musi do Karlsbadu jechać, ratować życie, odzyskać siły zniweczone i stargane.
Dla tego biedaka specyalnie przydałaby się panu Karolowi druga głowa i dnie czterdziestoośmiogodzinne, ale ponieważ natura nie wyposaża ludzi tak hojnie, więc trzeba się godzić z losem i poprzestawać na tem, co jest, a na skąpstwo przyrody nie narzekać, gdyż byłoby to niesprawiedliwością wielką.
W naturze wszystko jest mądre i przewidziane. Ludziom potrzebującym więcej głów i rąk, aniżeli etat przyrodzony wyznacza, dana jest tak zwana wola, która pod przymusem dokonywa rzeczy niezwyczajnych. Ona to, niby biczem, pobudza energię mózgu, lub jeżeli potrzeba, energię muskułów. Pod jej wpływem człowiek robi takie wysiłki, jak koń wyścigowy pod szpicrutą i ostrogami. Czasem dochodzi do mety, czasem go zdystansują, a bywają zdarzenia, że pada na torze. Rozumie się, że taki wyścigowiec prędzej kończy karyerę, niż opasły karosyer, nie szafujący energią i nie znający, co wysiłek, ale rady na to nie ma. Przy silnej woli i przy zdrowiu można do czasu lekceważyć nawet hygienę. Ona się później zemści — niech się mści, jeżeli chce, któż jej może zabronić?
Pan Karol zdrowie miał dobre i nie chorował wcale, tylko było mu coś, coś szczególnego, czego nie umiał bliżej określić. Bał się. Czego? Sam nie wiedział, ale żył w ciągłej obawie. Każde poruszenie klamki u drzwi wprawiało go w drżenie, lękał się wszystkiego i wszystkich. Jeżeli ujrzał psa na ulicy, przechodził na drugą stronę chodnika; za nic na świecie nie wsiadłby do dorożki lub sanek, mniemał bowiem, że zaraz się rozlecą; często drżał podczas upału, lub doznawał uczucia gorąca w mróz. Bał się tłumu, nie wchodził nigdy tam, gdzie się gromadzi dużo ludzi; czasem śmiał się bez powodu, a czasem bez żadnej przyczyny płakał. Budząc się ze snu, był przekonany, że go spotka jakieś wielkie nieszczęście, że nie dziś, to jutro, dostanie pomieszania zmysłów.
Radził sobie na to zimną wodą. Zanurzał głowę w miskę, albo brał prysznic i to go odświeżało na cały dzień.
Zresztą był zupełnie zdrów i nadzwyczaj silny i żałował, że części tego zdrowia nie może dać żonie swej i dzieciom. Pani Janina była wątła, dzieci chorowały często i tak się jakoś składało, że oprócz zwykłych, codziennych zmartwień, były często i nadprogramowe, niespodziewane.
Znosił jakoś to wszystko.
Sam dziadzio Gancpomader, który swego wnuczka często odwiedzał i ztąd o panu Karolu miewał relacye, przyznawał, że to jest człowiek żelazny.
— Słuchaj, Lejbele — mówił nieraz do wnuka — ty jego szanuj, bo on jest mocny człowiek.
— Dlaczego on ma być mocny, kiedy mizernie wygląda? W czem dziadzio widzi jego moc? — pytała pani Regina.
— Mówię wam, że jest mocny. Skoro on twego męża wytrzymuje, to dużo może wytrzymać.
— No, kto mu każe wytrzymywać? Niech nie wytrzyma, niech go dyabli wezmą!
— Ty tak nie mów. Owszem, żeby on długo żył i dobre zdrowie miał, bo on jest dobry robotnik. Lejbuś, ile ty jemu dałeś wszystkiego gotowizny?
Pan Leon Bernard pomyślał, zajrzał do książki, porachował i rzekł:
— Wszystkiego razem około pięciuset rubli.
— Ile on tobie teraz winien?
— Bez mała trzy tysiące.
— A ile ty masz od niego rocznie?
— Co ja od niego mam? Niewiele. Czasem w miesiącu trzydzieści, czasem czterdzieści rubli, w grudniu, jak dostaje gratyfikacyę, to sześćdziesiąt. On się ciągle ze mną reguluje; jemu się zdaje, że ma sześciu wierzycieli, a on ma jednego. On nigdy w swojem życiu z tego nie wyjdzie, bo doskonale związany jest.
— To prawda; on jest ślicznie związany, ja sam nie potrafiłbym lepiej pościągać węzłów; ale ty, Lejbuś, nie gadaj, że nie masz z niego nic, ty dużo masz. To jest ładny człowiek i ty go szanuj. Ja ci każę... a starszych należy słuchać. Ty wiesz, że pochodzisz ze znacznej familii; wiesz, kto jest twój ojciec i twój dziadek, ale nie wiadomo ci, kto był twego dziadka ojciec i twego dziadka dziadek.
— Zkąd ja to mogę wiedzieć?
