Pamiętnik dr S. Giebockiego/Gruźlica — klęska społeczna
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik |
Pochodzenie | Pamiętniki lekarzy |
Wydawca | Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały pamiętnik Cały zbiór |
Indeks stron |
Prawdziwa chorobą społeczną, przy której leczenie i zapobieganie święci największe triumfy, jest gruźlica, a zwłaszcza gruźlica płuc. Dziś można śmiało powiedzieć, że gruźlica leczona zawczasu przestała być chorobą groźną i niebezpieczną. Nie leczona natomiast, jest jak dawniej biczem smagającym najbiedniejsze warstwy szerokich rzesz społecznych. W przeciągu długoletniej mojej działalności lekarskiej obserwowałem setki gruźlików i bijącym w oczy był fakt, że gdy członków Kas Chorych, a więc osobników leczonych, tylko w minimalnym odsetku choroba doprowadziła do śmierci, to u nieubezpieczonych taki właśnie finał był powszednim i najczęstszym zakończeniem tragedii choroby.
Przytoczę kilka historii chorób.
Przed ośmiu laty przybyła do mnie starsza kobieta z średniozamożnych sfer z 12-letnią córeczką, skarżącą się na osłabienie, brak apetytu oraz skłonność do zaziębień. Badanie wykazuje początki gruźlicy. Zapisuję odpowiednie leczenie i polecam pokazać się u mnie chorej po kilku tygodniach. Lecz chorego dziecka rodzina nie przysyła. Dopiero po roku wzywają mnie do chorej dziewczynki, która „się przeziębiła“ i leży od tygodnia w łóżku. Dowiaduję się, że po zastosowaniu zapisanych przed rokiem lekarstw stan dziewczynki tak się znacznie poprawił, iż poczęto uważać ją za zdrową i zbagatelizowano moje polecenie przyprowadzenia chorej po kilku tygodniach. Po przybyciu do chorej stwierdzam gruźlicę w ostatnim stadium, wobec której jestem najzupełniej bezbronny. Po kilkunastu dniach dziewczynka zmarła. W kilka miesięcy później przychodzi do mnie starsza siostra zmarłej z prośbą o zbadanie jej. I u niej wykrywam początki gruźlicy i polecam sumienne leczenie się. Ale i tu znów powtarza się uprzednia historia. Po kilku wizytach stan chorej się nieco poprawił, kaszel ustał, a chora przestała się leczyć. I znów po około roku wezwano mnie do dziewczynki abym stwierdził i tym razem, że w obecnym stadium nic pomóc jej nie mogę. Chora po kilku tygodniach zmarła.
Po kilku miesiącach wzywa mnie ojciec zmarłych do pozostałej córki — umysłowo upośledzonej — stwierdzam znów gruźlicę w ostatnim okresie i odchodzę, by po kilku tygodniach być wezwanym do wypisania świadectwa zgonu.
Minął przeszło rok. Zgłasza się do mnie ojciec „zadżumionych“ względnie zagruźliczonych, około 65 letni starzec, skarżąc się na bóle w boku. Badanie wykazuje wodę w boku, czyli znowu gruźlicę opłucnej. Dłuższe leczenie postawiło narazie chorego na nogi, ale w międzyczasie wzywają mnie do żony chorego, a matki zmarłych dziewcząt, która ma jakoby astmę i od kilku tygodni kaszle i gorączkuje. Po zbadaniu okazuje się, że i ta przeszło 60-letnia kobieta jest chora na gruźlicę płuc w stadium nie nadającym się już do ratunku. I jej po paru tygodniach wypisuję świadectwo zgonu.
Po dalszym roku, w czasie którego ojciec rodziny jako tako się trzyma, zostaje on nagle zaalarmowany silnym krwotokiem płucnym. Badanie wykazuje, że i u tego starca zmiany gruźlicze są bardzo znaczne. Powtarzające się krwotoki w ciągu kilku dni gaszą życie tego nieszczęśliwego. Ale w czasie choroby ojca zjawia się na widowni syn tegoż, rolnik, od lat zamieszkały zdala od rodziny i nie stykający się z nią. Ponieważ wygląda źle i pokasłuje, badam go i stwierdzam, że i on ma już silnie zaawansowaną gruźlicę. Przeżył ojca tylko kilka miesięcy, by po ciężkich męczarniach zakończyć życie jak 3 siostry i rodzice.
