Pamiętnik dr S. Skopińskiej/Nieco rozważań literacko-socjologicznych o pięciu pijakach

<<< Dane tekstu >>>
Autor Sabina Skopińska
Tytuł Pamiętnik
Pochodzenie Pamiętniki lekarzy
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały pamiętnik
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Nieco rozważań literacko-socjologicznych o pięciu pijakach.

Mam możność wejrzenia do statystyki i porównania rezultatów moich „doświadczeń socjologicznych“ z wynikami badań oficjalnych. Możność „uzgodnienia“. Ale ja nie chcę nic uzgadniać. Chcę pisać tak, jak ja widzę i jak ja czuję. Może samo się uzgodni. Otóż mnie się wydaje, że stosunkowo na wsiach ludzie piją bardzo mało, w miasteczkach i miastach więcej.
Natomiast pijaństwo — o ile kwitnie, to kwitnie w stolicy Polski. Jest to bardzo proste. O ile pijak przepije wszystko, co ma, ale o ile ma dobrą kompanię, to będzie pić dalej na cudzy rachunek. Na wsi takiej kompanii wybornie funkcjonującej permanentnie brak — skąd więc pijak weźmie pieniądze na wódkę? A w stolicy: przyjeżdża urzędnik, nauczyciel, czy rolnik, — każdy chce się zabawić. Warszawianie wiadomo — naród wesoły. Szczególniej ci z baru. Towarzystwo tylko czyha na takiego frajera, co kolejki stawia i popisuje się swoją ciemną prowincją.
Pijacy stanowią jakby pewien rodzaj bractwa. Mniej zawiany jegomość opiekuje się bardziej pijanym i jest dla niego niby niańka troskliwy. A jak czule ze sobą rozmawiają, gdy spotkają się po dłuższym niewidzeniu na „obiedzie“ w barze „Wytworność“, z którego udają się kolejno na pierwszy, drugi, trzeci i czwarty „podwieczorek“ do innych restauracji.
O suteryny duszy ludzkiej! Jakże mało i jakże rzadko schodzą tam ci, którzy mogliby oświetlić świadomością te ponure nory psychiczne, w które wpadają młodzi ludzie. Jakież spustoszenie czyni alkohol w szeregach naszej inteligencji i to tej najzdolniejszej! Pijaństwo ma już swą literaturę, a do „Służby Państwowej“ sumienia Ameryki, Lewis Sinclair‘a, nie mam co dodawać. Nie o to mi idzie. Jako lekarz, musiałam zająć pewne własne stanowisko w stosunku do wypadków pijaństwa, które, jakże niestety często spotykałam w mojej praktyce i to bynajmniej nie w tak zw. „dołach socjalnych“.
Zimą ubiegłego roku panował w moim gabinecie niezwykły tłok. Był to sezon grypy, anginy i zapalenia płuc. W pewnej chwili usłyszałam, że ktoś w poczekalni mówi bardzo podniesionym głosem. Wyszłam więc z gabinetu i osobiście zaprosiłam następnego chorego, jednocześnie bacznie przyglądając się czekającym. Szybko przebiegłam oczami po znajomych twarzach i wreszcie znalazłam „źródło“ hałasu. Był to pan z dużą siwą czupryną. Pomyślałam sobie, że jest to jeszcze jeden niezadowolony inteligent, który psioczy na Ubezpieczalnię. Uśmiechnęłam się do wszystkich razem i zamknęłam drzwi. Z całą świadomością podkreślam tu te swoje uśmiechy dlatego, iż uważam, że właśnie ten przyjazny uśmiech wytwarza przyjazny nastrój między mną a chorymi.
