Pamiętnik dr S. Skopińskiej/Praktyka w Warszawie
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik |
Pochodzenie | Pamiętniki lekarzy |
Wydawca | Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały pamiętnik Cały zbiór |
Indeks stron |
Warszawa jest moim miastem rodzinnym, to też wracałam do pracy w stolicy z niekłamanym zainteresowaniem. Mój stan materialny przedstawiał się wówczas następująco. Urząd Skarbowy w Poznaniu zlicytował mi za zaległe podatki lepsze meble oraz zajął moje należności od Ubezpieczalni, po 13 latach pracy zostałam więc zupełnie bez środków do życia. Na szczęście miałam do dyspozycji pewne wartości niematerialne. Szereg osób, znając moją pracę w Poznaniu, dopomogło mi otrzymać posadę w Ubezpieczalni warszawskiej i w ten sposób po raz trzeci w moim życiu zaczęłam na nowo praktykę lekarską.
Od pracy w Poznaniu i rozpoczęcia pracy mej w Warszawie dzieliło mnie tylko dwa miesiące czasu. Zachowałam więc skalę porównawczą w całej pełni i miałam możność stwierdzić, jakie różnice istniały między praktyką w tych obydwu miastach.
W roku 1935 obowiązujący obecnie Ubezpieczalnię Społeczną system lekarzy domowych, począł się dopiero ugruntowywać w Warszawie. Dopiero wówczas skasowano ambulatoria, przechodząc na zupełnie inne metody pracy.
Uderzyły mnie przede wszystkim dwie istotne i ważne dla mnie sprawy. Po pierwsze wydało mi się, że aparat administracyjny w Warszawie był bardziej precyzyjny i pracował dokładniej oraz sprawniej aniżeli w Poznaniu. Ponadto organizacja lekarska, Zrzeszenie Lekarzy, odniosło się mnie wprost diametralnie inaczej pod względem przychylności, aniżeli analogiczna organizacja w Poznaniu. Myślę obecnie, że podświadoma zapewne niechęć Poznańczyków do mnie polegała na tym, iż nie urodziłam się w Wielkopolsce. Poza tym przy wolnym wyborze lekarza istnieje, oczywiście też tylko podświadomie, wzajemna niechęć lekarzy do siebie, objawiająca się tym, iż niechętnie dopuszcza się młodszych kolegów do praktyki. No bo jakże, Związek Lekarzy otrzymuje np. 100.000 miesięcznie od Ubezpieczalni Społecznej do podziału przypuśćmy między dwustu lekarzy dopuszczonych do praktyki. Tymczasem zgłasza się jeszcze 50-ciu nowych lekarzy, którzy chcieliby pracować, a przypis, czyli wpływ Ubezpieczalni wcale się nie zwiększa. Wówczas Związek Lekarzy, otrzymując owe 100.000, musi je dzielić nie między 200-tu, lecz między 250-ciu kolegów. Każdy otrzymuje więc dzięki temu o jedną piątą mniej, niż zwykle. Oczywiście, że w takich warunkach, mimo całej świadomości, że młodzi lekarze też muszą z czegoś żyć, niechętnie widzi się ich dopływ.
Otóż tej niechęci do kolegów, zresztą podkreślam — zupełnie nieświadomej — nie stwierdziłam zupełnie w zrzeszeniu warszawskim, gdzie stosunki były wprost odwrotne. Gdy Ubezpieczalnia chciała zaangażować większą ilość lekarzy, mówiło się tutaj: a więc dobrze. Będzie nas więcej, to przynajmniej teoretycznie powinniśmy przez to mieć mniej pracy. Nie było w Warszawie tej zasadniczej antynomii interesów lekarskich. To bardzo ważne. Poza tym podatki z góry strącano z pensji, od razu się więc ucieszyłam, że nie będę chodzić do urzędu skarbowego. Odetchnęłam. Ale tylko na krótko. Zaczęła się bowiem praktyka lekarska w warunkach jakże zmienionych.