Podobnie w innej rodzinie. Przychodzi do mnie młoda dziewczyna o kwitnącym i świeżym wyglądzie, skarżąc się na osłabienie i kaszel. Badanie wykazuje początki gruźlicy. Znów po pewnym czasie następuje poprawa, i jak zwykle się wówczas dzieje — chora uważa się za wyleczoną i przerywa leczenie. Po kilkunastu miesiącach utajona choroba z okazji jakiegoś drobnego zaziębienia wybucha i z niesłychaną szybkością zajmuje całe płuca — wówczas wzywa się lekarza ponownie, by skonstatować tylko, że nic choremu pomóc nie można.
Odbyło się to trzykrotnie w tej rodzinie i w ciągu kilku lat pochowano trzy młode dziewczęta, gasnące na skutek gruźlicy, niedostatecznie i zbyt krótko w początkowym okresie leczonej.
Często winę ponoszą sami chorzy, nie oszczędzając swych sił.
20-letni syn względnie zamożnego rolnika zgłasza się do mnie z nieznacznymi objawami gruźlicy. Krótkie leczenie stawia chorego na nogi. Przechodzi półtora roku. Młodzieniec czuje się dobrze, nic więc dziwnego, że zaczyna uczęszczać na zabawy i tańce. W czasie jednej z takich zabaw młodzieniec wychodzi na dwór (a było to zimą) dla ochłodzenia się. Wystarcza to, aby choroba wybuchła na nowo. Znowu kilka miesięcy leczenia — chory z trudem, przychodzi jednak do sił. Znowu dwa lata względnego zdrowia. W tym czasie chory jedzie zimą kilkadziesiąt kilometrów rowerem do swej bogdanki. I ta eskapada ponownie budzi uśpioną chorobę, lecz tym razem, ani ja, ani szereg innych lekarzy, nie możemy uratować życia chłopcu, który po kilkomiesięcznej chorobie umiera.
Po pewnym czasie zgłasza się do mnie siostra zmarłego, żona pracownika pobliskiej fabryki, z dość poważnymi już zmianami chorobowymi lecz tu warunki leczenia są inne, chora jest członkinią Kasy Chorych i może leczyć się intensywnie i gdy nawet czuje się już zupełnie zdrowa — to również nie ma potrzeby odżałowywać kilku złotych na poddanie się badaniu lekarskiemu co kilka tygodni, gdyż badanie to uprzystępnia jej Kasa Chorych. I choć po kilku tygodniach chora powraca do zdrowia, to jednak co parę miesięcy przychodzi do zbadania. Po paru latach stwierdziłem ponowny powrót choroby, (choć chora czuła się stale zupełnie dobrze), ale zastosowane wczas leczenie znów przywróciło chorą do zdrowia, która od tego czasu jest zdrowa, lecz co kilka miesięcy przychodzi jednak do badania. Stan taki jest prawie regułą dla gruźlików — członków Ubezpieczalni.
Dalszy przypadek. Dwudziestokilkuletni pracownik kupiecki, również członek Kasy Chorych, zgłasza się do mnie z powodu osłabienia, braku apetytu i kaszlu. Stwierdzam początki gruźlicy i kilkumiesięczne leczenie poprawia znacznie stan chorego. Parę lat mija w spokoju. Po paru latach przejściowe przeziębienie wywołuje silną grypę, lecz ta pozostawia po sobie uporczywy kaszel, poty nocne i gorączkę poobiednią.
Skierowałem chorego do prześwietlenia i okazuje się, że mam do czynienia z zaostrzeniem znacznym gruźlicy. Wobec tego chory został skierowany do szpitala, gdzie założono mu odmę, po kilku tygodniach został odesłany do sanatorium, gdzie był kilka miesięcy. Po powrocie z sanatorium, leczył się kilka dalszych lat, nie przerywając zresztą swych zajęć zawodowych. W międzyczasie został znów wysłany do Zakopanego. A dziś zajmuje kierownicze stanowisko w poważnej instytucji i jest ojcem kilkorga dzieci. Jak rozwinęłaby się u niego choroba, gdyby nie był urzędnikiem prywatnym, lecz samodzielnym kupcem! Głowę można dać za to, że gdyby nie był członkiem Kasy Chorych — po kilkumiesięcznym leczeniu, gdy stan jego uległ poprawie, przerwałby wszelkie leczenie i uważał się za zdrowego, a wszystko z powodu oczywistej i nam wszystkim zresztą wrodzonej niechęci do wydawania pieniędzy na leczenie, zwłaszcza, gdy nie czujemy się specjalnie chorzy.