Zdaję sobie dobrze sprawę z tego, że moi pacjenci to ludzie pracy, jakże często narażeni na złe humory swych szefów, na narzekania rodziny, na brak pieniędzy.
Wszystko to stwarza tak zw. nieprzyjazną aurę dla chorego. O ile zdrowej i silnej jednostce złe humory otoczenia nie robią krzywdy, o tyle układ nerwowy ludzi chorych ulega rostrojowi pod wpływem nieprzyjaznej atmosfery psychicznej. Przyjaźnie nastrojona jestem dla wszystkich chorych zawsze, natomiast bardzo często pod wpływem zmęczenia, złego samopoczucia, lub zmartwień zmuszona jestem do manifestowania na zewnątrz swojej przyjaźni nie uśmiechem spontanicznym, lecz z nakazu woli. Sama przypominam chwilami chodzący melodramat. Lecz cóż robić? Życie mnie zmusza do reagowania natychmiast na pewne sprawy dotyczące chorych. Muszę w krótkim przeciągu czasu znaleźć jakieś rozwiązanie sytuacji, a więc najczęstszym jest mój uśmiech do chorego.
Obawiam się, że naśladuję Prouste‘a w tej chwili, więc wracam czym prędzej do swoich chorych.
Kiedy doszła kolejka na owego niespokojnego pana, stwierdziłam, że jest on dość znanym literatem. Pan ten przyszedł do mnie podpisać receptę wydaną przez przychodnię przeciwalkoholową. Jakoś udało mi się go od razu udobruchać. Kilkanaście razy przychodził po porady. Raz przyniósł mi swą książkę bardzo piękną ze swoją dedykacją.
Po przeczytaniu pytałam się pacjenta, jak alkohol wpływa na jego literacką twórczość. Oświadczył, że tylko czasem zdarzało mu się „na początku kariery alkoholowej“ schwycić jakiś pomysł, który nie wie, czy by również się nie zjawił, gdyby nie pił. Ale stworzenie całej koncepcji utworu, układ, opracowanie formy, musi być robione z całą pełnią świadomości, to znaczy na trzeźwo. Obecnie prawie wcale nie jest w stanie tworzyć.
Pacjenta leczono dość energicznie w przychodni. Moja rola więc ograniczała się do powtarzania lekarstw tam zapisywanych. Wreszcie zaproponowałam choremu, że poinformuję się, czy istnieją zakłady, w których mógłby się leczyć. Skomunikowałam się z lekarzem neurologiem i usłyszałam smutną rzecz, że te lecznicze zakłady dla nerwowo chorych, w których leczą alkoholizm, nie dają gwarancji wyleczenia, gdyż alkoholicy zawsze znajdą sposób, by wydostać wódkę do picia nawet w najbardziej zamkniętym zakładzie. Poleciłam gorąco koledze neurologowi mego pacjenta, jednak nie zgłosił się on do niego. Alkoholicy widocznie tak kochają swoją wódkę, że wszystko, co może im alkohol obrzydzić, omijają starannie.


