Pamiętniki nieznajomego/Tom pierwszy/9 Maja
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętniki nieznajomego
Tom pierwszy |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1872 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom pierwszy Cała powieść |
Indeks stron |
Dziś wieczorem wszedł do mnie stary z jakąś miną tajemniczą, w tym samym wprawdzie szaraczkowym fraku, w którym chodzi zawsze, ale w białej chustce na szyi, a nawet w rękawiczkach, których cierpieć nie może.
Przeszedł się kilka razy po sali i odezwał się wreszcie:
— A co, ubieraj-że się waćpan.
— Dokąd? — spytałem zadziwiony.
— Dokąd? Będziesz wiedział, a ubieraj się przecie, boć widzisz żem ubrany, i nie darmo. — A zobaczywszy żem zaciekawiony, nie wiedząc sam dla czego przebierać się począł, zamyślił się i chodził znowu mrucząc pod nosem. Dosłyszałem tylko tych słów:
— Zawsze byłoby lepiej... któż wie? któż wie? Czynię co mogę.
Prędko byłem gotów, bo nasz strój akademicki nie zabawi długo. Stary nic mi jeszcze nie powiedział, ale zawrócił się milcząc w zaułek i poprowadził machając laską. Doszliśmy do muru otaczającego ogródek, nad którym w kwitnących jabłoniach stoi ów belweder pamiętny moją niebieskooką nieznajomą... Wrzosek doszedł do furtki, otworzył ją i dawszy mi znak, abym szedł za nim, wpuścił mnie za sobą. Byliśmy wprawdzie w miejskim ogródeczku, ciasnym, obmurowanym, bez widoku, czystym jak salonik, a przecież miłym. Przypominał on wielce klasztorne wirydarzyki. Ulice wysadzone były szpalerkami agrestu, porzeczek i malin, wysypane żwirem i piaskiem. W kwadratach siedziały drzewa fruktowe, wybiegające gałęźmi za wysoki mur po powietrze i światło, gdzie niegdzie kwitnął kląbik irysów, narcyzów, jacyntów, saksyfragi i aurykułów wiosennych. Pod starą gruszą była odświeżona darniowa kanapka, dalej altanka zielono malowana, chmielem i fasolą ubrać się później mająca, dalej jeszcze zawieszona na dwóch słupach hojdawka. Z pomiędzy drzew wyglądał ciemno-kamiennego koloru domek, którego wystawę zdobiły liczne kwiatów wazony.
Domyśliłem się, dokąd i dla czego wiódł mnie Wrzosek; chciał on wybić klin klinem, jak później mówił.
Zastaliśmy w ogródku dwoje nie bardzo młodych państwa regentostwa, chłopaka ich synka wyrostka, w mundurzyku szkolnym i jakiegoś sztywnego jegomości, z krochmalnym kołnierzem i zdaje się także krochmalną szyją, wyglądającego na pretendenta. Poznałem go jako jednego z urzędników uniwersyteckich, w administracyjnej części pracującego.
Państwo nasi przyjęli pana Wrzoska, pomimo jego niepozornego szaraczkowego fraka i śmiesznych trochę butów palonych, z jakiemś uszanowaniem i wielką skwapliwością. On względem nich stawił się poufale, grzecznie, nie bez tej jednak wrodzonej pozornej szorstkości obejścia, której się nie pozbywa nigdy.
— Syn mojego przyjaciela — przedstawił mnie — a dziecię mego serca; od czasu gdym stracił syna, jego tylko kocham. A! wiele — dodał — mam z nim kłopotu! — I machnął laską. — Muszę ci przyznać matuniu, że mi się wewnątrz i ogródek i ci państwo i całe towarzystwo ich nie bardzo podobali. Czysta to była proza życia; porządnie, miluchno, jasno, ale zimno. Wolałbym nad ten ogród i jego drzewa symetrycznie siedzące, poobcinane krzewy, poopielane kwiatki, wolałbym matuniu, brzeg naszego rodzinnego Styru, lub znanego Horynia, z najeżonym w nieładzie lasem, z poplątaną leszczyną i tarnem, z bujnemi tataraki i trzciną... Tam nie ma tych nudnych murów, tych porozpinanych smętnie winogron, które boleć się zdają na swych kratach, jak męczennicy, tych kapryfoljów utapirowanych na rusztowaniach, którym jak Bóg przykazał, rosnąć nie wolno.
