Pamiętnik dr S. Skopińskiej/Lekarz a komornik
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik |
Pochodzenie | Pamiętniki lekarzy |
Wydawca | Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały pamiętnik Cały zbiór |
Indeks stron |
W roku 1935 warunki rodzinne i materialne układały mi się okropnie. Po przeprowadzeniu ustawy scaleniowej, zlikwidowano pomoc lekarska dla robotników rolnych. Przez to straciłam dochód w postaci wynagrodzenia za ich leczenie. Ponadto dochody moje w Kasie Chorych miasta Poznania również znacznie zmalały. Musiałam jako lekarz domowy utrzymywać mieszkanie pięciopokojowe, telefon, służbę. Ekwiwalent za moją pracę był zależny od „przypisu“. Znaczy to, że istniała taka umowa Związku Lekarzy z Ubezpieczalnią Społeczną, że lekarze otrzymywali tylko określony procent od przypisu składek. Stanowiło to, zdaje się, 13 — 14% ogólnego wpływu Kasy Chorych. Były miesiące, kiedy ściągnięto mało składek lub też gorzej je wpłacano. Wtedy lekarze otrzymywali b. małe wynagrodzenie. Stałe wynagrodzenie nie istniało. Jak w tych warunkach ułożyć budżet domowy? Ponadto spadek moich zarobków do jednej trzeciej był tak szybki, że nie mogłam nadążyć z odpowiednim kurczeniem warunków życia, przystosowanych do innej skali zarobkowej, nie mając przy tym żadnego dodatkowego zajęcia. Mieszkałam w eleganckiej dzielnicy Poznania. Tymczasem nagły spadek dochodów wskazywał na redukcję tego właśnie wydatku o 100%. Należało myśleć o przeprowadzce do uboższej dzielnicy, o wynajęciu conajwyżej 3 pokoi. Ale i przeprowadzka jest rzeczą kosztowną. Wtedy właśnie wypłynęła największa zmora — urząd podatkowy! Ponieważ lekarze nie byli na stałych posadach, więc podatek wpłacaliśmy bezpośrednio do urzędów skarbowych. Płaciłam podatek dochodowy, obrotowy (od czego?), podatek dochodowy miejski, który stanowi 4% dochodu, następnie podatek od lokali i podatek kościelny.
Podatek dochodowy miejski jest znany tylko w b. zaborze pruskim i jest niezmiernie uciążliwy. Podatek od lokali był też niepomiernie wysoki, gdyż chociaż właściciele domów odnajmowali luksusowe lokale po cenach b. niskich, np. 5 pokoi komfortowych — 150 zł miesięcznie, to jednak podatek ten płaciło się według przedwojennego oszacowania mieszkania. Płaciłam podatek od lokali w wysokości 40 zł miesięcznie.
Dochody moje, od których odeszła Powiatowa Kasa Chorych, ograniczały się tylko do wpływów z Ubezpieczalni Społecznej w Poznaniu. A i ten dochód był mocno okrojony na pniu, bo Związek Lekarzy odciągnął z góry 4% od całej sumy na swoje cele, ponadto dochodziła jeszcze tzw. Kasa Pogrzebowa przy Izbie Lekarskiej. Płaciliśmy co drugi miesiąc 40 złotych. O ile zalegało się ze składką, przychodził komornik.
W tym gąszczu przymusowych bieżących zobowiązań płatniczych wiłam się jak piskorz. Ale na prawdę runęłam pod obuchem trosk materialnych, kiedy urząd skarbowy w roku 1935 zaczął egzekwować ode mnie należności za rok 1930, według moich obliczeń — już zapłacone. Tłumaczono mi, że ściągnięto wtedy, w roku 1931, ze mnie podatek „ograniczony“, a obecnie Izba Skarbowa po 3-ch latach rozpatrzyła moje odwołanie, ograniczenie skasowano i ściągnięto „pełny wymiar“. Z czego tu płacić? Zarobki obecne nie wystarczały na pokrycie bieżących wydatków.
Kiedyś, nie mogąc spać, raniutko wstałam i zaczęłam segregować wszystkie moje należności za wielorakie podatki. — Ileż protokółów, zajęć i ile kosztów egzekucji! Ileż odwołań i próśb moich, załatwionych odmownie! Żółte kartki upomnień przypominały mi następujące częste fakty. Kiedy wracałam piekielnie zmęczona z objazdu chorych, niania dziecka mówiła: „Pani doktorowo, był komornik“. Opieczętował stołowy, opieczętował biurko! Notabene biurko lekarskie! Wtedy nie byłam w stanie myśleć o tym wszystkim. Objazd chorych, popołudniowe przyjęcia, posiedzenia Rady Miejskiej, zebrania różnych komitetów lub organizacji, w których pracowałam. — Moja wina. Przegapiałam niektóre terminy płatności podatków, ale tylko niektóre. Wystarczył jeden dzień spóźnienia, aby komornik się zjawił, aby straszyć przede wszystkim niańkę i dziecko pieczęciami na meblach, a następnie oczywiście przypominać mi zaniedbane obowiązki. Ale z pustego i Salomon podobno nie naleje. Pieniędzy nie miałam. Należały mi się jeszcze pewne sumy od Ubezpieczalni za zaległe honoraria, ale o te sumy procesował się już Związek Lekarzy z Ubezpieczalnią. Ile tego było, nie mogłam wtedy dokładnie dowiedzieć się i a konto tych sum trudno było zaciągnąć długi, aby spłacać podatki.
Największą krzywdą, jaką mi czyniły urzędy podatkowe to było to, że przypisywano mi 200 zł miesięcznie dochodu z prywatnej mej praktyki. Tymczasem ja, lecząc „nędzę“ poznańską, eliminowałam ze swej poczekalni „prywatnych chorych“. Nikt „lepszy“ nie będzie czekał godziny w poczekalni lekarza, gdzie przebywają osoby w rodzaju robotnika garbarni, którego opisywałam.
W urzędzie skarbowym zażądano ksiąg buchalteryjnych na dowód, że nie miałam prywatnej praktyki. Co miałam robić? Kupić księgę i zanieść ją niezapisaną do urzędu? Bo co miałam w niej pisać, skoro prywatni chorzy się nie zgłaszali?
Pamiętam dobrze ten ranek 4 czerwca 1935 roku. Stos zaległości podatkowych i moja zupełna bezradność. Zrobiło mi się słabo. Ledwo miałam siłę zadzwonić na służącą. Zawezwała ona jednego z kolegów lekarzy, który zastępował mnie w te nieliczne dni, kiedy byłam zmuszona wyjechać z Poznania na jakieś zebranie w tzw. teren. W razie choroby lub jakiejkolwiek innej przyczyny Ubezpieczalnia w Poznaniu sama automatycznie nie przysyłała zastępcy. Zastępcę trzeba szukać i opłacać go z własnej kieszeni. Doktór G. najpierw mnie zbadał i orzekł, że poprosi profesora J., aby mnie przyjęto na miesiąc do szpitala. Stan mego serca był niedobry, a w domu nie było mowy o wyleczeniu. Tak się też stało. Miesiąc przeleżałam na klinice uniwersyteckiej, aż wreszcie mięsień sercowy się wzmocnił. Wracałam znów do pracy, ale już z powziętą decyzją — opuszczam Poznań.