Pamiętniki nieznajomego/Tom pierwszy/20 Kwietnia
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętniki nieznajomego
Tom pierwszy |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1872 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom pierwszy Cała powieść |
Indeks stron |
Wielka i uroczysta tajemnica — życie. Kto mi z was powie słowo tej zagadki, o którą od wieków pytają milczące Sfinksy i piramidy w piasczystych pustyniach i zielone mórz głębie i szumiące lasy nasze?... Wszystko żyje, a nikt nie wie, co życie. Każdy je tłumaczy ze swojego stanowiska, a zgodzić się dwóch nie może na jedno. Co to życie? co to życie?
A! jabym wam odpowiedział z głębi mojego serca, z wnętrzności duszy mojej... Cóż, kiedy odpowiedź młoda, ledwieby do młodszych serc zakołatała i z niemi jednogłośnie zabrzmiała; w dalszych tonach żywota ludzkiego odzywałby się ten głos pojedyńczy dziwnie piszcząco, niepojęcie dyzharmonijnie.
Życie... to wielki hymn stworzenia dla Stwórcy, to wielki widok na ludzkość, na wieki, na ludy, na światy; z wierzchołka duchowej Himalai, życie... to cudowny, słodki sen między zapomnianą przeszłością, a przyszłością do której serce bije i wzdyma się.
Czemuż, powiecie, zło i fałsz wmięszały się do tego hymnu, kontemplacji i szczęśliwego snu? Czemu? A! bośmy ciałem i ułomnością, bo... bo... (odpowiedź dostateczniejszą później napiszę).
Cudny wieczór wiosenny wyzywa mnie, wywołuje, rzucam pióro; któżby śmiał pisać i nad zimną szmatą papieru łamać sobie głowę, gdy może całą piersią oddychać powietrzem młodej roku pory, całem młodem sercem marzyć?
...O Boże mój, co się z tymi ludźmi dzieje? Szaleni? opętani? czy niepoczciwi tylko kłamcy, co świat chcą podwieść i oszukać? Gdzież oni widzieli zło? zkąd dobyli rozpacz swoją? z czego się rodzi głęboki ich smutek, dzikie odczarowanie i ten uśmiech gorzki, którym witają piękny świat Boży, ludzi swych braci?... życie nareszcie... ten dar nieoceniony, tę złotą czarę pełną nektaru...
Wątpliwość podnosi przezroczystą zasłonę, w której śpię szczęśliwy i zagląda płowemi tygrysiemi oczyma swemi. Wątpliwość! Ale godziż się wątpić póki gorąco bije serce? A jednak już ja wątpię, już mi smutno trochę, patrząc na te tłumy, co się zowią nieszczęśliwemi. Jestli to już przeczucie przyszłości? Już mnie ten widok draźni, przynęca, kusi, gdy dawniej nie chciały, nie umiały go widzieć oczy moje.
Ale precz, stokroć precz z tą niepoczciwą i bezbożną myślą... Nie! nie! świat nasz cudowny, ludzie anioły, nam tu tak dobrze, i tak niebieskie widać horyzonty przed nami!... Czegóż rozpaczać, smucić się i wątpić?
Ci nieszczęśliwi, smutni, utyskujący, odczarowani, to biedni szaleńcy, to biedacy chorzy na umyśle, chorzy może na ciele. Ich powłoka cielesna uciska nieśmiertelnego ducha i skrzydeł platonowskich rozwinąć im nie daje, by wzlecieli w ten kraj, z którego widać niebieską ojczyznę i jasne światła... empireum.
Ci biedni są chyba obłąkani i chorzy; bo jestże widok cudniej wspaniały, większy, piękniejszy, bardziej rozkoszą napełniający duszę, nad widok świata Bożego! A! jedno spojrzenie na niebiosa, na gwiazdy zdaleka nam mrugające, na zielone pola, na kwiaty, na drzewa i cały ród nasz ludzki... tę wielką rodzinę serdeczną, nie dająż już szczęścia?... Bóg wszędzie! Mógłże on nas stworzyć i posadzić w tym raju tak strojnym, tak lśniącym, tak uroczym... na nieszczęścia, cierpienia i zawody? Nie... nie, to są dzikie, chorobliwe wymysły.