∗             ∗

Życie rodzinne alkoholików jest jednym odmętem. Przychodziły do mnie żony pijaków, użalając się na swój los. Sami chorzy, powtarzam, nie zgłaszali się z tego rodzaju cierpieniami.
Leczyła się kiedyś u mnie pewna miła kobieta na dolegliwości wieku przejściowego. Pacjentka czuła się już dobrze i miała przerwać kurację. W czasie jednej z ostatnich wizyt opowiedziała mi historię swego żyda.
— Pani doktór — mówiła, — miałam pieska, cudnego psiutkę, lubiłam go ogromnie. Dzieci, jak pani wiadomo, nie mamy, więc to była moja jedyna radość. O, mam tu nawet jego fotografię.
Tu zademonstrowała mi swoje zdjęcie uliczne, z jakimś niezbyt efektownym kundelkiem na smyczy.
— Piesek ten mi zaginął — ciągnęła dalej. — Dawałam ogłoszenia, szukałam i nie znalazł się. Teraz to chyba zwariuję tak sam na sam z tym pijakiem.
— To pani mąż pije? — zapytałam.
Kobieta wpadła wówczas w stan podniecenia.
— Nie pije, a chla. Jak przyjdzie tylko z pracy, to zaraz każe sobie przynosić ćwiartkę, którą wypija do wieczora, a następnie zasypia. O ile obudzi się o drugiej czy trzeciej w nocy, a wódki w domu nie ma, to muszę mu iść kupować, gdyż w przeciwnym razie rozbije mi wszystkie meble.
— Idyjoto! — mówię do niego. — U Jana Bożego skończysz. A on wtedy na mnie się rzuca. Boję się go, bo ma wielką siłę, jak się rozzłości. Raz mnie pobił tak okropnie.
Kobiecina płacze. Chcę jej coś poradzić, więc mówię:
— Znam jedno lekarstwo, które powoduje wstręt do wódki i ci, co je piją, oduczają się od alkoholu. Czy pani skłoni męża, aby pił to lekarstwo?
— Samego lekarstwa to on pić nie będzie.
— To może pani poda mu to jakoś z jedzeniem?
— Kiedy on, proszę pani doktór, bardzo mało je. Przeważnie tylko pija wódkę, a do wódki nic dolać nie mogę, bo się w mig pozna.
— No, a jak pani sama żyje? — pytam się. — Czy ma pani na komorne, na życie?
— Dawniej to mąż dobrze zarabiał, jako ślusarz w Elektrowni, ale obecnie wyleli go za pijaństwo. Pracuje więc w prywatnej firmie. Pieniądze, nie można mówić, oddaje mi wszystkie, ale pod tym warunkiem, że ja sama muszę mu dostarczać wódki. Dzięki temu tylko jakoś egzystuję. Bo przecież wódka, o ile jej się w knajpie nie pije, nie jest zbyt droga.
— Jeżeli się pani zdobyła na to, żeby mąż nie przepijał pieniędzy po knajpach, jak to się ogólnie zdarza, to może pani spróbuje podać mu to lekarstwo w płynie?
Kobieta wzięła z wdzięcznością receptę i powtarzała ją trzy razy. Wreszcie przyszła i powiada:
— Mąż oświadczył, że mnie zabije, jeżeli nie zaprzestanę dodawać takie świństwo. Mówi, że od tygodnia wódka nie ma dla niego żadnego smaku, jest jak trawa.
No pewno, myślę sobie, problem ten nie może być drogą chemiczną rozwiązany. Zbyt byłoby dobrze, gdyby mieszanka bromu, chloralidratu i belladony rozwiązywała kwestię słabego charakteru i zboczeń psychicznych. Nie jestem psychiatrą i ten dział lecznictwa nie do mnie należy. Jednak, jako lekarz domowy, muszę reagować na wszystkie zjawiska patologiczne, jakie mam możność obserwować u chorych w moim gabinecie.


∗             ∗
U innego robotnika Elektrowni stwierdziłam przewlekłe zapalenie nerek, zwyrodnienie mięśnia sercowego i powiększenie wątroby. Zapytałam pacjenta:

— Ile wódki dziennie pan wypija?
Pacjent oburzył się okropnie.
— Czy to dlatego, że jestem robotnikiem, posądza mnie się stale o alkoholizm?
— Proszę pana — odpowiedziałam łagodnie — jestem lekarzem, badam pana po raz pierwszy i badanie to daje mi obraz cierpienia przeważnie spotykanego przy alkoholiźmie. Dlatego też się pana o to zapytałam. Chcę panu pomóc. Zresztą wódkę piją w o wiele większym stopniu i tak zwani inteligenci. Wśród robotników, piją tylko ci, którzy są lepiej płatni, a takich przecież można na palcach policzyć.
Chory udobruchał się jakoś i przyznał, że wódkę pije. Obiecał też, że w piciu się ograniczy. Czy obietnicy dotrzymał, mam poważne wątpliwości.


∗             ∗

Leczyłam również pewnego kucharza wagonów sypialnych, maszynistę-drukarza i profesora kursów wieczorowych. W powierzchowności tych ludzi, którzy nie wiedzą nawet o swym istnieniu, stwierdziłam jakieś zabójcze podobieństwo. Byli to ludzie między 30 a 50 rokiem życia. Wszyscy szczupli, niespokojni, w rozmowie podnieceni i weseli. Pewność ich topniała jak śnieg pod wpływem słońca, gdy musieli zacząć coś robić, co było konieczne, a nie wynikało z ich popędów wewnętrznych. Wówczas stawali się nieśmiali i potulni.
Jako pacjenci, alkoholicy byli nadzwyczaj uprzejmi i słuchali każdego zalecenia. Czy jednak je wykonywali po powrocie do domu, śmiem wątpić.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Sabina Różycka.