Pamiętnik chłopca/Rozdawanie nagród

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund de Amicis
Tytuł Pamiętnik chłopca
Podtytuł Książka dla dzieci
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i Spółki
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. Cuore
Źródło Skany na Commons
Inne Cały marzec
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDAWANIE NAGRÓD.
14, marca.

Około drugiéj olbrzymi teatr był przepełniony; na parterze, na galeryach, w lożach, na scenie ludzi jak mrowia, wszędzie tysiące twarzy; dzieci, panie, nauczyciele, robotnicy, kobiety z ludu, chłopcy; ruch bezustanny głów i rąk, falowanie tłumu, migotanie piór, wstążek, kędziorków, i warkoczy, jakiś gwar świąteczny, jakaś uroczysta wesołość.
Teatr był cały przybrany w festony z czerwonego, białego i zielonego sukna. Na scenie po obu stronach były urządzone schodki; jedne na prawo, po których nagrodzeni mieli wchodzić na scenę, — drugie na lewo, po których mieli z niej schodzić po odebraniu nagrody. Na przodzie sceny stał szereg czerwonych foteli, a na poręczy środkowego zawieszone były dwa wieńce z wawrzynu; w głębi sceny ukazywało się wspaniałe trofeum z chorągwi; z jednéj strony stał stolik zielony, a na nim leżały wszystkie nagrody, przewiązane trójbarwnemi wstążkami. Muzyka mieściła się na parterze, tuż przy scenie; nauczycielki i nauczyciele napełniali całą połowę pierwszéj galeryi, która została wyłącznie dla nich przeznaczona; pierwsze rzędy krzeseł i ławki parteru były zapchane setkami chłopców, którzy mieli śpiewać i trzymali nuty w ręku. W głębi i wszędzie przechodzili nauczyciele i nauczycielki, ustawiając w szeregi nagrodzonych uczniów; wszędzie uwijali się ich rodzice, śpieszący raz jeszcze to włosy im poprawić, to krawat przewiązać. Zaledwiem wszedł z mymi rodzicami, siostrą i braciszkiem do loży, zaraz spostrzegłem w loży naprzeciwko nas nauczycielkę o czerwoném piórku, śmiejącą się jak zwykle, a więc z swemi ślicznemi dołkami na obu policzkach, a przy niéj nauczycielkę mego brata, i „murszeczkę,“ całkiem czarno, jak zawsze, ubraną, i moją kochaną nauczycielkę z pierwszéj wyższéj; ale ta była taka blada, bladziutka, biedaczka, i tak mocno kaszlała, że aż na drugim końcu teatru słychać było jéj kaszel. Na parterze zobaczyłem zaraz poczciwca Garrona i jasną główkę Nellego, który się przyciskał do jego ramienia; nieco daléj Garoffiego z swoim krogulczym nosem, który w ciągłym i wielkim był ruchu, zbierając drukowane katalogi uczni nagrodzonych, i miał ich już sporą pakę, aby z nich zrobić jakąś spekulacyę... o któréj dowiemy się jutro.
Nieopodal drzwi stał handlarz drzewem, wraz z swoją żoną, ubraną odświętnie, i z synem, który ma trzecią, nagrodę z drugiéj klasy; zdziwiłem się niepomału, nie widząc już jego czapki z kociéj skórki i kurtki orzechowéj; tym razem był ubrany jak jakie paniątko. W jednéj galeryi dostrzegłem na chwilę Wotiniego, w wielkim koronkowym kołnierzu; potém gdzieś znikł mi z oczu. Był téż w loży przy scenie, napełnionéj widzami, i kapitan artyleryi, ojciec Robettiego, tego, co chodzi o kulach, co to dziecko uratował.