Mnie tak lubo, tak rozkosznie na świecie! W sercu mojem tak pogodnie, przyszłość moja tak pewna, tak jasna; a do koła leżą, jak w ziemi bajek czarownej, skarby, skarby nieprzeliczone, tylko się schyl po nie.
Wszystkie cuda stworzenia, nie sąż to miny złote dla człowieka? Od proszku pod jego stopą, do tego drugiego świecącego prochu rozsypanego w ciemnych szafirach nocy, do barwistego motyla, do zielonego przetykanego przezroczystemi żyłki listka trawy... nie sąż to bogactwa nasze? bogactwa dla myśli i serca? A sztuki, a bozka muzyka, a ludzie bracia, a serca kobiece, a my sobie sami. Wiekiby można w szczęśliwości zapatrywania się na to wszystko przepędzić. O! krótkie nasze życie, na użycie tego wszystkiego co nam Bóg dał.
Widzę, że plotę i rzucam bez porządku przedmioty różnej i wcale nierównej wagi. Kobietę, kobietę... to arcydzieło stworzenia, winienem był położyć na początku. Tysiące poetów porównywało ją do gwiazdy życiu naszemu świecącej... Przeklęci poeci! ukradli mi bardzo szczęśliwe porównanie.
Gdybym też ja kiedy ochłódł, zesmutniał, zawiódł się i odmienił? Byćże to może? Nie, nigdy!... Zapewne, trochę, troszeczkę, odrobinkę ostygnąć, podobno jest koniecznością... Ale ci tylko stygną zupełnie, co nienaturalnym płomienili się ogniem. Ja... nie; moje myśli i czucia płyną dziś rozlanem morzem wiosennej powodzi, popłyną później węższem korytem lata, ale to będą też same myśli i uczucia, może silniejsze; bo zebrane w siebie, bo skupione.
Nie powinienbym i nie mogę ostygnąć: marzę ja piękny, piękny wiek siły i dojrzałości i pogodną prześliczną starość. Po niej, jak pogodnego dnia jesieni, suną się jedwabne nici pajęcze, świecą pozłocone drzew liście, wieje wiatr ciepły i zdrowy.
Dziennik mój będzie mi służył za źwierciadło, w którem się będę przeglądał: zapiszę w nim co pomyślę i uczuję. Jak też to się później wyda? A! uchowaj Boże by te myśli wczorajsze wyglądały mi jak frak mojego dziada, który spostrzegłszy, boki zrywałem od śmiechu.
To regestrowanie własnej historji przytrudnem być może. Ale człowiek pisze dla siebie swobodnie, bez oglądania się na nic, bez żadnej obawy: pisze, co mu fala myśli jego dziennych przynosi... Na tym brzegu znajdą się wyrzucone i białe piaski i złociste konchy, domy umarłych istotek i rybki drgające i szum i piana biała, i śmiecie.
Odczytuję com napisał. Pokazuje się na ten raz jasno, jak w południe, że jest jedna rzecz na świecie nie dobra. Człowiek gdy najgoręcej czuje, najchłodniej pisze. Tu nie ma ognia mojego, mego życia, nie ma myśli, którą wylać chciałem, którą sądziłem, że wylewam, jak wulkan leje z piersi swych lawę. Lawa ta zastygła, skostniała i zimna leży teraz przedemną. Możeby potrzeba ręki pracowitej wyrobnika słowa, żeby ją wypolerować i coś z niej zrobić do ludzi.
Jak to opisać, co się dzieje ze mną? To uspokojenie w nadziei, to uszczęśliwienie jednem niczem, tę miłość całego świata, to pobłażanie serdeczne, to politowanie bez granic, to miłosierdzie, tę gotowość ochoczą na ofiary.
Jak opisać moje szalone uwielbienie cudów stworzenia?
