Pamiętniki nieznajomego/Tom pierwszy/3 Czerwca
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętniki nieznajomego
Tom pierwszy |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1872 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom pierwszy Cała powieść |
Indeks stron |
Zeszliśmy się znowu na przechadzce. Rodzice postanowili odpocząć w ogródku Tivoli, ja im towarzyszyłem, urzędnik także nieodstępny. Świeżo odebrane pieniądze dozwalały mi przyjąć ich podwieczorkiem; cieszyłem się z tego. Regent lubi grać w bilard, zagrają się więc z panem urzędnikiem, a ja zostanę z matką i córką, myślałem. Była to filuterna rachuba.
Przez cały ciąg przechadzki rozmowa była powszechna i naturalnie nic nieznacząca. Sowietnik skończył majową kurację i cieszył się odzyskanem zdrowiem, ojciec niekiedy robił uwagę nad szparagami i zieleniną, matka poczciwa milczała, my z nią rozmawialiśmy wejrzeniem. Traf czy przeznaczenie napędziło nam pana Wrzoska, który szparko machając laską, nas dognał. Towarzystwo podzieliło się trochę i byliśmy już swobodniejsi. Mogłem z nią cichą prowadzić rozmowę.
— Wiesz — szepnąłem — ja jadę do matki.
Zarumieniła się i odpowiedziała mi:
— Wiem o tem.
— Zkąd?
— Przeczułam; pojedziesz, a może nie wrócisz.
— Chybabym umarł! — zawołałem.
— A może wrócisz zmieniony; dla tego nie chciałam od ciebie przysiąg, obietnic, pierścionka. Dusza moja czuje, że to wszystko przejdzie jak sen.
— Nie mów mi tego, serce mi tem krwawisz! Dla czegoż zawsze ta niewiara? Jeśli nie we mnie, wierz w Opatrzność, co nie darmo zbliża ludzi i wiąże.
Uśmiechnęła się na to.
— Czy też nigdy nie uważałeś — spytała — w obcem miejscu, w podróży, jak się czasem spotykamy z ludźmi zda się znanymi, których gdzieś niby widzieliśmy i kochali; z którymi zamienim tylko jedno wejrzenie... i idziem każdy w swoją stronę... na wieki. Takie są wszystkie ludzkie związki, jedno wejrzenie, jedno słowo, jeden rok, a nawet całe jedno życie, cała jedna młodość, nierówneż są gdy minęły? I czy nie lepiej czasem rzucić się i rozstać nim naprzykrzym się sobie, nim się odczarujem, unosząc skrzydlatą anielską pamiątkę? A potem życia resztę żyć marzeniem pięknem, piękniejszem od rzeczywistości.
— Na Boga, w rozpacz mnie wprowadzasz! Ja cię nie rozumiem.
— Zrozumiesz kiedyś — odpowiedziała zwolna — później, później, gdy oddalony, w obcej stronie, przypomnisz sobie Marję i złote marzenia twoje. Kiedyś, w smutny wieczór może jesienny, u komina domowego, przyjdzie ci na myśl ta przechadzka i ja... i wszystko co nas na chwilę związało.
— Dla czegoż na chwilę? Ja całe życie chcę przepędzić z tobą! Wczoraj mówiłem o tem z poczciwym przyjacielem naszym.
Spojrzała na mnie niespokojnie, badawczo.
— Cóż ci powiedział? W spojrzeniu i pytaniu dostrzegłem, że się go bać musiała.
— Znasz go — stary biedny i odczarowany jak ty. Ale ani się mi przeciwił, ani w tem upatrywał twoje niepodobieństwa. Mówił tylko, że kto na uczuciu postawić chce całą przyszłość swoją, winien się wprzód o prawdziwości i stałości jego przekonać, że muszę wytrwać próbę... najnieznośniejszą dla mnie... próbę czasu. Wszystko więc zależy od tego, czy mi słowa i wiary dotrzymasz.
— Słowa? nie dałam, nie przysięgłam wiary.
— Nie masz litości nade mną.