A takie przedwczesne przerwanie systematycznego leczenia gruźlicy sprawiłoby, iż przy pierwszej sposobności banalnego przeziębienia — gruźlica zniszczyła by organizm chorego.
Podobnie Stanisław M., robotnik fabryczny — zgłosił się u mnie przed 10-ma laty. Stwierdziłem wówczas u chorego początkującą gruźlicę płuc. Chory leczył się początkowo w domu, w międzyczasie Kasa Chorych skierowała M. do sanatorium, gdzie przebywał kilka miesięcy. Po powrocie — leczył się sumiennie dalej i dziś po 9-ciu latach jest tęgim mężczyzną, ojcem czworga dzieci, choć pracuje ciężko w fabryce wapna. Również Katarzyna P. 40-letnia matka 5-ciorga dorastających już dzieci, przed kilku laty zapadła na złośliwą formę gruźlicy płuc, zaczęła silnie pluć krwią. Prześwietlenie wykazało tworzenie się jam płucnych, chora gorączkowała i gwałtownie chudła. Kasa Chorych wysłała chorą do sanatorium i po 3 miesiącach pobytu chora wróciła już bez gorączki, przybrała na wadze i przestała kaszleć. Po roku znów stan uległ pogorszeniu. Chorą ponownie wysłano do sanatorium, skąd po kilkumiesięcznym pobycie powróciła do domu w bardzo pomyślnym stanie. Po dwóch latach chora znów została na trzy miesiące umieszczona w sanatorium i dziś — aczkolwiek jeszcze nie jest zupełnie zdrowa, to jednak wygląda i czuje się dobrze, musi jednak dbać o stan swego zdrowia. Uwzględniając, iż kilkumiesięczny pobyt w sanatorium kosztuje około tysiąca złotych — mogę stwierdzić, iż gdyby chora nie była żoną robotnika, członka Ubezpieczalni, lecz n. p. żoną średnio-zamożnego kupca, czy też rolnika, to nie byłoby mowy, by w czasach obecnego kryzysu gospodarczego mogła się tak starannie leczyć, co zapewnia jej przynależność do Ubezpieczalni Społecznej, na którą różni pismacy tyle pomyj wciąż wylewają.
Lecz i bez leczenia sanatoryjnego — systematyczne leczenie domowe również zapewnić może pomyślne wyniki, jak zobaczymy na przykładzie Bronisławy H. Chorowała dłuższy czas, lecz nie zgłaszała się do mnie, lekceważąc sobie suchy kaszel, brak apetytu i temu podobne objawy początkującej gruźlicy. W końcu, ulegając życzeniom męża, przyszła do zbadania. Wynik tego pierwszego badania był jak najfatalniejszy. Stwierdziłem zaawansowaną gruźlicę płuc, zarządzone prześwietlenie wykazało w prawym płucu trzy, a w lewym dwie jamy wielkości kurzego jaja. Chora nie chciała opuścić swego domu. Zapisałem stosowne leczenie. W ciągu blisko dwóch lat odwiedzałem chorą, zmieniałem w razie potrzeby lekarstwa, stan chorej stale się polepszał i dziś, Bronisława H. nie kaszle, nie gorączkuje, sama prowadzi gospodarstwo i uważa się za zdrową. Robione niedawno prześwietlenie wykazało, iż nawet jamy w płucach zarosły i zagoiły się.
Jeśli chodzi o leczenie gruźlicy u młodocianych, to przytoczę przykład 14-letniej Stanisławy Z. Ojciec dziewczynki pozostawał dłuższy czas bez pracy i w tym czasie matka dziewczynki zmarła na gruźlicę. Dziewczynka, pielęgnując matkę, zaraziła się gruźlicą, i gdy ojciec w kilka miesięcy później dostał się do pracy i przyprowadził dziewczynkę do zbadania, stwierdziłem daleko posuniętą gruźlicę, dziecko gorączkowało, kasłało i silnie schudło. Nie sądziłem, iż dziewczynkę da się jeszcze uratować, lecz aby uchronić młodsze rodzeństwo od zarażenia się gruźlicą od chorej dziewczynki — skierowałem ją do sanatorium. Dziewczynka przebywała tam cztery miesiące, była dobrze odżywiana, miała spokój i wygody i wróciła do domu jako czerwony i tęgi podlotek, nie kaszle, nie gorączkuje i sama prowadzi ojcu — wdowcowi — gospodarstwo, opiekując się zarazem siedmiorgiem młodszego rodzeństwa.