Rozmowa poczęła się od wiosny i pogody. Regentowstwo mówili o wiośnie, jak mieszkańcy miasta, co ją tylko z reputacji i nowalji znają; urzędnik jako o porze, w której corocznie zwykł brać majową kurację z ziół gorzkich... Mojej jasnowłosej nie było... a nie było. Spodziewałem się, oglądałem napróżno i ja i mój rywal urzędnik, który na tę intencję świeżo wystąpiwszy, nie chciał zapewne postradać napróżno pracowicie ułożonego stroju.
Szelest sukienki, chód żywy, oznajmiły przybycie Marylki. Jeszcze mi się dziś wydała piękniejszą, różowa była jak malina, ale czegoś smutna; niebieskie jej oko pływało w łzie niedokończonej. Urzędnik całował ją w rękę z uśmiechem który odkrył, że nie miał już nieborak tylko mniejszą połowę danych mu od przyrodzenia do gryzienia piór zębów.
Pan Wrzosek przedstawił mnie szydersko.
— Państwo się znacie, — szepnął na boku Maryli; — złapałem tego panicza, jak w zachwyceniu stał raz na ulicy u belwederu... nie prawdaż?
Marylka zarumieniła się bardzo, rozśmiała i rzuciła na mnie wzrokiem śmiałym, jakim tylko młode jak ona dziecię, lub stara rzucić potrafi bezwstydnica... Zimno mnie przeszło na wskróś.
— Przedstawiam go pani także jako wielkiego amatora muzyki i rozbijacza fortepjanów. Młóci po nich nielitościwie... ja się na tem nie znam, ale mówią...
— Proszę mnie w oczy nie chwalić — przerwałem.
— A zkąd waćpan wiesz com miał mówić? Hm?
Marylka rozśmiała się serdecznie. Urzędnik trochę chmurny, wyprostowany bardzo, zbliżył się ku nam.
— Mówimy o muzyce — szepnęła dziewczynka, podnosząc znów na mnie oczy niebieskie, pan sowietnik także amator?
— Na czakanie — odrzekł z flegmą jegomość. — Grywałem na flecie, ale zarzuciłem go, dla słabych piersi. Bardzo lubię muzykę.
— Chodźmy do fortepianu! — zawołała Marylka pociągając nas i rodziców za sobą oczyma. Wszakże i tak herbata gotowa a komary dokuczać zaczynają.
— Z warunkiem że nam pani zaśpiewa — rzekł Wrzosek.
— Pan nie lubisz śpiewu!
— Alboż ci go tylko lubią, co niezmiernie chwalą? Proszę pani! chciej wierzyć, że czasem najwięcej mówi, a pewnie najwięcej czuje, kto milczy.
— Jestem tego zdania, co preopinujący! — dodał urzędnik poważnie.
Fortepian, niech mu stokrotne będą dzięki, zbliżył mnie ku temu aniołkowi. Co za żywość, wesele, co za ogień w tej młodocianej prawdziwie piersi. Ile razy spojrzy na mnie, cały poemat, całe życie jakieś długie, niepojęte, nieśmiertelne zdaje się wypowiadać jej wzrok... Zaczęła od pokazywania mi nót. Nauczycielem jej był ów jednooki Renner, którego kochamy wszyscy, artysta zwłaszcza w ekzekucji, umiejący nas zachwycać swą grą, pełen życia i ognia. Smutno mi że wśród Piksisów, Würflów, Dusseków i Czernych nie znalazłem żadnego Beethovena. Nie zna więc tego boskiego mistrza, tego muzyka-poety.
Zacząłem jej mówić o nim. Słuchała mnie z zajęciem, jam mówił z zapałem.
— Teraz, — dodała — pojmuję lepiej muzykę, to wcale nie zabawka dla ucha, jak myśli Czerny, ani łamiręka; to wielka i wzniosła sztuka, to boski język!
— O! tak — zawołałem — to język dopełniający naszą mowę, wydający uczucia, którym już ona podołać nie może. Ale ludzie i mowy i muzyki na dzieciństwa użyć potrafią... Wszak piszą triolety i warjacje?
— A czemuż nam pani nie zaśpiewa? — przerwał urzędnik z pokłonem.
Maryla schwyciła zeszyt i milczącym rzutem oka, zdawała się przerwanej mi żałować rozmowy. Siadła i czystym głoskiem zabrzmiało: Di tanti palpiti. Urzędnik bił takt akompanjamentowi na krzesełku; Wrzosek patrzał na mnie zwycięzko, ojciec i matka rozkoszowali się poglądając to po sobie, to na córkę. Ja... nie wiem co się tam ze mną działo, wiem żem rozkosznie marzył.
— Cudownie! cudownie! — zawołałem gdy skończyła.