— To byli dwaj porządni pachciarze, nabożni i rozumni ludzie, oni handlowali serem, mlekiem, rozmaitemi rzeczami. Ja mam od nich takie przykazanie i takie zdanie: że dopóki krowa daje dużo mleka, dopóty nie można jej ani zabijać, ani sprzedawać. Czy ty rozumiesz, Lejbuś, o jakiej krowie ja mówię?
Lejbuś się roześmiał.
— Dlaczego nie mam rozumieć?
— Ja prawdę mówię.
— Wiem, wiem! On rzeczywiście jest prawdziwa krowa, skoro go można tak doić i tak mocno związać. Jabym się nie dał, a on głupi daje się. On jest bardzo głupi. Ja sobie nieraz myślę, że gdybym ja był komu winien, i nawet naprawdę winien, gdyby mi kto pożyczył pieniądze, a potem chciałby je odbierać, straszył mnie sądem i komornikiem, to...
— No, to cobyś zrobił?
— Śmiałbym się, bardzobym się śmiał, a dziadzio nie?
— Może i jabym się cokolwieczek śmiał.
— Dużo mi sąd zrobi! Da wyrok, niech on sobie da wyrok! Komornik przyjdzie, wielka rzecz, niech sobie przyjdzie! Dlaczego ja mam co mieć w domu? Ja mogę nic nie mieć, a choćbym co miał, to też może być cudze. Co mi kto weźmie? Jemu się może podobać moja zielona kanapa, a to wcale nie jest kanapa, tylko taka sobie zielona symulacya. Co mi może zabrać? Powietrze ze stancyi, śmiecie z podłogi, kurz ze ściany. Niech bierze, niech szuka moich dochodów, alboż ja waryat, żebym miał pokazywać dochody? Ja bardzo się dziwię, dlaczego taki pan Karol nie próbuje się bronić; niech mi to dziadzio wytłómaczy.
Dziadzio Gancpomader pogładził brodę, pomyślał przez chwilę i rzekł:
— Jak tobie się zdaje, Lejbuś, co człowiek ma w sobie we środku?
— Co ma mieć? Trochę serca, kawałek żołądka, cokolwiek wątroby...
— Ja się nie o to pytam i ty nie rozumiesz, do czego moja mowa idzie. Człowiek we środku ma duszę, a dusza pusta nie jest; w niej, we środku, znajduje się charakter, a czy ty wiesz, co jest charakter?
— Charakter, jest charakter.
— Zapewne; smoła jest smoła, a pomarańcza, pomarańcza. Nie, mój kochany wnuczku, charakter człowieka, jest to torba, w której znajduje się rozmaity towar. U jednego człowieka czyste złoto i brylanty, u innego same, za przeproszeniem, śmiecie.
— Dziwne rzeczy dziadzio opowiada.
— Możnaby o tem napisać dwadzieścia cztery wielkie księgi i to by jeszcze nie było za dużo; nie byłoby nawet dosyć, ponieważ każdy człowiek ma w swoim charakterze co innego, a ludzi jest na świecie bardzo wiele. W charakterach, w tej torbie, co w duszy ludzkiej siedzi, jest taka rozmaitość, jak w porządnym sklepie łokciowym. Jest aksamit i drelich, czysty jedwab i ścierka, jest weba, płótno, perkal, madapolam, bardzo lichy kreton i perkalik w dzikim kolorze; różne różności są. I drogie i tanie i mocne i zleżałe i popękane i takie, co dużo warte i takie, co nic nie warte, prawdziwe, oszukane, plombowane, szwarcowane, co tylko chcesz, to się trafi.
Pani Regina zaczęła się śmiać.
— No, no — rzekła — dziadzio i na damskie materyały jest znawca.
— Dlaczego nie mam być znawca? Jeszcze ciebie na świecie nie było, kiedym ja już bławatne towary brał w zastaw. Człowiek powinien się znać na wszystkiem; można nie być złotnikiem, a potrafić oszacować kosztowność. Ja się na wszystkiem znam, a najbardziej na charakterze się znam. Jak doczekasz siwych włosów i jak będziesz już miał wnuki i prawnuki, jak ja, to przekonasz się, że cały nasz fach na tem stoi, żeby umieć do tej właśnie torby zaglądać. Kapitalista z tego gatunku, co my, musi mieć wielkie oko. On musi umieć widzieć duszę, umieć przeniknąć charakter i zobaczyć swojemi oczami to, co się znajduje w torbie. Gdy to widzi, robi interes na pewno i bez żadnej omyłki. Z wielką przykrością uważam, że ty, Lejbuś, nie masz jeszcze wielkiego oka i dlatego twoja robota jest ordynarna i gruba.
— Moja robota?
— Tak, tak, kochany wnuczku. Ja nie zaprzeczam, że ty jesteś dobry finansista, ale pracujesz w swoim fachu, jak kowal.
— Bo też to jest ciężka praca.
— Ciężki jest twój umysł, lube dziecko. Jeżelim powiedział, że pracujesz, jak kowal, to dlatego, aby ci wykazać, że w twojej robocie nie ma zgrabności, że twoja ręka ciężka. Ty nie potrafisz golić zgrabnie, jak fryzyer goli bogatego puryca, ale skrobiesz ordynarnie tak, jak kucharka skrobie kartofle. Nie ma w twojej robocie delikatności, tego, co się nazywa fajn.