Takie widzę dodatnie strony ubezpieczeń społecznych i lecznictwa, drogą Ubezpieczalni Społecznych.
A jak odbywa się walka z gruźlicą u pracowników rolnych, którzy dzięki zarządzeniom z przed 5-ciu lat zostali wyłączeni z Ubezpieczalni Społecznych i doznają dobrodziejstwa otrzymywania opieki lekarskiej wprost od swych pracodawców!
Wacław K. jest rzemieślnikiem i człowiekiem inteligentnym, do tego sumiennym pracownikiem, o którym jego pracodawca-ziemianin wyrażał się zawsze z jak największym uznaniem. Wiosną zaczął kaszleć i skarżyć się na napady duszności. Badanie wykazało obecność laseczników w plwocinie, pomimo doskonałej budowy i dobrego odżywienia chorego. Wobec tego rozpocząłem leczenie chorego, ale muszę przyznać, bez większych wyników.
O leczeniu sanatoryjnym, (za które musiałby ewentl. płacić pracodawca), mowy być nie mogło, chory, który zresztą pracuje jeszcze do tego czasu, znając obecne stosunki, twierdził, iż pracodawca, jeśli by nawet pod naciskiem zgodził się na wysłanie go do sanatorium, to tylko na kilka tygodni, a za to zwolni go z pracy. Chory na swój koszt pojechał do prześwietlenia w przychodni przeciwgruźliczej — zalecono mu leczenie gruźlicy odmą. Lecz i na to chory nie chciał się zdecydować, obawiał się, że pracodawcy nie będzie się podobać, gdy co tydzień lub co dwa tygodnie chory będzie opuszczał na kilka godzin warsztat, by jechać do miasta w celu dopełnienia odmy. Wobec tego nie mogłem nic innego zrobić z chorym, jak zalecić obfite odżywianie i zapisać mu tran. Chory — rezygnując z innego leczenia był przekonany, iż pracodawca-ziemianin — potrafi ocenić jego intencje i umożliwi mu przynajmniej to skromne i niekosztowne leczenie. Lecz w tym się jednak nasz chory przerachował: gdy nastał termin wypowiedzenia pracy robotnikom rolnym, tj. 1 stycznia, pracodawca, który na zasadzie likwidacji lekarskiej wiedział, że ów K. jest chory na gruźlicę — zwolnił go bez pardonu z pracy, polecając zarazem opróżnić mieszkanie służbowe. Można przewidzieć, iż choroba niedostatecznie leczona w przeciągu kilku lat doprowadzi chorego do grobu, aczkolwiek można przypuszczać, iż leczenie powróciłoby temu tęgiemu i silnemu mężczyźnie zdolność do pracy i poprawę zdrowia.
Podobnie przebiegało „leczenie“ na koszt pracodawcy w przypadku 27-letniej robotnicy rolnej Zofii W. Zgłosiła się ona do mnie przed 3 laty. Stwierdziłem u niej początki gruźlicy.
O wysłaniu dziewczyny do sanatorium, jakbym to uczynił w przypadku, gdyby była członkinią Ubezpieczalni, mowy być nie mogło. Pozostało leczenie domowe. Zapisałem dziewczynie syrop kreozotowy i poleciłem dobrze się odżywiać. Już to samo polecenie dobrego odżywiania zakrawało właściwie na ironię. Dziewczyna za całodzienną ciężką pracę zarabiała bowiem, już łącznie z wartością otrzymywanych kartofli, zboża itd. coś niecałą złotówkę dziennie, za co utrzymywała jeszcze matkę. O tym, by pozostać w domu i nie chodzić do pracy — słyszeć nawet nie chciała, po pierwsze utraci wówczas całkowicie i te parę groszy, jakie dotychczas zarabiała, a poza tym narazi się dziedzicowi, który zwolni ją przy najbliższej sposobności z pracy. Wobec tego chodziła jeszcze rok do pracy, nawet z objawami kaszlu i krwioplucia.
Stan jej uległ pewnemu pogorszeniu, lecz przy energicznym leczeniu dałoby się jeszcze chorą uratować.