Po tych słowach szybko oddaliłem się od niej i przerwałem rozmowę. Kilkadziesiąt kroków szliśmy zadumani, w milczeniu. Widziałem jak bystry wzrok starego śledził każde poruszenie nasze. Ona zarumieniona, smutna, ale nie gniewna, nie myślała już zbliżyć się do mnie. Byliśmy pod lipami naprzeciw św. Piotra; naprzeciw klasztoru z którego okien klasztorny spokój wiał na nas. Razem zwróciliśmy tam oczy.
— Ulituj się nade mną! prosiłem, powiedz mi słówko pociechy.
— Nie wymagaj ode mnie więcej niż mogę uczynić, niż powinnam. Nie wiąż sam siebie, proszę cię... i nie myśl o mnie.
Tu przerwała... spostrzegłem łzę na niebieskiem jej oku.
Ale zbliżenie rodziców i natrętnego urzędnika z krochmalnym kołnierzykiem przerwało wszystko. Marylka wyrwała się naprzód zakrywając oczy kapeluszem, mnie stary zatrzymał; byliśmy we wrotach do Tivoli wiodących. Prosiłem ich na podwieczorek... szczęśliwy byłem że przyjęli... pobiegłem naprzód. Kazałem postawić stolik pod drzwiami w ogródku; a gdy moi goście jedli i pili, jam walczył z sobą, aby co prędzej zbliżyć się do niej i dokończyć poczętej rozmowy. Szczęściem, urzędnik z Regentem wybrali się na bilard, Wrzosek podjął się zabawiać matkę, opowiadając jej bale dawane przez Stanisława Augusta dla księżnej kurlandzkiej: ja zostałem z nią tak jak sam. Poczęliśmy przechadzkę po nie wielkiej uliczce naprzeciw ławki, którą zajmowała matka i przyjaciel mój stary.
— Dokończ... dokończ coś zaczęła, — zawołałem oddaliwszy się kilka kroków.
— Chciałeś... niech będzie jak chciałeś... powiedziała z uczuciem przez które łzy mówiły bliskie. Chciałeś aby ci powtórzyły moje usta, o czem wiesz dawno, niech więc powtórzą ze łzami... kocham ciebie.
Byłbym upadł na kolana, widok matki mnie wstrzymał, schwyciłem ją za rękę i przycisnąłem do ust. Ale nie dziękuj mi — dodała. O! ciężki to dar odbierasz ode mnie. Nie chciałam cię nim wiązać i swobody twej mącić, chciałam cię wolnym puścić. Ja biedna, ja cię kocham i kochać będę całe życie, całe życie, ale ty?
— Możeszże wątpić?
— Na Boga, nie zaklinaj się i nie przysięgaj, nie chcę, nienawidzę przysięgi. Na co masz być krzywoprzysiężcą? Będzie co Bóg da. A przyjdzie cierpienie, jak się spodziewam zniosę go mężnie... bo głos tajemny mi mówi, że ono wisi nade mną. Ty pojedziesz, ty zapomnisz! Próba czasu jest dla nas konieczna, tyś za młody... ale ty jej nie przetrwasz.
— Nie będę więc przysięgał... zobaczysz... Mógłże-bym o tobie, o tobie mój aniele zapomnieć kiedy? O! nigdy! nigdy. Teraz weź obrączkę mojej matki.
Zawahała się trochę, potem wsunęła ją pod rękawiczkę i uczułem jak mi podała maleńki z rubinem cieniuchny pierścionek. O! jak byłem szczęśliwy, tego wypowiedzieć nie potrafię. Będziemyż tak szczęśliwi w niebie? możnaż być drugi raz tak szczęśliwym na ziemi?
— Jeszcze o jedną łaskę cię proszę... Dzisiejszy dzień jest dniem najjaśniejszym mego życia... nie zasmuć go odmówieniem... powiedz jak mam pisać do ciebie?
— Pisać? o! nie wiem... poczekaj... pomyślę. Boję się tego, pismo kłamie; nie lepiejże się spuścić na uczucie?