O saméj drugiéj zagrała muzyka i na scenę, po schodach z prawéj strony, weszli jednocześnie: syndyk miasta, prefekt, asesor, prowedytor oraz wielu innych panów, całkiem czarno ubranych, którzy zaraz zasiedli na czerwonych fotelach, na przodzie sceny. Muzyka przestała grać. Wystąpił naprzód dyrektor szkół śpiewu z laseczką w ręku. Na pierwszy znak, dany ową laseczką przez niego, wszyscy chłopcy na parterze powstawali; gdy skinął laską raz drugi, zaczęli śpiewać. Było ich siedmiuset — zaczęli śpiewać jakąś pieśń prześliczną. Siedemset głosów dziecinnych, śpiewających razem — jakież to piękne! Wszyscy w milczeniu słuchali: był to śpiew słodki, czysty, powolny, coś niby śpiew kościelny. Kiedy umilkli, zagrzmiały oklaski — potém nastała cisza. Miało się rozpocząć rozdawanie nagród. Już wystąpił na scenę mój mały nauczyciel z drugiéj klasy, z rudą głową i żywemi oczkami, który miał odczytać na głos imiona nagrodzonych. Oczekiwano na zjawienie się dwunastu chłopców, którzy mieli podać świadectwa na nagrody. Dzienniki już zapowiedziały, iż mają to być chłopcy ze wszystkich prowincyj Italii. Wszyscy to wiedzieli i czekali na nich, patrząc ciekawie w stronę, z której mieli się pojawić, a syndyk, i ci wszyscy inni panowie, i cały teatr — milczeli.
Naraz wszyscy dwunastu razem, uśmiechnięci, weseli, ukazali się i wbiegli na scenę. Cały teatr drgnął; trzy tysiące osób porwało się z miejsca i rozległ się istny grom oklasków. Chłopcy przystanęli na chwilę, jakby pomięszani.
— Oto Italia! — ozwał się jeden głos na parterze.
Poznałem natychmiast Koraczego, Kalabryjczyka, ubranego czarno, jak zwykle. Pewien pan z rady miejskiéj, który był z nami i znał ich wszystkich, wskazywał ich mojéj matce.
— Ten mały blondynek — powiedział — jest przedstawicielem Wenecyi. Rzymianin, to ten wysoki, kędzierzawy.
Było wśród nich dwóch czy trzech ubranych wykwintnie, po pańsku, inni należeli do klasy robotniczéj, jednak wszyscy odziani byli czysto i porządnie. Florentczyk, najmniejszy z dwunastu, przepasany był szarfą niebieską. Przeciągnęli wszyscy przed syndykiem miasta, który każdego z kolei całował w czoło, podczas gdy jakiś pan obok niego mówił mu z uśmiechem i pocichu imiona miast: — Florencya, Neapol, Bolonia, Palermo — i każdemu, który przechodził, cały teatr przyklaskiwał głośno.
Potém pobiegli wszyscy do zielonego stolika, aby wziąć świadectwa; nauczyciel zaczął czytać spis uczniów nagrodzonych, wymieniając oddziały, klasy i nazwiska, a nagrodzeni poczęli wstępować na schody, brać nagrody i odchodzić.
Zaledwie pierwsi z nich wstąpili na scenę, gdy gdzieś zdaleka, z tyłu za sceną, ozwała się muzyka cicha, śliczna, skrzypcowa, która już nie ustawała przez cały czas trwania rozdawania nagród, jakaś melodya dźwięczna, miła, prosta, zawsze jednostajna, która podobną była do gwaru wielu przyciszonych głosów, jakby to były głosy matek i wszystkich nauczycieli i nauczycielek, którzy razem udzielają rad, i proszą, i czynią łagodne, serdeczne napomnienia. A tymczasem nagrodzeni przechodzili jeden po drugim przed owymi siedzącymi panami, którzy podawali im świadectwa, mówiąc przytém do każdego jakieś miłe słówko, każdego obdarzając pieszczotą.
Z parteru i galeryi dzieci witały oklaskami najmniejszych, co się pojawili na scenie po swoje nagrody, i takich, którzy, wnosząc z ubrania, byli ubogimi, a również i tych, co ustrojeni byli w białą lub czerwoną barwę. Zdarzało się, że najmłodsi, Z pierwszéj wstępnéj, znalazłszy się już na scenie, nagle ulegali takiemu uczuciu zakłopotania i zawstydzenia, że już sami nie wiedzieli, co z sobą począć i gdzie się obrócić, a cały teatr wybuchał śmiechem.
