Pamiętnik dr S. Giebockiego/Pierwsze tygodnie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Giebocki
Tytuł Pamiętnik
Pochodzenie Pamiętniki lekarzy
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały pamiętnik
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pierwsze tygodnie.

Jak pisałem, w mieście w którym miałem się osiedlić było uprzednio 2 lekarzy. Jeden z nich był moim przyjacielem z czasów studiów, więc dowiedziawszy się, iż zostanę jego następcą, serdecznie zaopiekował się mną, ułatwił mi wyszukanie mieszkania i nawiązanie znajomości.
Barcin jest małym miasteczkiem, liczącym zaledwie około 2 tysiące ludności o strukturze składającej się przeważnie z robotników fabrycznych, do tego dochodzi około 30 — 40 rodzin miejscowych kupców i rzemieślników — głównie Polaków-Wielkopolan.
Natomiast okolica Barcina, należąca do mojego rejonu, liczy 8 tysięcy mieszkańców, po części również robotników fabrycznych, wielu robotników rolnych, zatrudnionych w kilku większych majątkach ziemskich, a w końcu przychodzi pokaźna ilość samodzielnych gospodarzy, mających własne gospodarstwo rolne, przeważnie dobrze zagospodarowane, choć różne co do wielkości: od 2 do 100 hektarów.
Okolica Barcina, należąca do Kujaw Wielkopolskich posiada dobrze rozwinięty przemysł. Mianowicie są tu dwie wielkie fabryki wapna, zatrudniające każda po około 500 robotników. Ta więc ludność robotnicza nadaje swoiste piętno tutejszej okolicy, tworząc wraz z rodzinami większość mieszkańców.
Zatem reprezentowane są w moim rejonie wszystkie stany, robotnicy rolni, robotnicy przemysłowi, rolnicy od najdrobniejszych do właścicieli wielkich majątków ziemskich, kupcy, rzemieślnicy, no i w końcu funkcjonariusze państwowi, jak kolejarze, pocztowcy. Pod względem narodowościowym 90% ludności stanowią Polacy katolicy, reszta przypada na Niemców, przeważnie właścicieli gospodarstw rolnych, Żydów w okolicy, poza może dwiema rodzinami, nie ma wcale.
W pierwszych dniach rozpoczęcia praktyki nie miałem zbyt wiele do roboty. Jak zwykle w takich okolicznościach najpierw zjawia się kilku odważniejszych „wywiadowców“, którzy dopiero informują sąsiadów i znajomych o nowym przybyszu, w danym przypadku o mnie. Widocznie informacje nie wypadły najgorzej, bo po kilku dniach jakoś zaroiło się w poczekalni. Postawiłem sobie jako zasadę, aby do każdego pacjenta odnosić się uprzejmie w myśl francuskiego przysłowia, że grzeczność „ne coute rien et fait du plaisir“. I źle na zasadzie tej nie wyszedłem. Początkowa nieufność po krótkim czasie ustąpiła atmosferze wzajemnego zaufania i życzliwości.
Osiedlenie się lekarza w małym miasteczku jest dla tzw. „opinii“ wydarzeniem wielkiej wagi. Gdy tylko ten świeży lekarz rozpakuje w takiej Pipidówce swe manatki, zaczyna działać natychmiast surowy sąd opinii. Poczta pantoflowa znosi wszystkie prawdziwe i nieprawdziwe wiadomości i trybunał mafii działającej w każdej dziurze, do której z urzędu należą różni miejscowi wielcy ludzie do małych interesów orzeka, czy przybysz godzien jest poparcia, pomocy, robienia mu reklamy. Co wpływa na tenor wyroku?
Po pierwsze ważnym jest, czy przybysz jest żonaty, czy też jest jeszcze „partią do wzięcia“. W tym ostatnim przypadku szanse jego idą znacznie w górę, gdyż ojcowie i bracia dziewic w wieku 17 — 40 lat i z posagiem 0 — 1.000 zł uważają, iż może właśnie ten nowoprzybyły lekarz zwróci uwagę na niewyeksploatowaną dotychczas perłę dziewiczości, ukrywającą się w ich domu. Gorzej, gdy przybysz jest żonaty — wówczas jedyne co może poniekąd wpłynąć na sędziów trybunału opinii jest to, żeby świeży lekarz urządzał możliwie często i dobre przyjęcia z wódeczka, winkiem, karciątkami itp.