Ale pracodawca otrzymywał przecież co miesiąc rachunki lekarskie oraz rachunki aptekarskie wraz z receptami i zorientował się wkrótce, iż Zofia W. jest chora na płuca. To też gdy nastał 1 stycznia — dziewczynie wypowiedziano pracę, polecając od 1 kwietnia opuścić mieszkanie.
Chora dziewczyna była już zbyt wychudzona i osłabiona, by móc zgodzić się do pracy w inne miejsce, to też nie mając drogi wyjścia mimo wypowiedzenia, nie wyprowadziła się z mieszkania. Lecz tu zaczął działać aparat administracyjno-sądowy, ziemianin uzyskał eksmisję i oddał wyrok komornikowi, który też wyeksmitował rodzinę chorej na bruk, a chorą umieścił w jakiejś zimnej szopie, skąd musiała po kilku dniach uciec, by nie zginąć z głodu i zimna. Od tego czasu przeszło 6 miesięcy, dziewczyna pozbawiona leczenia, mieszkania i zarobku zakończyła życie w ciemnej izdebce, gdzie zarząd gminy ulokował chorą wraz z matką i rodzeństwem.
Podobnie zakończyła się historia kowala dominialnego, Franciszka Z. Zgłosił się do mnie z początkowymi objawami gruźlicy. Jak zwykle bywa — nie było mowy o wysłaniu go do sanatorium, zresztą pracodawca jego sam znajdował się w trudnych warunkach materialnych i ograniczał się na każdym kroku. O zaprzestaniu pracy słyszeć chory nie chciał w obawie przed wypowiedzeniem pracy, czyli tzw. terminatką. Ale choroba rozwijała się szybko, pracodawca wnet spostrzegł się, że nie będzie mieć pociechy ze swego kowala i na 1 stycznia terminatka spoczywała już w kieszeni chorego. Jakoś udało mu się zgodzić do innego majątku ziemskiego, którego właściciel widocznie nie poznał się na przerażającej chudości nowozaangażowanego kowala. Od 1 kwietnia straciłem więc chorego z oczu, gdyż majątek leżał poza moim rejonem, później dowiedziałem się tylko, że chory pracował na nowym miejscu coś 6 tygodni, po czym położył się do łóżka i po kilku miesiącach zmarł.
Dziwić się pracodawcy — ziemianinowi — właściwie nie można. Ostatecznie trudno wymagać od przedsiębiorcy, by bawił się w filantropię i zrobił ze swego majątku ziemskiego przytulisko dla chorych i kalek. Życie jest życiem i nie bawi się w sentymenty, gdy rolnikowi zachoruje koń lub krowa — to podleczają je o tyle, aby można było zwierzę sprzedać na najbliższym jarmarku, ciesząc się, iż znalazło się głupiego, który nie poznał się na chorobie lub wadzie zwierzęcia i kupił je. Podobnie gdy się ma chorego pracownika, który siłą rzeczy pracuje mniej wydatnie, a przy tym naraża pracodawcę na koszty leczenia, sanatoria itd. — wówczas najrozsądniej i najpraktyczniej jest dać takiemu wypowiedzenie a zarazem dobre świadectwa, aby ktoś inny wpadł na zaangażowaniu takiego pracownika.
Taki „nowonabywca“, gdy po kilku tygodniach nowozaangażowany pracownik poprosi o przekaz do lekarza, będzie się, poniekąd słusznie, uważał za oszukanego, gdyż zgodził pracownika w najlepszej wierze, że jest on zdrowy i nie będzie narażać swego nowego pracodawcy na koszta leczenia itp. Toteż tym energiczniej odmawia takiemu pracownikowi świadczeń na jego zdrowie i przy najbliższej okazji zwolni go z pracy. W międzyczasie choroba rozwija się i z reguły kończy taki pracownik po kilku latach swe nędzne życie w domu ubogich lub w szpitalu, dokąd zostanie wysłany na koszt gminy, gdy po paroletnim przerzucaniu z majątku na majątek ostatecznie straci siły i jako chory i bezrobotny wyląduje w najbliższym mieście, gdzie za ostatnie pieniądze wynajmie izdebkę po wyeksmitowaniu go z mieszkania służbowego na majątku.
Narzuca mi tu się w związku z powyższymi faktami jedna uwaga.