— Ja wolę pierścioneczek lub brzozy, — dorzucił Wrzosek, bo to rozumiem lepiej i coś mi przypomina.
— Zaśpiewam panu pierścioneczek!
Nie wypowiem znowu, matuniu droga, jak ona cudnie, naiwnie, smętnie, jak świeżo wyśpiewała tę prostą piosenkę. We mnie serce drżało: byłbym dał pół życia, żeby nad moim tak śpiewała pierścionkiem; biedny stary nasz przyjaciel, nie wiem czemu, choć starannie się odwracał, ukrywał, płakał przecież... Może mu na myśl przyszedł pierścionek dany przez Emmę jego synowi!
Marylka postrzegła pochlebne łzy staruszka i przerwała na trzeciej strofie, czegom szczerze żałował. Wrzosek aby ukryć pomieszanie, począł żartować naprzód ze mnie, potem ze wszystkich; jednemu tylko urzędnikowi nic się nie dostało.
Zacząłem znowu o muzyce, i uważałem że rada była, bo ją to od nienawistnego podobno pretendenta uwalniało, który pomimo chęci, nic tu o czakanie dołożyć nie mógł. W końcu dopiero dodał:
— Są sztuki wyśmienite na czakan i fortepian.
— Ja czakana nie lubię — odparła żywo nielitościwa dziewczynka.
— A przecież to miły i romansowy instrument.
— Właśnie dla tego, że ma takie pretensje, jeszcze żywiej szepnęła Marylka.
Urzędnik odszedł powoli, ale z przyzwoitą powagą, jak człowiek pewien siebie, który na rodziców rachuje i omylić się nie może... zostaliśmy sami przy fortepianie. Nie napiszę ci matuniu, co tam były za mowy, wyszedłem zachwycony, przejęty, rozpoetyzowany, powiem lepiej rozkochany.
— Już kiedy masz koniecznie głupstwo robić, róbże o ile możności najmniej niebezpieczne, — rzekł wychodząc Wrzosek. — Wolę żebyś się kochał w Marylce, która tak zestarzeje i zbrzydnie ci jak inna, niż w jenerałowej. To szatan wcielony. Mówią, że miłość broni młodych od rozpusty, kochaj więc, cóż robić, niech cię djabli biorą!
— Ale — dorzucił po chwilce — nie powiesz żem cię nie ostrzegał. Ze wszystkich namiętności ludzkich, to najniebezpieczniejsza dla młodego. On widzi, czego nie ma; spodziewa się, czego mieć nie może. Jego ideał urzeczywistnić się mógłby tylko w części jak wszelki ideał, a to go nie zaspokoi. Zawsze więc zawiedziony zostanie i boleć musi. Nauka, to morze bezdenne, nie wypijesz naparstkiem, miłość się wyczerpuje i kończy, a ideał pozostaje czem był... marą. Złoto się nabywa, duma się jako tako nasyca, jedna miłość musi pozostać niezaspokojona nigdy, zawiedziona zawsze.
— Przyjacielu — rzekłem ściskając go, — Marylka jest całym, całkowitym ideałem.
— Zobaczysz — dorzucił smutnie. — Ideały są w niebiosach, jeśli gdzie są! na ziemi są ludziska mościpanie, wcale nieidealni. Ale cóż począć z tymi, którzy koniecznie ideałów potrzebują? Zobaczysz, i zobaczysz! Przynajmniej miłość młodej, poczciwej, niezepsutej dziewczyny nie grozi niebezpieczeństwem. Spodziewam się żeś uczciwy człowiek, i że o tem nie zapomnisz, że miłość pozyskana wkłada wielkie i święte obowiązki.
— Przyjacielu! zawołałem — możesz-że o tem wątpić na chwilę?
— Nie wątpię, ale przypominam. Bądź zdrów i nie każ mi żałować dzisiejszego kroku.
Uściskałem starego.
Ledwieśmy się rozeszli, a ja z głową zwróconą spoglądałem na belweder, jakbym się tam jeszcze raz Marylkę ujrzeć spodziewał; gdy zaturkotał powóz i...
Domyślisz się, że traf... (na cóż go tak zowiemy?) ukazał mi bladą twarz mojej nieznajomej. Wyznam ci matuniu, że mi się wydała starą, zbrzydłą i nie wiem dla czego, fałsz jakiś zdał się patrzeć z jej oczu. Ukłoniłem się jej zdaleka, odebrałem uśmiech i uciekłem.
Sam nie pojmuję siebie. Możnaż kochać dwie razem kobiety? którąż z nich dwóch kocham? Nie wiem! nie wiem.