Pamiętniki nieznajomego/Tom drugi/19 Września

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pamiętniki nieznajomego

Tom drugi

Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

19. Września.

Patrząc na mnie nie wierzą ludzie, że cierpieć mogę, że boleję i płonę wewnątrz! Wielka siła i moc nad sobą najtrudniej się pojmują.
Dziś widziałem ją znowu. Myślałem że nigdy nie ujrzę jej więcej. Trzebaż się było spotkać z nią w ulicy, wśród tłumu i po rozstaniu, co wiecznem być miało, co rozerwało wszystko wiążące nas, znowu się zobaczyć.
Szedłem z moim starym przyjacielem, rozprawiając jeszcze o nauce ludzkiej i o przeznaczeniu człowieka. Wielkie zagadnienia upajają i odrywają nas od teraźniejszości. Nagle czuję się schwyconym za rękę i głos znajomy męża Marji wita mnie ze śmiechem.
Ale on nie sam, ona z nim. Postrzegłem tylko kobiecą suknię i nie śmiałem podnieść oczów, drżałem jak zbrodniarz przed sądem, nie wiedząc co począć z sobą; powitałem ją nie widząc; mówiłem, a sam nie wiem com powiedział. Jakieś niezrozumiałe wyrazy z ust mi się rwały, przedzielane oddechem duszącym. Powietrza zabrakło piersiom, wszystko kręciło się do koła. Chciałem, nie chciałem i nie śmiałem spojrzeć... Nareszcie podniosłem oczy. O! strach mi było, aby ten obraz nowy nie zatarł w mojem sercu anielskiego oblicza mojej dawnej Marylki. Bałem się zobaczyć ją zmienioną, przeistoczoną do nie poznania.
Spotkałem jej oczy niebieskie i uspokoiłem się; burza osiadła, jakby cudem.
Jej twarz powagę tylko, głębszy smutek i rezygnacji wyraz anielski zyskała; zresztą nic się w niej nie odmieniło. Oczy pływały w mgłach i łzach, usta były blade, lice białe, a płeć stała się przezroczystą prawie. Cierpienie upiękniło ją jeszcze; bo widać było cierpienie ciche, co się nie skarzy, co na zewnątrz się nie objawia, a zwija się w sobie i pożera człowieka. Zdawało mi się że urosła, ale ona schudła tylko.
Urzędnik zawrócił się do pana Wrzoska, a mnie zostawił z żoną. Oboje nic mówić nie mogliśmy, idąc obok siebie, podnieść oczów nie śmieli. Ukradkiem tylko oblałem ją wzrokiem moim; ani wiem czy na mnie spojrzała. Uczuła wreszcie Marja, że głębokie wzruszenie trzeba było dla przyzwoitości pokryć obojętną rozmową dla świadków; zaczęła mnie pytać o moją podróż, o matkę. Odpowiedziałem kilką słowy pomieszanemi.
— Jesteś szczęśliwa? — spytałem po chwili.
Ona nic nie odpowiedziała, łzy kręciły się jej pod powiekami.
— Nie bywaj u nas, — odpowiedziała po chwilce, — proszę cię; nie bywaj. Na co rozdrażniać wspomnieniem serce, kiedy przyszłość nie nasza. Bądźmy obcy sobie.
I znowu milczenie... tylko mój stary z przymuszonym głośnym śmiechem zabawiał urzędnika. Szliśmy tak dość długo ulicą, a męki tego pochodu wypowiedzieć nie potrafię.
Jej twarz mieniła się także z bladej na płomienistą, z płomieni w siny prawie marmur; kilka razy zdawała się bliska upadnienia i musiałem ją podtrzymywać. Dotknąłem jej ręki, drżała jak liść, biedna.
Urzędnik nas nie puszczał i głośno się zaprzysięgał, że musimy zajść do niego. Im bliżej byliśmy znajomego mi muru i ogródka, którego od powrotu mego nie widziałem, tem bardziej kręciło mi się w głowie. Chciałem zobaczyć belweder; ale go nie było.
Domyśliłem się; ona to wyprosiła zapewne, aby go zbito; i dobrze. Pocóż miał stać dłużej. Pomimo całej odwagi w jaką się uzbroić usiłowałem, kilka razy łzy mi nabiegały do oczów i krew do serca. Spojrzała na mnie.
Furtka się otwarła i weszliśmy do ogródka. Wszystko jak dawniej było, prócz tego belwederu, co zniknął; na jego miejscu prosta drewniana ławeczka.
— Moja żona lubi się tu modlić, — rzekł urzędnik, i długie godziny pędzi tu na modlitwie. Miły... bo kątek, — dodał.
Przeszliśmy i wstąpili do domku.
Kwiatki czy dla pory jesiennej, czy nie wiem już dla czego, znikły z ganku i pokojów. Czysto było i porządnie, ale zimno i smutno. Fortepjan stał na dawnem miejscu, ale zamknięty i opuszczony; nót koło niego nie było.
Urzędnik pobiegł go otwierać i prosił mnie i żony, abyśmy grali i śpiewali.
— Nie mam nót i wiesz dobrze że nie śpiewam, — odpowiedziała; — a fortepjan musi być zupełnie rozstrojony.
— Jutro nastroić go każę, — rzekł mąż; — bo ty moja rybeńko, — dodał całując ją w czoło, — nie powinnaś zapominać muzyki. Da Bóg dzieci, dobrze aby matka była pierwszą nauczycielką, takito zawsze grosz oszczędzony.
Marja zbladła, potoczyła wzrokiem i usiadła usiłując się uśmiechnąć.
Rozmowa coraz to podnoszona, padała, nie było sposobu jej utrzymać. Ciężyło coś nam wszystkim, a wesołość zbyt rubaszna Wrzoska, widocznie udana i przybrana, zmieniła się w ponure zamyślenie. Jeden mąż Marji kręcił się usiłując przyjąć nas gościnnie i serdecznie. Ona wkrótce wyszła, a my pożegnaliśmy go. Biegłem aby minąć co prędzej furtkę, ogródek, ulicę, nie podnosząc oczu, spiesząc, jakbym uciekał. Cały dzień chodzę i uspokoić się nie mogę. Są w życiu wstrząśnienia, po których wrócić do spokoju nie łatwo.
Jakby to dobrze umrzeć było!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.