Prawo nakazuje lekarzowi zachowanie tajemnicy zawodowej, to znaczy nie wolno nam zdradzić niczego, o czym dowiedzieliśmy się w czasie pełnienia naszych zajęć zawodowych. Jest to zarządzenie tak słuszne i oczywiste, iż nie ma powodu bliżej go tłumaczyć — nikt bowiem nie chciałby udać się do lekarza, gdyby ten zaczął wszystkim opowiadać o chorobach i cierpieniach swych pacjentów. Ale w słusznej tej zasadzie uczyniono jednak ogromny wyłom — oto lekarz leczący pracowników rolnych, gdy wysyła w końcu miesiąca rachunek do pracodawcy, musi podać, na co leczy się każdy pracownik. Wobec tego musimy dopuszczać się stale przestępstw zdradzania tajemnicy lekarskiej i czarno na białym wypisywać pracodawcom, że ich służąca X zaszła w ciążę, robotnik Y choruje na syfilis, a dziewczyna od świń Z miała — poronienie. Nic dziwnego, że pracodawcy wyciągają z tego wnioski i karzą swych pracowników zwalnianiem z pracy. Często przy tym postępuje się w ten sposób:
Panna Helena M. miła i inteligentna dziewczyna — z zawodu pokojowa, przed kilku laty zachorowała na płuca. Ponieważ w tym czasie była zatrudniona w mieście i należała do Kasy Chorych — więc została wysłana do sanatorium, gdzie przebywała przez kilka miesięcy i wróciła wyleczona. W każdym razie nie mogło być mowy, by mogła w tym stanie być niebezpieczna dla otoczenia przez możliwość zarażenia kogoś gruźlicą. W sanatorium przed zwolnieniem, polecono jej co parę miesięcy udawać się do lekarza, aby ten kontrolował stan płuc. Panna M. stosowała się do tego zarządzenia i wszystko było dobrze, dopóki pracowała w mieście Inowrocławiu i należała do Ubezpieczalni. Ale po kilku latach zmieniła posadę i zgodziła się jako pokojowa do dworu państwa C. w S. Po kilku miesiącach, udała się jak zwykle do lekarza w Inowrocławiu, by zbadał stan jej zdrowia. Ten, skrupulatnie stosując się do przepisów, napisał w rachunku, iż badał Helenę M. z powodu gruźlicy płuc. To wystarczyło — pracodawczyni, zawołała dziewczynę, pokazała jej czarno na białym, iż lekarz pisze, że ma ona gruźlicę, wobec czego nie może zatrudniać jej w pałacu, gdzie są dzieci i z miejsca zwolniła biedną dziewczynę, która zresztą w czasie uprzedniej przynależności do Kasy Chorych została przecież z choroby tej właściwie już wyleczona i w żaden sposób nie zagrażała ani Pani Dziedziczce, ani też dzieciom.
Przy takich stosunkach dziewczyna postanowiła pozostać w mieście, gdzie przynajmniej ma opiekę lekarską w Kasie Chorych i nie potrzebuje obawiać się szykan i nieprzyjemności ze strony pracodawcy z powodu stosowania się do poleceń sanatorium i poddawania się co parę miesięcy badaniu lekarskiemu na koszt swego pracodawcy.
A jednak lecznictwo Ubezpieczalni ma również pewien minus, który ujemnie odbija się na zdrowiu ubezpieczonych, a zarazem i funduszach Ubezpieczalni. Chodzi o okresy, w których z powodu sezonowego bezrobocia ubezpieczony traci prawo do opieki lekarskiej.
Helena S. jako 14-letnia dziewczyna zachorowała w 1935 roku na dolegliwości piersiowe — kaszel, kłucia w bokach itp. Przed 6-ma laty zmarła jej siostra na gruźlicę, a przed rokiem matka. Ojciec pracował w wapniarni, lecz na okres zimowy, gdy zapotrzebowanie na wapno było znikome, był zwalniany z pracy, by na wiosnę zostać znowu przyjętym. Dziewczyna przez całe lato i jesień 1935 r. leczyła się i stan jej uległ znacznemu polepszeniu. Przez zimę, gdy ojciec utracił pracę, straciła dziewczyna również prawa do opieki lekarskiej i stan jej na skutek przerwania leczenia znów się pogorszył. Wiosną 1936 r. przyjęto ojca do pracy; znów zaczęła się leczyć, była w sanatorium — stan jej doskonale się poprawił.
