Pamiętnik morski/12 lipca
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik morski |
Wydawca | Wydawnictwo J. Przeworskiego |
Data wyd. | 1937 |
Druk | S. Wyszyński i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Atelier «Mewa» |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dzisiaj pozycja słońca na niebie jest taka, że cienie nam poginęły. Ledwie że się plącze pod nogami jakaś mała plama — pokurcz. Obaj z panem De staramy się ten cień wydłużyć i zachowujemy się na dolnym pokładzie dość dziwacznie. Przechylamy się, klękamy, znienacka wyskakujemy z korytarza, ale nic — poza tą pokraką co się pęta u nóg. Inteligentnie się zabawiamy, niema co! W końcu rozchodzimy się z niesmakiem, radzi wogóle nie zobaczyć się nigdy w życiu. Ja poszedłem na przeszpiegi. Kucharze i steward oraz Ukraińcy. Steward stał u siebie dziwnie przegięty; prawą ręką pieścił Pessi a lewą mieszał drucianą pałeczką w garnku. Minąłem go i stanąłem w pobliżu kuchni. Błękitnooki kucharz trzymał w rozkroku dużą miskę, a drugi przelewał do niej z kubła coś brunatnego. Zwarci byli czołami jak dwa bodzące się kozły. Miny obojętne. Powlokłem się aby zajrzeć do hali maszyn, ale stamtąd ciepły wiew musnął mi policzki; w środku jednostajny łomot i wypolerowana czystość. Powiodłem za obojętnem, ale skoncentrowanem spojrzeniem maszynisty, skierowanem na dolny pokład. Na brezencie dwaj Ukraińcy półnago mocowali się, postękując w odstępach. Trzeci leżał w pozycji Kleopatry i czasem wykrzykiwał radośnie: „huuu, ot huu!“ Zapaśnicy przewrócili się tworząc miłosną figurę. Iwaszko, który leżał pod swoim przeciwnikiem, wykrztusił:
— Puskaj, ne! puskaj, ne!
— Ach ty... skatino! — wołał ten nagórze i gniótł go.
Maszynista zdjął czapkę i z zadowoleniem czochrał się po łepetynie. Opuściłem to widowisko, minąłem kucharzy zgodnie odprawujących coś nad kuchnią, przelazłem przez dwóch marynarzy tłukących młotkami w żelazo i wszedłem do jadalni. Powitał mnie pan De spojrzeniem znużonem i niechętnem, choć nie przerwałem mu żadnego zajęcia, bo stał wpatrzony w iluminator. Rozejrzałem się po jadalni, jakbym tu wszedł po raz pierwszy. Szukałem zainteresowania. Ale nic. Usiadłem w fotelu i zacząłem się kręcić wkółko, na co pan De zaczepił mnie słowami:
— Chcesz pan odkręcić starego kręćka?
Zatrzymałem się zdumiony i ożywiony wewnętrznie.
— A pan chce, abym panu powiedział co do słuchu! — wrzasnąłem.
— Pst, co tam z panem będę się wdawał, jak pan nie znasz się na żartach!
I wyszedł.
— Znam takich więcej — rzuciłem za nim bez sensu.
Byłem wzburzony. Przecież wyraźnie mnie obraził. Położyłem się na kanapie i w zdenerwowaniu paliłem papierosy. Po jakiej godzinie poszedłem do stewarda i zapytałem go, czy kapitan będzie na obiedzie. Odpowiedział mi, że kapitan będzie jadł nagórze. Poszedłem do kabiny i zwaliłem się na łóżko. Po krótkim czasie usłyszałem, jak pan De pytał się stewarda o to samo. Skończyło się na tem, że dnia tego obaj nie usiedliśmy do stołu.
Dopiero przed kolacją pogodził nas następujący wypadek. Siedzieliśmy w pewnem odddaleniu, bawiąc się z jednym kotkiem, bo dwa gdzieś się zapodziały. Jedynak kolejno reagował na nasze zaczepki, i obaj wyczuwaliśmy cichą rywalizację, u którego z nas dłużej kotek zabawi. Wreszcie kiedy kot podbiegł do mojego patyka na sznurku, wziąłem go na ręce i odszedłem. Usłyszałem za sobą gniewny głos pana De.
— To tak się robi! wybitny rys charakteru, szkoda gadać!
Zawróciłem i puściłem mu kotka na kolana ze słowami:
— Masz pan tego kota, udław się pan nim!
Kot widać wyczuł niedobrą atmosferę, bo kiedy pan De wyciągnął po niego ręce, dał gwałtownego susa i wpadł do morza. Podbiegliśmy do barjery i zaczęliśmy wrzeszczeć jak opętani, tymczasem nieszczęsne stworzenie, miaucząc przeraźliwie, szybko zniknęło nam z oczu. Spojrzeliśmy na siebie z przerażeniem. Zrobiło nam się przykro, tem bardziej, że otoczyło nas kilku marynarzy, z którymi nie mogliśmy się porozumieć, i patrzyli na nas podejrzliwie. Wreszcie przybiegł telegrafista, za nim kapitan. I kiedy dowiedzieli się o co chodzi, spojrzeli obojętnie na morze i odeszli. Położyłem swoją rękę na ręku pana De, on uczynił to samo, i tak staliśmy bez słowa długą chwilę. Wkońcu bardzo zmartwieni usiedliśmy w jadalni i już przez cały wieczór smutno rozmawialiśmy o przykrem zdarzeniu. Uczuwaliśmy niesmak i bezradność. Wprawdzie kapitan, który zszedł na kolację, pocieszył nas, że te koty i tak miał zamiar potopić a zostawić tylko Pessi, ale nam ciągle było nijako, bo myśleliśmy o przyczynach, które to spowodowały. Zepsuł powagę tego wrażenia pan De, kiedyśmy już leżeli w łóżkach. W pewnej chwili ziewnął i powiedział:
— A tam! jeden kot więcej, jeden mniej!...
Nic nie odpowiedziałem.