Pamiętnik dr S. Skopińskiej/Dwaj panowie z wrzodem dwunastnicy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik |
Pochodzenie | Pamiętniki lekarzy |
Wydawca | Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały pamiętnik Cały zbiór |
Indeks stron |
Napisawszy poprzednie dwa rozdziały, tak jestem pełna trwogi i szacunku, że nie wiem po prostu o czym mam dalej pisać, aby znów nie narazić siebie na podobnie wstrząsające uczucia, do jakich niewątpliwie należy poczucie nietaktu popełnionego wobec różnych wpływowych pań.
Wobec tego opiszę dwóch moich naprawdę miłych chorych: szofera i kucharza. Piszę o nich nie dlatego, że odnosili się do mnie mile, gdyż zapewne i oni wymyślają na mnie, co się zowie. Mili są dla mnie ci dwaj pacjenci dlatego, że po dwóch latach mozolnego leczenia zdołałam doprowadzić ich do całkiem zadawalającego stanu zdrowia. Piszę o nich jednocześnie, gdyż jednocześnie prawie stwierdziłam u nich przy pomocy prześwietlenia promieniami Roentgena jednakową chorobę, zastosowałam podobne metody leczenia, i prawie w jednym czasie obaj ci panowie wrócili do zdrowia. Tylko jest jedna mała różnica, szofer jest spokojny i zadowolony, a kucharz klnie nadal na czym świat stoi wszystkich lekarzy, szpitale, Ubezpieczalnię i inteligencję w ogóle. Poza tym wszystko się tak składało, że opisać tych pacjentów należy w jednym rozdziale. Obydwaj zdaje się jednakowo zarabiali i obydwaj byli ojcami dość licznych rodzin.
Szofer był jednym z pierwszych pacjentów, jacy się do mnie w Warszawie zgłosili. Przyszedł właściwie nie wiem czemu, gdyż stan, w jakim się do mnie zgłosił, był bardzo ciężki. Mógł więc śmiało zawezwać mnie do siebie. Chory miał krwotok wewnętrzny, spowodowany owrzodzeniem dwunastnicy. Był ogólnie osłabiony, blady, tętno dość nikłe. Leżał u mnie w gabinecie z pół godziny, zanim zdecydowałam się puścić go do domu. Lecz już po półtoramiesięcznej kuracji pacjent poprawił się bardzo znacznie i w moich lakonicznie pisanych „kartach chorych“ mogłam zanotować: „16. I. 1936 — lekkie palenie po jedzeniu, 22. I. 1936 — zgaga ustąpiła, 30. I. 36 — pacjent czuje się coraz lepiej“.
Od tego czasu chory przychodził po lekarstwa przynajmniej raz na dwa miesiące, brał odpowiednie mieszanki różnych soli i robi to nadal. Ale gdy porównuję jego obecny wygląd z wyglądem sprzed dwóch lat, to mam wrażenie, że przybyło mu 50 procent wagi, taki się zrobił tęgi, zażywny i rumiany.
Kucharz leczył się na te same dolegliwości. Sam przyznawał, że gdy słuchał się moich rad i zachowywał dietę, to było mu zupełnie dobrze. Ale w jego fachu trudno mu zachować dietę. Następowały pogorszenia, które doprowadziły chorego do rozpaczy. Przeklinał on wówczas wszystkich i wszystko. Gdy go zapytałam, dlaczego nie zachowuje diety, odpowiedział mi w końcu krótko:
— Poco mi pani dieta. To dobre dla innych. Ja sam sobie gotuję jedzenie i dlatego napewno nie jedzenie mi szkodzi. Komu może zaszkodzić dobry kotlet, jeżeli jest usmażony na świeżym maśle?
Oczywiście trudno mi było polemizować z tego rodzaju argumentami, tym bardziej, że chory święcie wierzył, iż skoro sam sobie przyrządza potrawy, to nie mogą mu one zaszkodzić. Zresztą podobnie jak i on, dwaj inni kucharze pierwszorzędnych restauracji, którzy się u mnie leczyli, chorowali takie na wrzody żołądka i dwunastnicy.
Jakże mają wyglądać żołądki konsumentów tych restauracji, skoro twórcom potraw tak się źle powodzi?