Wczoraj chodziłem sam jeden z myślą moją do Zakretu. Wpatrywałem się w pierwsze rozkwitłe, wątłe kwiatki wiosny i z rozkoszy płakałem, poglądając na ich śliczne sukienki, na nietrwałe ich a nieśmiertelne ubranie. Zerwałem com znalazł i cisnąc do piersi, biegłem z niemi pieścić się i cieszyć nad Wilją. Tam widok się uzupełniał. Usiadłem... Co to był za obraz do koła; co za barwy obłoków, różowych, sinych, złocistych i liljowych, piętrzących się ogromnemi masami, to znów rozbijających w drobne bryzgi ogniste, siatką złotą wierzchy niebios opasujące, jaka cisza w powietrzu, przez którą płynęły śpiewy ptasząt świeżo nam zwróconych. U stóp moich rzeka jasna jak niebo! nad głowami chmurki lekkie, zdało się anioły, co leciały nucić hosanna u Bożego tronu; dalej ciemniejące i zieleniejące drzewa. A wonie ich, a barwy obrazu, a dźwięki tej ciszy! O Boże! czemużeś człowiekowi nie dał języka na uwielbienie tych tworów, na wylanie z piersi wezbranej wdzięczności, czci, podziwu, rozkoszy!
Jakbym pierwszy raz w życiu je ujrzał, witałem kwiaty, co znowu ziemię odziewać poczynały.
Mój Boże! co to za głupi pedanci ci ludzie, co potrzebują, dla pojęcia wielkości Stwórcy, zadzierać nos, patrzeć w gwiazdy, mierząc nieskończone, licząc niezrachowane, i milami swemi obrachowując osie słońc niewidzialnych prawie... Alboż wielkość nie jest cała w ziarnie piasku? Dla mnie Bóg jest największy, najpotężniejszy w drobnostkach, w tych tworach niewidocznych, niedotkniętych, które ożywiają powietrze, ziemię, wody, krew naszą; które żyją gdziekolwiek jest miejsceczko. A ileż to miljonów miljonów niewidocznych jeszcze dla nas? Bóg, natura... zawsze maxima miranda in minimis.
Któż mi dowiedzie, że każde ziarno piasku nie jest takim światkiem jak ziemia; że na nim nie ma całego szeregu stworzeń. Doprawdy szaleję... Ależ bo zapatrzywszy się na świat oszaleć łatwo:... tyle cudów...
Chciałbym być razem poetą, malarzem, muzykiem, snycerzem... o! i nie wiem już kim i czem, żeby wszystkiemi temi języki głosić chwałę Bożą i piękność, cudowność stworzenia... A! i tych języków byłoby za mało. Zimne to wszystko przy tem co czuję; zimne, jak lód wyciosany w kształt płomienia.
Nigdy nie zapomnę przechadzki wczorajszej i uczuć, które jej towarzyszyły, któremi pierś moja aż do łez wezbrała. Łzy te były modlitwą dziękczynną za wszystkie dobrodziejstwa Boga.
Mógłżem być szczęśliwym? Nie pojmuję stanu wyższego i nie zazdroszczę aniołom; jestem człowiek, jestem młody, nie śmiejcie się ze mnie, że nie wyobrażam sobie szczęścia nad szczęście ludzkiej młodości. Młodość widzi jedną najcudniejszą stronę prawdy... widzi piękno. Dla niej wszystko harmonją i pięknością: pojmujecież wyższe szczęście? We mnie skarby, przedemną świat cudny, jasny, szeroki, rozmaity, kraina złota i drogich kamieni: nie schylaj się nawet; niepotrzeba! Masz je w sobie, około siebie, stąpasz po nich, gną ci się z gałęźmi do ręki i ust owoce: zbytek cię oślepia, oszala.
A spójrzę-li na przeszłość moją; — i za nią dziękuję Bogu. Śliczna i ta moja przeszłość... zagasła gwiazda, świecąca wspomnieniem, jak czarodziejski kraj roztacza się za mną.
Jak zapamiętam... dawno, w wysokich izbach czarnych starością, nad których dachem ogromnych drzew zwieszały się konary, stała kołyska dziecinna, a nad nią dwie opiekuńcze twarze: z siwym włosem u skroni łagodne oblicze babki; z złotemi sploty, niebieskiemi oczy, uśmiechająca się twarz matki. I szumią odwieczne drzewa kołysząc mnie do snu, śpiewają ptaki na kasztanach i świrkach, kwitną kwiaty na szerokich murawach.
