Pamiętnik dr S. Giebockiego/Choroby zakaźne i walka z nimi

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Giebocki
Tytuł Pamiętnik
Pochodzenie Pamiętniki lekarzy
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały pamiętnik
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Choroby zakaźne i walka z nimi.

Przez pierwsze miesiące mej działalności lekarskiej najwięcej zajmować się musiałem durem brzusznym czyli tyfusem. Ognisko tej choroby znajdowało się w dużej osadzie fabrycznej liczącej około 350 stałych mieszkańców — Wapiennie. Ponieważ fabryka ta zatrudniała około 500 pracowników, a z 350 stałych mieszkańców pracowało około 100, reszta zaś ludność przypadała na niepracujących członków rodzin, żony i dzieci pracowników, więc około 400 poza mejscowych pracowników przyjeżdżało do Wapienna do pracy z bliższej i dalszej okolicy, przy czym niektórzy z nich pozostawali 6 dni w fabryce, mieszkając w barakach i tylko na niedzielę wracając do swych rodzin. Z mieszkających w Wapiennie rodzin nie było prawie mieszkania, w którym nie chorowałby ktoś na tyfus. Doły kloaczne nie były należycie uszczelnione i łączyły się z wodą zaskórną, która wpływała do głębokiego na 80 metrów dołu, z którego wydobywano surowiec — kamień wapienny. Robotnicy, zgrzani wyczerpującą pracą, pili zazwyczaj wodę wytryskującą nakształt źródeł z ściany kamieniołomów, zarażając się przez to tyfusem. Wielu znowu z robotników, obcując z rodzinami chorych, względnie z ozdrowieńcami — zarażali się tyfusem pijąc mleko, lub spożywając owoce w warunkach niehigienicznych. Ponieważ większość robotników pochodziła, jak pisałem z poza Wapienna, więc epidemia szerzyła się obejmując coraz dalsze okolice.
Należało zatem energicznie wkroczyć dla zwalczenia zarazy. Za poparciem Kasy Chorych i zarządu fabryki postanowiłem przeprowadzić masowe szczepienia przeciwtyfusowe.
Szczepienia takie natrafiłyby może na wielkie trudności w ośrodku innym, gdyż nie miałem właściwie żadnej mocy prawnej zmuszenia do szczepienia tych, którzy by się temu nie chcieli poddać. Jednak w ośrodku przemysłowym, życzenie zarządu fabryki jest oczywiście nakazem dla wszystkich pracowników i wątpliwym by było, czy znalazłby się śmiałek, nie chcący zastosować się do takiego życzenia.
To też postanowiłem najbliższe rodziny chorych uodpornić szczepieniem podskórnym, natomiast pozostałych mieszkańców i pracowników fabryki — przez połykanie pigułek uodparniających Besredki, o których czytałem bardzo pochlebne sprawozdanie. Zarówno jeden jak i drugi sposób uodpornienia okazał się w zupełności skutecznym, po przeprowadzeniu szczepienia pojedyńcze wypadki tyfusu jeszcze się pewien czas pokazywały, przeważnie zresztą u nieszczepionych, (gdyż dzieci i starców wyłączyłem od obowiązku szczepienia), lecz wkrótce i te ustały. Obecnie, od szeregu lat, Wapiennie i okolica są wolne od tej strasznej, długotrwałej i ciężkiej do leczenia zarazy.
W dwa lata później wybuchła epidemia tyfusu w drugiej fabryce wapna, oddalonej o 5 kilometrów od Wapienna, mianowicie w Piechcinie. Fabryka ta, aczkolwiek co do produkcji równie wielka jak i Wapiennie, jest jednak znacznie więcej rozbudowana i liczy co najmniej dwa razy tyle mieszkańców.
Z nieznanych bliżej powodów wybuchła w tej osadzie epidemia tyfusu i w ciągu kilkunastu dni miałem już w Piechcinie około pięćdziesięciu chorych na tyfus. Ale miałem już doświadczenie poczynione uprzednio w zwalczaniu epidemii. Zarząd fabryki chętnie udzielił zezwolenia na szczepienie wszystkich mieszkańców tych domów, gdzie zaszły wypadki tyfusu, w ciągu kilku dni przeprowadziłem masowe szczepienia i od tego czasu nowe wypadki tyfusu już się w Piechcinie nie zdarzyły.
Ciekawym jest fakt, iż z kilkudziesięciu chorych na tyfus w fabryce piechcińskiej nie zmarł ani jeden, natomiast były 3 wypadki śmiertelne na około 20 chorych w pobliskim majątku o tej samej nazwie Piechcin, gdzie naogół poziom umysłowy mieszkańców — robotników rolnych — był znacznie niższy od poziomu umysłowego robotników Wapienników Piechcińskich, co też odbiło się i na pielęgnacji chorych, znajdujących się zarówno w fabryce, jakoteż i na majątku w opiece domowej rodziny. Gdy inteligentniejsze rodziny robotników przemysłowych wykonywały ściśle i sumiennie wszystkie moje polecenia, to mniej inteligentne rodziny robotników rolnych mniej stosowały się do przepisów lekarskich, stąd też i gorsze rezultaty lecznicze. Po ustąpieniu epidemii w Piechcinie — tyfus stał się prawie chorobą nieznana w okolicy i w następnych latach zdarzały się jedynie sporadyczne wypadki, przywleczone z dalszych okolic, zwłaszcza z okolic Inowrocławia, gdzie stale znajdują się ośrodki tej choroby.