Zjawił się jeden dzieciak malutki, istny Tomcio Paluch, z wielkim pękiem czerwonych wstęg na ramieniu, który szedł z trudnością i, przebiegając, drobnemi nóżkami zaplątał się w kobiercu i upadł; prefekt go podniósł, postawił na nogi, a wszyscy się roześmieli i przyklasnęli. Inny chłopczyna stoczył się w dół ze schodków, kiedy już z swoją nagrodą miał schodzić na parter; dały się słyszeć okrzyki przestrachu, ale zaraz się uspokojono, bo nic mu się złego nie stało. Iluż to ich przeszło przez scenę, a jak rozmaitych! twarze i figlarne, i śmiałe, i przestraszone, i czerwone jak wiśnia, boba malutkie, śmiejące się do wszystkich, których rodzice, zaledwie schodzili na parter, porywali i uprowadzali z sobą. Ale gdy kolej na nasz wydział nadeszła, dopierom się téż ubawił! Przeszło wielu naszych znajomych. Zjawił się na scenie Koretti, od stóp do głów w nowiutkiém ubraniu, ze swoim pięknym, wesołym uśmiechem, ukazując raz wraz wszystkie swoje białe zęby; a jednak, kto wie, ile to wiązek drzewa przydźwigał był już dziś na barkach do sklepu! Syndyk, oddając mu świadectwo, położył mu rękę na ramieniu i zapytał go, od czego ma taki czerwony znak na czole. Ja spojrzałem na parter na jego rodziców i dostrzegłem, iż oboje się śmieją, zakrywając sobie usta ręką. Potém ukazał się Derossi, cały niebiesko ubrany, z błyszczącemi guzikami, ze swemi jasnemi kędziorkami, zgrabny, wysmukły, z podniesionem czułem, tak piękny, tak miły, że byłbym mu posłał całusa; to też wszyscy ci panowie chcieli z nim mówić i uścisnąć mu rękę. Potém nauczyciel zawołał:
— Juliusz Robetti! — i ku scenie skierował się syn kapitana artyleryi, opierając się na kulach.
Setki chłopców wiedziały o jego zacnym czynie — w jednéj chwili wieść się o nim rozeszła, wybuchnął grom oklasków i okrzyków, aż zdawało się, że teatr zadrżał; mężczyźni z miejsc powstawali, panie zaczęły powiewać chustkami, a biedny chłopiec zatrzymał się w środku sceny, odurzony, pomięszany, drżący... Syndyk przyciągnął go do siebie, wręczył mu nagrodę, pocałował i, zdjąwszy z poręczy krzesła owe dwa wieńce z wawrzynu, które tam wisiały, wsunął je pomiędzy poprzeczki kul. Potém odprowadził go aż do loży obok sceny, gdzie siedział kapitan, jego ojciec, który, nachyliwszy się, podniósł go w górę... Po chwili Robetti znalazł się już w loży, wśród okrzyków nieopisanego zapału, gdyż od bravo! i eviva! aż teatr się trząsł. A tymczasem wciąż rozlegała się ta urocza i cicha muzyka skrzypcowa za ścianą i chłopcy nagrodzeni przesuwali się przez scenę: uczniowie z wydziału Konsolata, niemal wszystko synowie kupców, — z wydziału Wankilia, synowie rzemieślników, — z wydziału Bonkampani, gdzie wielu jest synów włościan, — z wydziału szkoły Rayneri, która była ostatnia. Zaledwie się rozdawanie nagród skończyło, siedmiuset chłopców z parteru zaśpiewało inną pieśń prześliczną; potém przemawiał syndyk, a po nim asesor, który mowę swą zakończył w te słowa, zwracając się do dzieci:
— Ale nie wychodźcie ztąd, nie przesławszy pozdrowienia tym, którzy dla was pracują, którzy poświęcili dla was wszystkie siły umysłu i serca, którzy żyją i umierają dla was. Oto oni!
I wskazał galeryę nauczycieli.
Wówczas na galeryach, w lożach, na parterze wszystkie dzieci powstawały i wyciągnęły ramiona ku nauczycielom i nauczycielkom, którzy, powstawszy, również odpowiedzieli im na to, poruszając rękami, powiewając kapeluszami, chustkami, wzruszeni, rozrzewnieni. Potém muzyka raz jeszcze zagrała i dwunastu chłopców, przedstawicieli wszystkich prowincyj Italii, raz jeszcze ukazało się na scenie razem, w szeregu, trzymając się za ręce, wśród hucznych oklasków i całego deszczu spadających na nich kwiatów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Obrąpalska.