Pamiętam wiosny, pomnę lata i jesienie; długie pasmo różnobarwne wite z zielonych, złocistych, purpurowych i białych nici; moje zabawki dziecinne, moją ciekawość chciwą, co się tak właśnie ku światu rzucała umysłem, jak inne dzieci na księżyc rękoma. Wieleż to rzeczy wówczas mi pobożnie tłumaczonych, do dziś dnia jeszcze pozostało dla serca pragnieniem, dla głowy zagadką! Ale w dzieciństwie żyło się więcej ciałem, ciałem prawie wyłącznie, a rozkoszne było i to życie moje. Bo czegożem zażądał, żebym nie otrzymał? czego poprosił, bym nie dostał? o czem zda się pomyślał, by Aniół-Stróż nie wyszeptał marzenia i nie przyniósł złotego jabłka życzeń? A zawsze te dwie twarze uśmiechały się mi, moim zabawom, moim pytaniom, mojemu podziwieniu, niedoświadczeniu; zawsze one bolały smutkom i tuliły łzy moje. Jasno... jasno nad głową: a jeżeli przeleci wędrowna chmurka, to złocista, to maleńka, to urwana, koniec jej widać i wierzchy się iskrzą słonecznemi blaski niedalekiej pogody.
Jam wówczas nawet nie pojmował śmierci, nie wierzył w nią; a było to nie dziecinna nieświadomość, ale przeczucie nieśmiertelności. Nie pojmuję dla czego żaden jeszcze filozof nie wziął za argument dowodzący wiecznego życia duszy, tego faktu psychologicznego niezmiernej wagi. Może jednak wspólne to nam ze zwierzęty? więc mniejsza; bo mi wcale o argumenta i dowodzenia do żadnego systemu nie chodzi, ja opowiadam po prostu. Ta nieświadomość śmierci, ta pełność życia, była jasną aureolą mojego dzieciństwa. Słyszałem o wychowaniu Montagn’a, którego dźwiękiem wyszukanej muzyki kołysano; mnie było pewnie rozkoszniej, milej, lepiej, dwa moje tylko kochane słysząc głosy, dwa dźwięki rajskie... głos babki i matki.
Ale jeden z nich ucichł wprędce. Było to dla mnie wielkie, pierwsze objawienie... objawienie smutku. Matka pokazała mi niebo i kazała tam szukać zmarłej. Jam się naiwnie pocieszył, czując, że jej tam dobrze być musi.
Pamiętam każdą ważniejszą chwilę dzieciństwa, złote pasmo cudów. Możeż narzekać kto ma matkę? Jej to winienem wszystko, i to uwielbienie moje dla dzieł Stwórcy i łatwe szczęście zapewne, które widzę wszędzie. Ona to nauczyła mnie widzieć wszystko tak jasno, widzieć sercem, kochać.
Drudzy się nudzą młodością swoją; ja się w nią stroję, jak w świąteczną suknię chłopek, ja się cieszę, czuję ją jako skrzydła bark moich; jam nią nienasycony. Tyle mi potrzeba uczyć się jeszcze, tyle zrozumieć, tyle widzieć, uczuć i uwielbić.
Otóżem się zapisał... a tu długi wieczór wiosenny znów zagląda przez okno otwarte. Potrzeba być studentem na to, żeby pióro trzymać w ręku, gdy otwartem oknem wpada taki widok nęcący. Precz z piórem i kałamarzem, prędzej w świat na przechadzkę, gdzie oczy poniosą... Wieczór tak świeży, pachnący, piękny; w drogę prędzej, w drogę!
Zmęczony jestem, zbity przechadzką; ale nie mogę wymódz na sobie, abym się jeszcze położył, gdy z bliskiego ogródka w zawody śpiewające odzywają mi się w uszy słowiki; gdy księżyc taki śliczny, gwiazdy tak jasne, niebo tak przejrzyste i gałęzie rozkwitłych drzew coś mi wonią i szmerem do duszy mówią.