Ale gdy nadeszła zima 1936/37, a z nią przerwa w leczeniu — wówczas stan chorej zaczął się gwałtownie pogarszać. Wiosną 1937, gdy tylko ojciec został przyjęty do pracy — odesłałem Helenę S. do szpitala, lecz było już za późno i biedne dziewczę zmarło po dwóch miesiącach pobytu w szpitalu. Oczywistym jest, iż ubezpieczalnie nie mogą latami leczyć tych, którzy raz kiedyś należeli do nich, lecz w przypadkach takich chorób społecznych jak gruźlica, choroby weneryczne, winny by znaleźć się fundusze społeczne lub samorządowe dla istotnego leczenia tych chorych.
Franek G. zdolny i miły, 20-letni młodzieniec, uczeń szkoły leśniczych, syn biednego stróża z majątku, zachorował na płuca w 1936 r. Leczył się u mnie kilka tygodni, lecz stan się nie poprawiał, chory gorączkował i tracił na wadze. Ponieważ po wielkiej części było to winą złych warunków mieszkaniowych, odżywiania itd., przeto było by konieczne umieszczenie chorego chłopca w szpitalu lub sanatorium. Ale „kto bude platit?“ Ojciec — jak zaznaczyłem, stróż — polowy na majątku, nie mógł w ogóle marzyć, by ze swych groszowych zarobków mógł opłacać kurację syna. Właściciel majątku nie miał żadnego obowiązku wobec syna swego pracownika, który od kilku lat był poza domem i przyjechał do rodziców dopiero z powodu choroby. Pozostawały fundusze publiczne. Zaczął więc ojciec chorego wędrówkę od wójta gminy do starosty, od starosty do lekarza powiatowego, pisał niezliczoną ilość podań do różnych urzędów i instytucji. Podania te ostatecznie odniosły skutek, bo po kilku miesiącach nadeszło z jakiegoś urzędu polecenie umieszczenia Franka G. w sanatorium. Tylko, że biedny Franuś nie chciał na to pozwolenie zaczekać i dwa dni przed jego nadejściem oddał Bogu ducha.
Stanisława J., 40-letnia żona rzemieślnika, (który wobec braku pracy ledwo zarobił na suchy chleb), zachorowała na płuca w początkach 1937 r. Przy niedostatku w domu zalecił lekarz leczący umieszczenie jej w sanatorium. Miasto zgodziło się, przekazując chorą jak na kpiny, aż na całe trzy tygodnie. Oczywiście tak długie leczenie pomogło tyle chorej, co umarłemu kadzidło, i po kilku dalszych miesiącach spędzonych w domu chora pozbawiona wszelkiej opieki zmarła. Możliwe, że w wielkich miastach, jak Warszawa, Łódź czy Poznań opieka społeczna rzeczywiście zajmuje się chorymi, lecz na prowincji traktuje się tę sprawę jako nieznośny i nieusprawiedliwiony ciężar, spoczywający na budżetach miast czy gmin wiejskich i robi się wówczas wszystko co można, aby chorych odstraszyć lub zniechęcić do tej „opieki“ względnie pozbyć się ich przez udzielenie chorym ochłapu opieki lekarskiej.
Nie chcę zaprzeczać, że w wypadkach nagłych, jak zapalenie ślepej kiszki, krwotoki, porody, zarówno pracodawcy rolni, jako też i samorządy, nie mogą odmówić udzielenia pomocy lekarskiej, względnie umieszczenia chorego w szpitalu. W tych wypadkach odmowa byłaby już zbyt oczywistym przestępstwem. Lecz gdy chodzi o cierpienia przewlekłe — wówczas albo wręcz odmawia się leczenia — albo też gra na zwłokę, dając choremu we dworze herbatki piersiowe itp. — w międzyczasie część chorych jakoś bez leczenia wyzdrowieje, część umrze, a pozostała reszta zadowoli się byle czym. Lecz jeśli sytuacja w razie choroby robotników rolnych względnie bezrobotnych jest, jak wyżej podałem, tragiczna, to w jeszcze gorszym położeniu znajdują się niezamożni samodzielni rolnicy. W naszej okolicy, jak zresztą i w całej Wielkopolsce, jest takich małorolnych względnie niewielu, w innych dzielnicach kraju stanowią oni jednak większość wśród mieszkańców wsi. Lecz na przykładzie tych kilkudziesięciu małorolnych, właścicieli „samodzielnych gospodarstw“ o wielkości poniżej 2 hektarów można zaobserwować, w jakiej sytuacji znajdują się oni w razie choroby. Cała kuracja przeciwgruźlicza sprowadza się u nich zwykle do dwóch wizyt u lekarza. Przy pierwszej szuka się porady lekarza z powodu osłabienia i kaszlu. Lekarz zapisuje jakieś lekarstwo na kaszel, z którego kupuje się choremu jedną i to najmniejsza butelkę. Gdy lekarstwo wyjdzie, a kaszel nie ustąpi, wówczas krytykuje się lekarza, że nie pomógł nic choremu — czeka się kilka miesięcy względnie lat, aż chory zasłabnie tak, iż nie może już o własnych siłach chodzić. Wówczas wiezie go się znowu do lekarza, zwykle do innego, bo ten pierwszy przecież nie pomógł. Ten drugi lekarz orzeka, że „teraz jest już za późno, że gdybyście zaraz przywieźli chorego do mnie, a nie do tamtego lekarza, to byłby chory już dawno zdrowy“.