Natomiast dla porównania opiszę dwa wypadki epidemii tyfusu, które zdarzyły się w ostatnich latach w dalszej okolicy, poza moim rejonem lekarskim. Mianowicie w roku 1934, już po zniesieniu Kasy Chorych w rolnictwie zachorowało w majątku M. na Kujawach kilkudziesięciu ludzi. Właściciel poszedł do kilku chorych (tak przynajmniej podawała prasa codzienna, a wiadomość ta nie była przez zainteresowanych ziemian skorygowana — zatem widocznie polegała na prawdzie) i po obejrzeniu ich, orzekł, iż są widocznie chorzy na grypę, wobec czego wzywanie lekarza jest zbędne. Z kilkudziesięciu chorych kilku w międzyczasie zmarło i to zwróciło dopiero uwagę władz sanitarnych. Przybył lekarz powiatowy i stwierdził w całej wsi tyfus, wobec czego kazał odwieźć wszystkich do szpitala i po ciężkiej walce okupionej zresztą życiem kilkunastu chorych, udało się epidemię zlokalizować.
Podobny fakt zaszedł w drugim majątku R., gdzie również właściciel uwolniony od przymusu ubezpieczenia robotników w Kasie Chorych, nie wezwał lekarza do kilku przypadków lekkiej, jak mu się zdawało, choroby. Gdy choroba się rozszerzyła na czterdzieści kilka osób, dając przy tym kilka wypadków śmiertelnych — przybył zaniepokojony tym lekarz powiatowy, stwierdzając znów groźną epidemię i wysłał wszystkich chorych do szpitala.
A jak leczy się tyfus u nieubezpieczonych drobnych rolników samodzielnych — mówi niniejsze zdarzenie:
Wezwano mnie do zamieszkującego w pobliskiej wsi kowala Z., którego żona była od kilku dni chora. Po zbadaniu skonstatowałem u niej prawdopodobieństwo tyfusu i dla stwierdzenia skąd choroba się pojawiła u kobiety, począłem dopytywać się czy w okolicy nie ma też podobnie chorych. Na to mąż chorej odpowiedział, iż we wsi nikt nie jest chory, ale w domu teściów w okolicy Inowrocławia rodzeństwa żony, już od kilku tygodni choruje, jak uważają domownicy, na grypę, a 10-cio letnia córka mojej pacjentki była przez kilka tygodni u dziadków i niedawno stamtąd wróciła, też około 2 tygodni chorowała, jednak niezbyt ciężko, więc lekarza nie wzywano. Wobec tych faktów mogłem z dużym prawdopodobieństwem sądzić, iż ta „grypa“ u rodzeństwa mojej pacjentki — jest zapewne tyfusem, i z domu rodziców za pośrednictwem córki pacjentki została zawleczona w moje strony. Wobec tego skomunikowałem się z lekarzem powiatowym w Inowrocławiu, donosząc mu o moich podejrzeniach co do zresztą nieznanych mi chorych. I rzeczywiście po przybyciu na miejsce stwierdził lekarz powiatowy zarówno u rodzeństwa pacjentki, jakoteż i u sąsiadów, kilka przypadków w ogóle nieleczonego tyfusu. Chorzy leżeli w pustych izbach na siennikach, obok stawiano wiadro z wodą, by mieli czym gasić pragnienie, a wszyscy domownicy szli do pracy w polu. W takich warunkach przekazał lekarz powiatowy wszystkich chorych do szpitala, lecz dwóch najciężej i najdłużej chorych, a nie leczonych, zmarło wkrótce.
Jeśli w ten sposób leczy się tyfus brzuszny, to zobaczymy jak poza obrębem Ubezpieczalni Społecznej leczy się inną chorobę zakaźną — błonicę, czyli dyfteryt. Klasycznym będzie przykład zdarzenia w pobliskim majątku ziemskm, po ustaniu przymusu ubezpieczenia. Dziecko robotnika rolnego zachorowało na gardło, krewna pani dziedziczki obejrzała pobieżnie dziecko i orzekła, że będzie to wrzód w gardle, na który należy pędzlować gardło naftą.
Ponieważ nafta dziecku nie pomogła i rodzice dopominali się pomocy lekarskiej, przeto zaordynowała domorosła pielęgniarka lekarstwo wyższego stopnia, a mianowicie wlewanie dziecku do ust soku ze śledzi, który napewno przeżre wrzód. Dziecko po tym leczeniu zesłabło jeszcze więcej i po kilku dniach zdecydowano wreszcie odesłać konające zresztą dziecko do lekarza, który zdążył stwierdzić dyfteryt i odesłać dziecko do domu, gdyż wszelka pomoc była spóźniona. Dziecko w drodze do domu zmarło.
Podobnie zresztą odbywa się leczenie dyfterytu i u samodzielnych rolników, gdy kilkoro dzieci zachoruje — zazwyczaj czeka się parę dni, poprzestając na robieniu okładów i dawaniu gorącej herbaty do picia. Gdy dopiero jedno z dzieci umrze bez pomocy lekarstw, wówczas na gwałt przywozi się lekarza do domu i wymaga się, aby uratował pozostałe dzieci, już zazwyczaj na pół żywe.
W ostatnich jednak latach, pod wpływem propagandy uświadamiającej, daje się zauważyć znaczny postęp w stosunku do leczenia dyfterii. Ludzie wiedzą już, że każda choroba rozpoczynająca się zmianami w gardle — może być dyfterią. A że ostatnia epidemia dyfterii odznaczała się znaczną śmiertelnością, więc ludzie są jeszcze wystraszeni i gdy tylko jakakolwiek choroba rozpoczyna się bólem gardła — na wszelki wypadek udają się do lekarzy, by upewnić się, czy nie jest to czasem dyfteria.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Giebocki.