Przechadzka moja była idealną! Wystawmy sobie rzekę, góry, lasy, miasto pełne pamiątek, lud wesoły i gwarzący, kobiety, młodzież... takie rzeczy ani się malują, ani opisują. Szalony chyba wziąłby pióro do ręki, z zuchwałym pomysłem zrobienia z tego obrazu. Ja mam go w sercu.
Wdrapałem się na stromą górę, na której sterczą czerwone ruiny górnego zamku. Trochę mnie zasmuciły rudera i zniszczenie, alem pocieszył się prędko. Przeszłość jest szczeblem dla przyszłości, posłaniem jutra. Na zwaliskach wykwitają nowe budowy rąk ludzkich, lub różnobarwne twory Boże. Wczoraj jest wielką nauką. Nareszcie pamięć nie jestże bytem dla tego, co się spełniło? Co było, to jest i będzie zawsze... nie smućmy się.
Wszystko co wielkie, co wieczne, pogodne jest i wesołego oblicza; znikomość i doczesność cuchnie padłem i gnije; co z ducha było, nie umrze; co suknią ducha, opada jako szata. Ziemia nie płacze ludzkim pogrzebom; bo w tejże chwili obchodzi czyjeś narodziny. Śmierć i życie mieniają się jako pogoda i chmury. Spełnione przeszłości są złamaną orzecha zjedzonego łupiną.
Pamiętajmy, uczmy się, uwielbiajmy, ale nie płaczmy; bo łzy nie posuną nas ani o włos dalej.
Kląkłem na ruinach i pomodliłem się wielkości Boga, nicości nieśmiertelnej człowieka; niezbadanym wyrokom losów ludzkości... Ruiny i kolebki... Co się stało, było potrzebnem i koniecznem; co koniecznem, jest dobrem.
Wolałem więc, niżeli się smucić, wejrzeć z nową radością na nieśmiertelny świat Boży, rzekę, niebiosa, księżyc i całą piersią pociągnąć czystego wieczornego powietrza.
Co za szczęście! co za szczęście! Widok świata, uczucie miłości nieopisanej, uwielbienia, wdzięczności. I znowu miałem łzy moje na oczach, ale nie smutne łzy po przeszłości, łzy rozrzewnienia... ten najostateczniejszy wyraz uczuć nie mogących się już wylać inaczej, ani słowy, ani wejrzeniem, tylko łzami!
Jakże ona była piękną!
Stała o krok tylko odemnie, tuż blisko. Jakby naumyślnie los ją tam postawił (nie wiem, czemu go uparcie zowią ślepym!) tuż, pod oczyma mojemi, by mi nic w tej chwili do szczęścia nie brakło. Ona także patrzała, dziwiła się, nasycała, ale jakoś smutnie.
Byliśmy połączeni braterstwem uczuć pokrewnych... chociaż widocznie nie jednakich; księżyc oświecał twarz jej bladą, pięknych regularnych rysów, otoczoną czarnemi włosy, płonącą dwojgiem oczu czarnych, przysłonionych długiemi rzęsy. Miała na sobie suknię białą i długi szal ciemny; w ręku kilka kwiatów wiosennych. Spoglądała z góry smutnie, tęskno, zadumano... Nie wiem, czy dla przyzwoitości przybrała tę minkę smutną na ruinach; czy w istocie ten wieczór tak rozkoszny, dla jej młodego serca był smutnym.
Po chwilce spojrzała na mnie; jam dawno patrzał już na nią... Myślę, że mnie pojąć i zrozumieć musiała, jak ja ją może zrozumiałem.
Kto wie, czyśmy się nie omylili oboje! Gdym się obudził z marzenia, znikła; alem ją spotkał jeszcze nad Wilją, przechadzającą się powoli, zamyśloną, samą jedną. Kto ona? nie wiem. Dla czego z tylu widzianych kobiet jej blada twarz i oczy czarne najgłębiej do duszy mi zaszły?
Dla czego jedne kwiaty kwitną niebiesko, drugie biało? Bóg to wie.