Trzeci raz przyjeżdża lekarz do chorego po śmierci dla wypisania świadectwa zgonu, bo nasze władze administracyjne, które nigdy nie mają funduszy na leczenie żywych, jakoś zawsze znajdują pieniądze na opłacenie lekarzy, oglądaczy zwłok, powodując słuszne rozgoryczenie ludności, która nie bez racji klnie, że o żywych się nikt nie zatroszczy, a dopiero po śmierci na gwałt przysyła się do domu lekarza, który potrzebniejszym byłby raczej z początkiem choroby.
Maria K., 33-letnia żona właściciela 2 hektarowego gospodarstwa — przybywa do mnie latem 1934 r., stwierdzam nieznaczne ognisko w płucu lewym. W początkach 1936 r. przejeżdżam obok domu S., mąż prosi mnie o zbadanie żony, która od kilkunastu dni leży w łóżku. Stwierdzam gruźlicę płuc i gardła w końcowym stadium, chora umiera po kilku tygodniach.
Erwin B., 28-letni młodzieniec, brat, zmarł niedawno na gruźlicę, sam ciężko ale stanowczo nie beznadziejnie chory. Jeden z lekarzy wyraził się do matki chłopca, iż nie ma nadziei, by można chorego wyleczyć. Od tej chwili matka przestała się najzupełniej interesować chorym, uważając, iż jeśli pomóc mu nie można — to nie ma sensu wydawać pieniędzy na leczenie chorego. Również nie ma sensu dobrze go odżywiać, choć chory ma jeszcze doskonały apetyt i na pewno przy dobrym odżywianiu wróciłby jeszcze do sił.
Chory grał kiedyś w orkiestrze strażackiej, ma więc trąbę, którą za kilkanaście złotych sprzedaje i sam za te grosze kupuje sobie potrzebne lekarstwa, matka nie chce ani grosza dać na rzecz syna, na którego nieostrożny lekarz wydał, niesprawiedliwie zresztą, wyrok śmierci.
O ile chodzi o całokształt walki z gruźlicą, to wydaje się, iż najsłuszniejszą drogę wybrała Italia faszystowska, gdzie gruźlicę uznano za chorobę społeczną i walkę z nią toczy się przez intensywne leczenie wszystkich chorych na koszt funduszów państwowych. Z praktyki Ubezpieczalni Społecznych mogę stanowczo stwierdzić, że gdy leczy się gruźlicę od jej początku, walka ta nie jest ani trudna, ani też kosztowna i stanowczo korzystniejszym by było, by fundusze przeznaczone na różnych oglądaczy zwłok były obrócone na budowę sieci sanatoriów ludowych dla płucno chorych.
Tymczasem w obecnych warunkach — nawet istniejące sanatoria nie są wykorzystane — bo jacy pacjenci znajdują się w sanatoriach? Nie ma tam samodzielnych średnio lub mało zamożnych rolników, nie ma pracowników rolnych, nie ma rzemieślników — cierpiących przecież niedostatek.
Jeśli mówię, że nie ma tam nikogo z tych wszystkich stanów, to muszę dodać pewne zastrzeżenie.
Otóż pracownicy mogą się znaleźć w sanatorium, gdy zgłosi się ich do ubezpieczalni i ta dopiero chorych wyśle.
Widziałem dziesiątki takich przykładów.