— Jakie tu może być fajn?
— Po kowalsku robisz, wnuczku, bierzesz kawał żelaza w kleszcze i kujesz je młotem. Z przeproszeniem twego honoru i osoby, lada chłop taką samą sztukę potrafi. Dlaczego nie masz robić zgrabnie tak, jak jubiler, albo zegarmistrz?
— Ja was nie rozumiem zupełnie.
— Właśnie dlatego nie rozumiesz, że jesteś jeszcze kowal; jak będzie już z ciebie jubiler swego fachu, to potrafisz czytać w człowieku, jak w książce.
— Na co w nim czytać, kiedy on sam wszystko wypisze w wekslu!
— Trzeba czytać wprzód, zanim weksel będzie napisany. Weźmy naprzykład twojego pana Karola. Ja go tylko jeden raz widziałem i wiem bardzo dobrze, co w nim jest. Jego dusza jest, jak latarnia, widać w niej wszystko, jak przez szyby. Charakter dobry, a w tym charakterze jest jeden maleńki, ale bardzo drogi dla nas brylancik, co się nazywa ambicya. Wierz mi, Lejbuś, że z takiego materyału można pociągnąć dużo dochodu, więcej, aniżeli z dobrej propinacyi. Przez ambicyę on nie zrobi ci figla, nie ucieknie z Warszawy, nie ukryje nic, odda ci cały swój zarobek. On przez ambicyę dostał się w twoje ręce, aby spłacić Luftermana; przez ambicyę, aby spłacać ciebie, dostał się w twoje ręce jeszcze sześć razy i ma przekonanie, że wszyscy przez ciebie podstawieni są to jego prawdziwi wierzyciele, z którymi ambicya także każe uczciwie wychodzić. Gdyby nie ambicya, mógłby przecież odrazu potańcować z Luftermanem; dać sobie zająć rzeczy, zrobić areszt na pensyi w fabryce. Wielka rzecz, alboż jeden tak robi? Nie znałby ciebie wcale, nie wiedziałby, czy jest na świecie jaki Chaim Beispiel, Mojsie Durch, Icek Szejte, Rubin Lejbik, Berek Latarnia, Uszer Rybieoko; nie znałby wcale twojej żony, pani Hapergeldowej, która też lubi brać porękawiczne.
— Dlaczego ja nie mam brać porękawiczne? — spytała, trochę z gniewem, pani Regina.
— Owszem, bierz, tylko pamiętaj, że to idzie z ambicyi. Wasz pan Karol chciał wychodzić z lichwy honorowo, a nie wiedział o dwóch rzeczach; naprzód, że honor, to bardzo drogi towar, drogi niesłychanie, a powtóre, że z takich interesów, które my robimy, nie wyciągnie nikogo uczciwość; szwindle i figle mogą zrobić chwilową ulgę i dać wytchnienie do jakiego czasu, ale gruntownie nie wyprowadzą nigdy. On nie myślał wcale o szwindlach, ani o chwilowej uldze, bo ma ambicyę i dlatego ty, Lejbuś, powinieneś jego szanować.
Rzeczywiście, jeżeli pan Karol w chwilach bardzo krytycznych i ciężkich, podczas choroby żony lub dzieci, doznawał niejakiej ulgi ze strony swoich wierzycieli, jeżeli go wówczas nie gnębiono z taką zajadłością, jak zwykle, to zawdzięcza jedynie interwencyi, z jaką przychodził dziadzio Gancpomader, który powtarzał zawsze:
— Lejbuś, Lejbuś, nie bądź ty kowal!
Dziadzio Gancpomader nie czynił tego ze szczególnej życzliwości dla pana Karola, ale dlatego, że mając w rodzie tradycye pachciarskie, znał wartość dobrej krowy i chciał ją jak najdłużej dla swych wnuków zachować.
Interwencya dziadka była zazwyczaj skuteczna, choć czasem krewki wnuczek oponował i oburzał się.
— Niech go dyabli wezmą! — wołał — na co ja mam z nim robić takie ceregiele?
Dziadzio uspokajał go wtedy kilkoma słowy:
— Ja ciebie bardzo proszę, Lejbuś, nie bądź głupi.
Po tem łagodnem przemówieniu, zwracał rozmowę na inny przedmiot, albo też brał małego prawnuczka na kolana i cieszył się jego wielkim dowcipem. Cieszył się i podziwiał.
— Świat naprzód idzie, moje dzieci — mówił z westchnieniem. — Gdy ja miałem siedm lat życia, wiedziałem już, co jest rubel i mój ojciec cieszył się, żem taki mądry; mój syn znał się na rublach w piątym roku; mój wnuk, kochany Lejbuś, ledwie trzy lata skończył, bawił się z innemi bachorami w... lombard; ten zaś maleńki prawnuczek, ta źrenica mego oka, ledwie umie chodzić, a już trafi do mojej kieszeni, żeby z niej parę groszy wyciągnąć. Dobre i myślące dziecko!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.