— Pismo twoje podsycać je będzie.
— Jutro... jutro... zobaczym, przyjdziesz do nas, będziemy w domu wieczorem, pomyślę...
Dobrze zmierzchło gdyśmy Tivoli opuścili, świat mi się ubrał cudnie, tak byłem szczęśliwy. O matuniu moja, jakże Bogu dziękuję za życie! Serce miałem pełne, a pierwszym raz poczuł, że do wszelkiego szczęścia mięsza się niepokój. Niepokój to był roskoszny. Drżałem o moje szczęście. Niebo zachmurzyło się i nad miastem poczęło błyskać: przyspieszyć musieliśmy kroku. Nie było co mówić: zmierzch i ciemność dozwoliły mi popieścić jej rękę, która lekko drżała w mojej dłoni. Ona zawsze była smutna. Jakże różna od tej wesołej dziewczynki którą poznałem uśmiechającą się, szczęśliwą, przed tak niewielą jeszcze dniami. Kilka słów tylko przemówiła, a i te nie weselsze były od pierwszych.
— Wymogłeś na mnie więcej, niżelim powinna była, niż chciałam uczynić. Żałuję tego. Na cóż ci było wiedzieć co się dzieje zemną, będzie to ciężar dla przyszłości twojej. Ja cię niczem wiązać nie chcę. Niech ja sobie cierpię, przecierpię i umrę... ty bądź swobodny i szczęśliwy. Ja twoją... nigdy być nie mogę, nie będę... to próżne marzenie, to sen niebieski tylko! słupy Herkulesa! tobie potrzeba światła, ludzi, zgiełku, ruchu; nie zaciszy i jednego biednego serca jak moje, które wystarczyć ci nie potrafi.
— Jakże mnie źle rozumiesz!... jak sądzisz mnie powierzchownie.
— Nie myślmy o jutrze, o przyszłości.
Doszliśmy już skropieni od deszczu do furtki muru opasującego dom regentowstwa, błyskawice co chwila przerzynały niebo i grzmot odskakiwał od gór Ponarskich, tocząc się wspaniale gdzieś daleko.
— Dobranoc... Dobranoc.
Wrzosek opuścił nas na wejściu w miasto, ja zostałem z urzędnikiem, który z wielką uczynnością chciał koniecznie podzielić ze mną parasol: to prozaiczne, nędzne pokrycie wówczas gdym z roskoszą chciał biedz kąpać się w powodzi i zaglądać błyskawicom w oczy. I jego rozmowa piekła mnie żelazem rozpalonym: bo swą zimną, szarą barwą zakrywała mi tyle słów drogich sercu, które zapamiętać chciałem. Drogobym był okupił uwolnienie z tej niewoli. Szliśmy pod parasolem, uważnie, ostrożnie i niestety noga za nogą. Z początku interesować go zdawał się tylko deszcz i nowy frak, rynwy pod któremiśmy przechodzili i błyskawice: ale w pół drogi zmienił nagle głos i ton.
— A kiedyśmy sami, rzekł, i możemy się rozmówić, to i dobrze, dawno tego pragnąłem. Nietajno zapewne mu, że się staram o pannę Marjannę.
— A! pierwszy raz o tem słyszę, — odpowiedziałem.
— Tak jest, realnie, mam nawet poniekąd przyrzeczenie rodziców.
— Wielce mnie to cieszy.
— Doprawdy? cieszy? Pan więc nie miałbyś nic przeciwko temu?
— Przeciwko ożenieniu projektowanemu? Zamilkłem.
— Bo mi się zdawało, — dodał, — że pan nieobojętnem okiem patrzysz na pannę Marjannę.
— W istocie, — odpowiedziałem, — jeśli się szczerze rozmówić mamy, ja kocham pannę Marjannę.
— Ja także.
— Pozostaje nam życzyć sobie wzajemnie pomyślności, szczęścia i dobrej nocy.
Po tych słowach wyrwałem się z pod parasola i uciekłem.