Jedynie w ten sposób może przybysz przebłagać „ludu gniew“ za grzech przedwczesnego ożenienia się. Gdy przyjęcia są częste, wódeczka płynie obficie, zaprasza się wszystkich, poczynając od różnych dygnitarzy, a kończąc na sklepikarzach, mających w składzie kilka czapek, 2 pary pończoch — czyli tzw. szumnie „kupcach“, wówczas można ewentualnie po okresie próby wejść do czcigodnego grona towarzystwa małomiasteczkowego.
Przybywając do Barcina, miałem właściwie w pozycji aktywów tylko to, że byłem jeszcze kawalerem, poza tym jednak nie miałem za sobą nic, co by przemawiało za mną do serc i mózgów miejscowych. Nie umiałem pić, nie miałem na to, by urządzać bibki, w kościele nie przepychałem się do pierwszych ławek, pochodziłem z innej dzielnicy i innego środowiska, toteż niedługo trwało, a sławetna „opinia“ zwróciła się całkiem niedwuznacznie przeciw mej skromnej osobie.
Wkrótce zaczęły jeździć różne „wpływowe“ osoby do Kasy Chorych z mniej lub więcej wyraźnym żądaniem odwołania mnie z miasteczka i przysłania na to miejsce więcej miłego dla „obywatelstwa“ lekarza. Na moje szczęście dyrektorem Kasy Chorych był wówczas człowiek bezwzględnie rozsądny, a może też i trochę uparty, wszystkie gorzkie żale mafii miasteczkowej, nie poparte zresztą ani jednym poważnym i rzeczowym argumentem, pozostały bez odpowiedzi i bez rezultatu.
Miatem natomiast na początku mej praktyki od razu przestrogę, by nie opierać się na czynniku tzw. „obywatelskim“, lecz by przez sumienne wykonywanie mych obowiązków zawodowych, zyskać raczej sympatię i mir szerokich rzesz pracowniczych i chłopskich, które to rzesze są pod względem lekarskim zdane właściwie wyłącznie na mnie, podczas, gdy tzw. obywatelstwo z okazji kataru lub krostki na nosie zasięga porady lekarzy specjalistów w dużych miastach, a uważa lekarzy prowincjonalnych za lekarzy drugiej kategorii, którzy nie są godni, by udzielali porad lekarskich tak poważnym osobistościom. A jeśli już zaszczyci się lekarza małomiasteczkowego swym zaufaniem, to byłoby niesłychanym nietaktem i brakiem znajomości form towarzyskich ze strony lekarza, by likwidować sobie jeszcze za ten zaszczyt jakieś honorarium.
Inna sprawa, że jeśli dzięki Kasie Chorych, a po części i dzięki drobnym gospodarzom — lekarz zaoszczędzi sobie parę złotych, względnie kupi sobie urządzenie, a nawet i samochód, wówczas „obywatelstwo“ zgodnym chórem orzeka, że to właśnie na nich lekarz się wzbogacił i jeśli w oczy płaszczy się czasem w ukłonach, to poza oczami psy wiesza na tym „dorobkiewiczu, co się sprowadził bez grosza w kieszeni, a teraz mu się zbytków już zachciewa, bo sobie kupił nowe palto“. Ponieważ — jak zaznaczyłem uprzednio — na mojej nowej placówce jakoś nie mogłem zżyć się z miejscowymi „obywatelami“ — wódki nie piłem, kart nie lubiłem, innych rozrywek nie było, przeto siłą rzeczy można było zabić śmiertelną nudę małomiasteczkową w sposób najprostszy, najtańszy i najpożyteczniejszy — mianowicie pracą zawodową.
A okazji po temu miałem aż nadto, rozległa okolica, z ludnością około 8 tysięcy dusz, w okolicy stałe ogniska epidemii chorób zakaźnych, ludność garnąca się do lekarza, który okazałby dla chorych nieco serca i zrozumienia.
Miałem co prawda obawy, czy podołam wziętym na siebie obowiązkom ze względu na siły i zdrowie. Bowiem na pół roku przed sprowadzeniem się do Barcina, wstałem z łóżka po 7-mio miesięcznej chorobie, mianowicie na pierwszej placówce lekarskiej, po otrzymaniu dyplomu tj. asystentarza szpitala Djakonisek w Bydgoszczy, zaraziłem się szkarlatyną, w następstwie której wystąpiła choroba nerek i serca, przykuwając mnie na szereg miesięcy do łóżka, a osłabiając na długi czas cały organizm. Jednakowoż obawy te były na szczęście płonne, gdyż zdrowie służyło mi względnie dobrze.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Giebocki.